Kumple z podwórka odprowadzali mojego pijanego ojca do domu. Wstyd kryłem pod maską wyluzowanego, fajnego chłopaka – mówi reżyser Konrad Aksinowicz, który napisał właśnie książkę o byciu dorosłym dzieckiem alkoholika.

Konrad Aksinowicz: Ale się cieszę, że w końcu udało mi się symbolicznie zamknąć rozdział mojego życia pod tytułem „jestem DDA”.

– Już zawsze będę dzieckiem alkoholika i współuzależnionej matki, ale przestałem żyć tymi doświadczeniami. Długo się poddawałem przeszłości i kręciłem wokół tematu DDA. Chciałem zmieścić ten ciąg dalszy w filmie, ale byłby za długi. A że po premierze dostawałem mnóstwo pytań, co dalej z Tomkiem, dzięki książce ta historia w końcu jest pełna. To też zwieńczenie ponad 10 lat terapii, za pomocą których próbowałem się poukładać.

– Ono czasem wraca. Przez lata moje życie kręciło się wokół tego, czy i kiedy ojciec znów zacznie pić. Bo gdy nie pił, było fajnie, zajmował się mną, oglądaliśmy razem filmy, rozmawialiśmy na różne tematy, naprawiał rower. Ale wiedziałem, że to się może za chwilę popsuć. Kiedy wracał z pracy, nasłuchiwałem, jak otwiera drzwi, czy trafił od razu kluczem do zamka, jeśli na przykład wypadły mu z ręki, to kazałem mu chuchać. Każdy jego ciąg to były miesiące męki. Zamykaliśmy go z mamą w domu i dawkowaliśmy wódkę, żeby chociaż nie szlajał się po ulicy. Zamieniał się w potwora. I chociaż nigdy mnie nie uderzył, to i tak się bałem, bo mógł to zrobić w każdej chwili. Ten suspens był bardzo nieprzyjemny. Teraz, gdy jest w moim życiu lepiej, łapię się na tym, że wyczekuję, aż coś się spie****. Długo sam doprowadzałem do sytuacji, że coś się psuło, bo to dawało chwilową ulgę. Taką myśl: okej, stało się coś złego, to teraz będzie trochę spokoju.

– Zawsze szukałem kogoś, u kogo muszę sobie na miłość zasłużyć, kto będzie mnie początkowo odrzucał. Jeśli dziewczyna szybko wyrażała mną zainteresowanie, była szczera i otwarta, wydawała mi się niewarta uwagi. Dla ojca zawsze ważniejszy był alkohol, dla matki to, by przetrwać.

W relacjach szukałem też poczucia winy. Jako 20-latek wyjechałem do Australii, próbowałem tam działać w branży filmowej. Gdy straciłem pracę, zadzwoniłem załamany do ojca. Nie dostałem pocieszenia, zostałem zrugany, że też głupotę wymyśliłem z tymi filmami i powinienem się zająć czymś na poważnie. Następnego dnia ojciec wpadł w kolejny ciąg. Byłem pewien, że to moja wina, że może nie powinienem był mu tego mówić.

– To maska, która pozwalała mi przetrwać. Byłem w prezydium szkoły, miałem mnóstwo kolegów, koleżanek. Słuchałem dobrej muzyki, znałem się na światowym kinie. Czułem, że taka postawa chroni mnie, ale też mojego ojca. Pamiętam, jak dzieciaki na podwórku zebrały się nad śpiącym pijakiem, chciały rzucić w niego kamieniem, roztrzaskać mu głowę. Dostrzegłem małą dziewczynkę, która patrzyła na to z przerażeniem, bo to jej ojciec. Odwróciłem uwagę kolegów, stwierdziłem, że rzucanie kamieniami to nuda. Poszli za mną, bo byłem popularny. Dzięki temu, że się wyróżniam, jestem kolorowym ptakiem i przyciągam do siebie ludzi, mój ojciec nie dostałby kamieniem w takiej sytuacji. Pijanego ojca koledzy odprowadzali mi do domu.

– Świadomie nie. To znaczy nie budziłem się z myślą „jestem zawstydzony”. Ale podświadomie ten wstyd gdzieś był i pewnie dlatego tak bardzo próbowałem być „fajny”, żeby go przykryć.

Bardzo długo. Wiedziałem, że mogę być podatny. W 1994 r. pierwszy raz wyjechaliśmy z przyjaciółmi samodzielnie na wakacje do Dębek. „Zrobiliśmy” po pół litra wódki na głowę. Obudziłem się nagi, w rzygach, koledzy opowiadali mi o tym, co robiłem, ludzie na ulicy mówili mi „cześć, Konrad”, chociaż ich nie znałem. To było z jednej strony ekscytujące, nagle stałem się królem okolicy. Ale przeraziło mnie to, że nie miałem nad tym kontroli. Zrozumiałem naturę alkoholu: z wrażliwca potrafi zrobić najlepszego bajarza, króla podrywu. Jest kuszący, a ja nie chciałem dać się skusić, bo wiedziałem, czym jest alkohol.

Po latach lepiej rozumiem ojca. Musiał być bardzo zagubiony. Po jego śmierci dowiedziałem się, że pisał wiersze. Pełno w nich było bólu i beznadziei

– O, tak. Pamiętam jedną z ostatnich rozmów. Był Nowy Rok 2016, niedługo po narodzinach mojej córki. Chciałem mu złożyć życzenia i usłyszałem, że jest lekko podchmielony. Zazwyczaj, gdy to wyczuwałem, rzucałem słynne: „znów piłeś!” i rozmowa się kończyła. Ale tym razem uznałem „piep**** to”, zachowam się inaczej. Rozmawialiśmy jakieś dwie godziny. Mówił mądrze, spokojnie, opowiadał ekscytujące rzeczy, ale i uważnie słuchał. Przez chwilę mogłem go zobaczyć, jako spokojnego mężczyznę, który ma jakiś system wartości i niesamowity luz. To był początek ostatniego ciągu alkoholowego, który doprowadził go do śmierci.

– Do dziś pielęgnuję w sobie tę dziecięcą stronę, bo wcześnie byłem zmuszony do bycia dorosłym. Jestem w dresach, w kolorowej bluzie. Wciąż kocham układać lego, uwielbiam „Gwiezdne wojny”. Próbowałem to zmienić – nosić wyprasowane koszule, garnitury, być poważny, ale czułem się jak przebieraniec. Zrozumiałem, że nie muszę wiecznie zadowalać innych, że mogę być sobą. Chociaż czasem wciąż mam wątpliwości, czy to naprawdę ja, czy może jednak kogoś udaję. W takich momentach nakręca mi się spirala lęku, że może upycham się w jakiejś roli, przez co działam wbrew swojemu ciału i to ciało się kiedyś zbuntuje i zachoruję na nowotwór.

– Ciągle jest we mnie fatalizm. Dlatego długo zwlekałem ze zrobieniem filmu. Wydawało mi się, że jeśli opowiem, jak było, to moi rodzice umrą. I mama rzeczywiście zmarła niedługo po premierze. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z jej zaawansowanego stadium raka.

– Scenariusz miałem gotowy, zanim się to zdarzyło. Pokazywałem mu go nawet, a on był szczerze zdziwiony niektórymi zdarzeniami. Nie dowierzał, że mógł się tak zachowywać.

– Na początku, ale po latach mam dla niego dużo zrozumienia. I dla jego picia. Alek, mój ojciec, urodził się w 1951 r. Sześć lat po wojnie. Jego rodzina przenosiła się z Wilna do poniemieckiego Wrocławia i tworzyła nową rzeczywistość. Babcia widziała w czasie wojny przerażające rzeczy i pewnie z troski opowiadała o nich dzieciom, żeby były gotowe, że może być gorzej. Żyła w przekonaniu, że kolejna wojna to kwestia czasu. Ojciec, jak i całe jego pokolenie zresztą, odziedziczył ogromną traumę. A bylejakość i szarość komuny nie pomagały. Jedyne, co państwo dało obywatelom, to sklepy monopolowe, więc zapijali lęki. Alek był aktorem i pamiętam to tak, że na dziesięciu jego kolegów z branży ośmiu piło.

Koledzy na podwórku też mieli albo pijanych ojców, albo ich nie mieli w ogóle. Pamiętam znajomego, którego ojciec był wyjątkiem – nie pił, kupił mu komputer, zabierał na wystawy motyli. Myśmy się z kumplami z tego śmiali, że facet motyle ogląda, ale w głębi duszy każdy z nas marzył o takim ojcu. Chociaż też nie był idealny, bo restrykcyjny w nauce i zabawie.

Nawet moje pokolenie – urodzone w latach 80. – było straszone wojną, pomiędzy „Gwiezdnymi wojnami” leciały powtórki „Czterech pancernych”. Mówiono nam, że wojna może się wydarzyć, bo taka jest dynamika na tym świecie. To co dopiero mój ojciec musiał przeżywać? Myślę sobie, że musiał być bardzo zagubiony. Po jego śmierci znalazłem zresztą jego zapiski, nagrania. Dowiedziałem się, że pisał wiersze. Pełno w nich było bólu, beznadziei. To mi zresztą pomogło bardziej go zrozumieć. Uwzględniłem to w scenariuszu i książce.

– A dokąd miała odejść? Wyrwała się z Sobieszowa do Wrocławia, żeby spełniać marzenia o aktorstwie. Gdyby zostawiła mojego ojca, nie miałaby gdzie mieszkać, musiałaby porzucić teatr i wrócić do siebie. Wyobrażam sobie, jak trudne to były wybory. Nie mam pretensji, każdy z nas myśli przede wszystkim o sobie. Jak sprawdzałem, czy ojciec wrócił pijany, jak stawałem na głowie, by wytrzeźwiał, to nie tylko dlatego, że się tak troszczyłem o niego. Ja przede wszystkim chciałem dobrze dla siebie, by mi było lepiej.

– Nie chcę oceniać rodziców, tylko przez pryzmat tego, że byłem dzieckiem, a oni dorośli. Od ukończenia terapii staram się być bardziej neutralny w podejściu do innych i w reakcjach emocjonalnych. Kiedyś bardzo szybko się ekscytowałem, ale równie prędko wpadałem w dół. Albo oceniałem, że jakiś film jest beznadziejny lub fantastyczny. Nic pomiędzy nie istniało. Teraz daję sobie czas, by się zastanowić, przyjrzeć temu, co się we mnie dzieje. To wnosi dużo spokoju do życia.

– Moja pierwsza terapia była grupowa. Siadasz z dwunastką innych, którzy opowiadają o swoich doświadczeniach. Słyszysz, że ktoś miał świetną relację z bratem i myślisz „przecież on cię wykorzystywał, był pojebany”. Inne osoby dają podobną informację zwrotną, więc zauważasz, że macie tożsamy ogląd. A potem przychodzi moment, że opowiadasz o sobie – mówiłem, że matka była taka świetna. I dostałem komentarzami, że chyba nie do końca, że mnie odrzucała, że nie zajmowała się mną emocjonalnie. Chciałem się zbuntować, ale jednak musiałem przyjąć, że skoro w przypadku innych potrafili trzeźwo ocenić sytuację, to może w moim jest podobnie.

– Z takim poczuciem, że już nie wiesz, co jest prawdą, a co ci się tylko wydawało, było złudzeniem, które wytworzyłeś, żeby się chronić. Jakiś porządek świata został podważony. Potrzebowałem potem kolejnych terapii: indywidualnej, ustawień Hellingera, grzybów, spotkania z „szamanką”, żeby sobie to poukładać. I uwierzyć, że jestem fajny. Bo to poczucie to podstawa, żeby żyć w przebudzeniu z pełną świadomością.

– Odmrażanie to proces może nawet na całe życie. Ale coś tam już przebija, odczucia pojawiają się niczym przebiśniegi. Jest ich coraz więcej, potrafię je rozpoznać, nazwać. I to pozwala mi wierzyć, że po tej długiej zimie w moim życiu przyjdzie w końcu wiosna.

Konrad Aksinowicz jest reżyserem filmowym, kompozytorem muzyki, pisarzem. Stypendystą School of Visual Arts w Sydney. Reżyserem i scenarzystą filmu „Powrót do tamtych dni”, autorem książki „Powrót” (wyd. Newhomers)

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version