Żyli wśród kanibali, podglądali seks Papuasów, przedzierali się przez dżunglę Amazonii. Zapomniani dziś polscy podróżnicy i naukowcy z XIX w. odważnie przesuwali granice poznania świata.
Na zdjęciu widać uderzający kontrast – na plaży, w cieniu palm stoi grupa nagich, przepasanych tylko kawałkiem materiału Papuasów, a przed nimi w wyprostowanej postawie zdobywcy cały na biało Bronisław Malinowski, najsłynniejszy bodaj polski badacz odległych wysp Oceanii, jeden z ojców współczesnej antropologii. Na statku, którym przybył na Wyspy Trobrianda na kilkuletnie badania, przywiózł 24 wielkie skrzynie ekwipunku. Nie tylko książki, lekarstwa i puszkowane jedzenie, ale też dywan, rozkładaną wannę, krzesła i stół.
Od jego monumentalnej wyprawy minęło ponad sto lat i dziś często postrzegany jest jako pionier badań nad plemionami Oceanii. Jednak Polacy docierali do Oceanii i innych dzikich, niedostępnych miejsc już wcześniej. Pierwsze pokolenia podróżników wyruszyły w XIX w., często wypychane z ojczyzny przez dziejowe zawieruchy. Nie mieli ani wielkich pieniędzy, ani skrzyń dobytku. Mimo to udawało im się przynieść nauce doniosłe odkrycia geograficzne, geologiczne i antropologiczne. A wtedy to naprawdę były wyprawy w nieznane.
Podglądając
Dokładnie 50 lat przed Malinowskim w kierunku Oceanii wyruszył Jan Kubary. Jako 17-latek wziął udział w powstaniu styczniowym, ale trudy walki zapewne przerosły młodziutkiego chłopaka, który zdezerterował i uciekł do Prus. W zamian za obietnicę współpracy carska policja zezwoliła mu na powrót do Warszawy i kontynuowanie studiów. W 1868 r. gnębiony wyrzutami sumienia uciekł w świat przed mackami zaborców. Do matki pisał: „Od 1863 całe moje życie jest boleścią”.
Foto: Domena publiczna
Dotarł do Hamburga, gdzie zaciągnął się na statek handlowy Wandrahm należący do Domu Handlowego Godeffroyów, zmierzający do Oceanii. Misją 22-latka miał być jednak nie handel, ale zbieranie eksponatów dla powstającego w Hamburgu Muzeum Historii Naturalnej Godeffroya. W 1869 r. dotarł do Mikronezji i przez następne pięć lat zbierał eksponaty do muzeum i poznawał obyczaje mieszkańców, między innymi archipelagu Samoa, Fidżi, Tonga, a nawet odległych wysp Palau. Łącznie spędził w Oceanii aż 28 lat.
Był bardzo bystrym i krytycznym obserwatorem, szybko zauważył, że cywilizacja, którą niosą tubylcom misjonarze, nie jest dla nich żadnym dobrodziejstwem. W jednym z artykułów pisał: „Od roku 1830 datuje się cały szereg usiłowań, by Samoańczyków cywilizować, w rzeczywistości zaś tu się poczyna najazd gniotący zepsuciem i demoralizacją tę tak błogą przedtem krainę, (…) karykatura cywilizacji”. Kubaremu nauka zawdzięcza pierwszy słowniczek języka mieszkańców wyspy Ebon, a także opisy zwyczajów pogrzebowych mieszkańców Palau, które zebrał w napisanym po polsku naukowym artykule „Obrządki pogrzebowe Pelauczyków. Doczynek etnograficzny”.
Niektóre obyczaje go szokowały: „Nie wolno mi zamilczeć, że dzieciobójstwo było praktykowane od najdawniejszych czasów i przy dawniejszem silniejszem zaludnieniu wysp ofiarami były dzieci płci męskiej głównie. (…) Z początku spędzano płód lekami roślinnemi holekep, a gdy to nie pomogło, zatykano dziecku nos i usta [przy porodzie – red.]”.
Zafascynowany egzotycznymi plemionami był także Antoni Rehman, botanik i geolog, który dwukrotnie wyruszył do Afryki Południowej w latach 1875-1880. – Początkowo miał wykonywać badania geologiczne i botaniczne, jednak gdy napotkał ludy Basuto, Zulusów czy Khoekhoe, dawniej Hotentotów, zaczął badać także ich zwyczaje, język i cechy – opowiada prof. Michał Leśniewski z Wydziału Historycznego Uniwersytetu Warszawskiego.
Rehman wędrował po Afryce samotnie, licząc na pomoc i wsparcie lokalnych ludów. Umiał się z nimi zaprzyjaźnić, ale raz przydarzyła mu się niebezpieczna przygoda. – Próbował dotrzeć aż do granic dzisiejszego Zimbabwe, na kompletnie niepoznane jeszcze tereny. Wynajął miejscowych tragarzy i przewodnika, ale w trakcie długiej wędrówki oni uciekli, zmuszając Rehmana do samotnego powrotu z głębi kontynentu. Udało się to tylko przy wsparciu lokalnej ludności – opowiada prof. Leśniewski.
Rehman zostawił po sobie „Echa z południowej Afryki” – wspomnienia, które w połowie poświęcił opisom miejscowych plemion. – Choć oczywiście nacechowane przesądami rasowymi, zaskakują życzliwym i poważnym potraktowaniem ludów afrykańskich. Rehman był krytyczny i sceptyczny wobec rosnących wpływów białych w Afryce i nie był ślepy na grzechy Europejczyków wobec rdzennych mieszkańców tego kontynentu – mówi prof. Leśniewski.
Foto: East News
Podobną wrażliwością wykazywał się bodaj najsłynniejszy podróżnik polski XIX w., Paweł Edmund Strzelecki, który jako pierwszy Polak odbył wieloletnią podróż dookoła świata, zanim jeszcze wsławił się swoimi badaniami w Australii. – Mało kto wie, że w Ameryce Południowej Strzelecki angażował się w pomoc Indianom przeciwko ówczesnym władzom latynoamerykańskim, które mordowały całe plemiona, narzucając swoje rządy – wskazuje prof. Andrzej Nowak z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Choć Strzelecki wyjechał z Polski przed wybuchem powstania listopadowego – to niewątpliwie niósł wiedzę o Polsce w świat. – To taki niepodległościowy etos, podróżnicy mieli zawsze w głowie pytanie: co będzie z tego miał mój kraj pod zaborami? – dodaje prof. Nowak.
Do dżungli po storczyki i kolibry
Pytanie to z pewnością zadawał sobie Józef Warszewicz, odkrywca 300 gatunków storczyków, który jako 19-latek wziął udział w powstaniu listopadowym na Litwie, a po jego upadku musiał uchodzić do Prus.
Kochał rośliny. Już jako 13-latek praktykował w wileńskim Ogrodzie Botanicznym. Objawienie przyszło jednak w czasie nauk pobieranych w ogrodzie botanicznym w Schönebergu pod Berlinem. Tam po raz pierwszy zobaczył rośliny z Nowego Świata – i zapragnął je badać.
Europę ogarnęło wtedy istne szaleństwo na punkcie egzotycznych roślin, głównie storczyków, więc Warszewicz dzięki wsparciu Aleksandra Humboldta wyruszył na ekspedycję do Ameryki Środkowej po nowe, nieznane rośliny. Niemal od razu zachorował na żółtą febrę, ale jakoś się wykaraskał i ruszył w dżungle Gwatemali, Hondurasu, Nikaragui i Belize. Spędził tam pięć lat, śląc rośliny i ich nasiona do ogrodów botanicznych i uniwersyteckich całej Europy, choć jego głównym sponsorem był właściciel holenderskiej szkółki roślin. Potem wyruszył do dżungli Boliwii, przemierzał zbocza Kordylierów, Peru i Wenezuelę. Aż w 1853 r. objął stanowisko kierownika Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie zasadził i pielęgnował swoją niezwykłą kolekcję tropikalnych roślin.
Stefan Szolc-Rogoziński nie zginął w dżungli Kamerunu, tylko pod kołami omnibusu w Paryżu, ale przywiezione przez niego z Afryki okazy do dzisiaj można oglądać w krakowskim Muzeum Etnograficznym
Podobny plan na życie miał Konstanty Jelski, kustosz Gabinetu Zoologicznego Uniwersytetu Kijowskiego, który w wyniku represji rosyjskich po powstaniu styczniowym stracił możliwość robienia kariery naukowej. Miał 26 lat, gdy rozpoczął podróże po świecie, by zbierać tam okazy nieznanych roślin oraz zwierząt. Najpierw dotarł nielegalnie na tereny imperium osmańskiego, gdzie z zapałem poznawał obcą sobie przyrodę, ale też wykonywał zlecenia na prace geologiczne. Potem trafił do Paryża, a stamtąd wypłynął fregatą Amazone do Gujany Francuskiej w Ameryce Południowej, będącego wówczas kolonią karną. „Statek ten wiózł do Gujany kilkuset złoczyńców odgrodzonych kratą na dolnym piętrze” – opisywał Jelski w wydanych w 1898 r. „Popularno-przyrodniczych opowiadaniach z pobytu w Gujanie Francuskiej i po części w Peru”.
Jelski był bez grosza, więc zatrudnił się jako pomocnik aptekarza w mieście Kajenna, zamieszkał na nędznym poddaszu i stamtąd rozpoczął regularne eksploracje coraz odleglejszych zakątków Gujany. Dotarł między innymi do Saint Georges, Kuru, do głębokiej dżungli nad rzeki Appropuage oraz Kaw. Najczęściej sam, w prymitywnych warunkach, wyposażony w lupę, siatkę, słoiki na okazy i hamak, w którym spał. Gromadził i opisywał mnóstwo nowych gatunków roślin, korespondował z polskimi przyrodnikami, wysyłał do Europy owady, ryby morskie, węże. Po pięciu latach pognało go dalej – przez Martynikę i Panamę dotarł do Peru, gdzie rozpoczął badania tamtejszej flory i fauny, ale już na koszt bogatego sponsora, hrabiego Konstantego Branickiego. Na podstawie nadsyłanych przez niego okazów naukowcy w Polsce opisali dziesiątki nowych gatunków, a jego nazwisko do dziś widnieje w łacińskich nazwach wielu z nich (na przykład kolibrów Thalurania jelskii i Mettalura jelskii).
W poszukiwaniu nowej Polski
Niektórzy śmiałkowie marzyli nie tylko o przygodach i odkryciach, ale też o znalezieniu w świecie miejsca na nową, wolną Polskę. – Można powiedzieć, że to był patriotyczny nurt podróżniczy drugiej połowy XIX w., po upadku powstania styczniowego. Jego przedstawicielem był Stefan Szolc-Rogoziński, organizator pierwszej polskiej wyprawy do Afryki Środkowej, na tereny dzisiejszego Kamerunu i Gabonu – mówi prof. Leśniewski. Szolc-Rogoziński urodził się w Kaliszu jako syn miejscowego przemysłowca Ludwika Scholtza. Pod wpływem matki – Polki i patriotki – spolszczył nazwisko i dodał do niego panieńskie nazwisko matki. Jako 17-latek wstąpił do rosyjskiej marynarki i odbył rejs dookoła świata. Późniejszą wyprawę do Kamerunu propagował jako misję narodową, mającą zwrócić uwagę na problemy Polaków. Przeznaczył na nią pieniądze ze spadku po matce, kupił statek i wraz z przyjacielem Klemensem Tomczekiem i Leopoldem Janikowskim ruszyli w nieznane.
Kupili wysepkę Mendoleh (za różne towary, m.in. sześć fuzji, cylinder i trzy skrzynki dżinu), z której organizowali wyprawy w głąb terenów dzisiejszego Kamerunu i Gabonu, zawierając pakty pokoju z wodzami miejscowych plemion i prowadząc badania geograficzne i etnograficzne. Każda z takich wypraw była wielkim ryzykiem i przedsięwzięciem, zwłaszcza jeżeli chciało się z niej powrócić żywym. – Jeszcze w drugiej połowie XIX w., czyli wtedy, gdy swoją wyprawę organizował Szolc-Rogoziński, zbadane były właściwie tylko wybrzeża Afryki, poza tym Afryka równikowa to była biała plama na mapie. Jeśli chciało się ruszyć w głąb kontynentu, trzeba było wziąć ze sobą dosłownie wszystko – zwraca uwagę prof. Leśniewski.
Tak pisał o tym Janikowski: „Nie tylko bowiem potrzeba mieć znaczną ilość towarów poszukiwanych w danej okolicy, jak: broni, prochu, tkanin, tytoniu etc. przeznaczonych na podarki i zakup żywności, lecz, co trudniejsze, zrekrutować kilkudziesięciu tragarzy, którzy by mieli odwagę zapuścić się wraz ze mną w kraje nieznane, zamieszkane przez plemiona ludożercze Fan, Angata i inną dzicz podobną, broniącą obcym przystępu. Kusząc dobrą zapłatą, zdobyłem po długich namowach 40 krajowców Bulu, plemienia z brzegów rzek Utamboni i Utongo, dalej kilkunastu moich ludzi Krumanów, wreszcie kilku przyjaznych kacyków Mpangue, którzy ofiarowali się jako przewodnicy i tłómacze. Ogółem karawana liczyła przeszło 60 osób – i w tym komplecie wyruszyłem” – [pisownia oryginalna – red.].
Jednak to nie „dzicy” stanowili w tropikach największe zagrożenie, ale choroby. – Przede wszystkim malaria, żółta febra oraz śpiączka afrykańska wywołana przez ukąszenie muchy tse-tse – mówi prof Leśniewski. – O ile malaria nie zawsze prowadziła do śmierci, bo znano już wówczas lek na nią – chininę, to śpiączka zawsze kończyła się tragicznie. Dlatego szanse przeżycia białego przez rok w Afryce określano na mniej więcej pół na pół.
Nie miał szczęścia Klemens Tomczek. Zmarł na malarię w 1884 r. na Mendoleh w wieku zaledwie 24 lat. Ale nie zatrzymało to jego kompanów. W tym samym roku Szolc-Rogoziński z Janikowskim zdobyli najwyższy szczyt Kamerunu – czterotysięcznik Fako, eksplorowali dorzecze rzeki Remboe i tereny dzisiejszego Gabonu. Kilka lat później Leopold Janikowski dotarł ze swoją karawaną do ziem plemienia Fan i spędził wśród kanibali prawie dwa lata. A wraz z zajęciem Kamerunu przez Niemców i fiaskiem marzeń o polskiej kolonii w Afryce, w 1890 r. wrócił do Warszawy, przywożąc 1300 eksponatów i robiąc swoimi opowieściami furorę na salonach stolicy.
Szolc-Rogoziński w 1893 r. pojawił się w Paryżu z nadzieją na znalezienie pieniędzy na kolejne wyprawy. I to w sercu Europy, a nie w dżungli Kamerunu, zginął tragicznie. Na ulicy, pod kołami omnibusu. Nie uporządkował wszystkich swoich afrykańskich skarbów, ale zdążył przekazać je Polakom. Przywiezione przez niego z Afryki okazy i eksponaty do dziś można oglądać w zbiorach krakowskiego Muzeum Etnograficznego.