Gdyby wybory prezydenckie w USA odbyły się jutro, Donald Trump wygrałby w cuglach. Podczas pierwszej debaty prezydenckiej Joe Biden wypadł fatalnie, robił wrażenie zdezorientowanego, niekompetentnego, niekoherentnego staruszka. Demokraci otwarcie mówią o wymianie kandydata do Białego Domu na młodszego.

Biden miał dowieść, że podeszły wiek nie przeszkodzi mu sprawnie rządzić przez kolejne cztery lata. Trump musiał przekonać zniechęcony jego wybrykami elektorat bezpartyjny, że nadaje się na głowę państwa. Dodatkowe utrudnienie stanowił fakt, że większość Amerykanów jest rozwścieczona alternatywą, którą narzuciła im klasa polityczna.

Woleliby wybierać lepszego spośród dwóch zupełnie innych kandydatów. Młodszych, nieumoczonych w waszyngtońskim bagnie, lepiej rozumiejących wyzwania współczesności. Po prostu fajniejszych. Szczególnie wkurzony odłam rozczarowanych zdążył dorobić się własnego, używanego przez media jako skrót myślowy, miana: „dubeltowi hejterzy” („double haters”).

Nie popisał się ani jeden, ani drugi weteran. Demokrata chrypiał, tracił głos, mylił fakty, pokasływał słabym kaszelkiem dziadka, gubił wątek, powtarzał się, zapominał, o czym mówi, wybałuszał oczy, popadał w lekki stupor. Zamiast o przyszłości rozprawiał o przeszłości, podkreślał swoje zasługi, zwłaszcza dla gospodarki, tymczasem przeciętnego wyborcę guzik obchodzą globalne wskaźniki ekonomiczne, liczą się ceny w spożywczym.

Trump przypomniał wszystkim, poza swoimi zagorzałymi fanami, że jednak się nie nadaje. Koloryzował, konfabulował, manipulował, chwilami bezczelnie kłamał. Odmówił zobowiązania się, że zaakceptuje wynik listopadowych wyborów, jeżeli przegra. O miganiu się od odpowiedzi na niewygodne pytania nie wspominając, bo odwracanie kota ogonem, to święte prawo każdego polityka.

Debata odzwierciedlała radykalnie i chyba nieodwracalne zmiany, które zaszły w Ameryce przez minione osiem lat. Wcześniej o prezydenturę rywalizowali dżentelmeni. Nawet jeśli nie darzyli przeciwnika szacunkiem, starannie to ukrywali, epatując nienaganną grzecznością, która w powszechnym przekonaniu winna była cechować kandydata do Białego Domu. Trump znormalizował pyskówkę.

Dlatego CNN ustaliło rygorystyczne zasady pojedynku. Przede wszystkim realizator włączał mikrofon tylko jednemu uczestnikowi, by rywal nie mógł mu przerywać. Zakazano używania rekwizytów i ściągawek. Każdy z panów dostał długopis, notatnik oraz butelkę wody. Mównice miały jednakową wysokość. Publiczności do studia nie zaproszono.

Warto dodać, że rywale jeszcze nigdy nie rozpoczynali bezpośrednich starć tak wcześnie. Na ogół pierwsza z trzech zwyczajowych debat odbywała się pod koniec września. W tej chwili ani demokrata, ani republikanin nie uzyskali partyjnych nominacji, więc nominalnie nie są nawet kandydatami. Po raz pierwszy zmagania podzielono na trzy segmenty odseparowane przerwami reklamowymi. 81-letni Biden i 78-letni Trump mogli w tym czasie pójść do toalety, natomiast mieli zakaz konsultowania się z doradcami.

Ponadto o najwyższą funkcję w państwie jak do tej pory nie walczył jeszcze człowiek uznany przez ławę przysięgłych winnym 34 zarzutów karnych. Nie zdarzyło się również, by jeden z kandydatów złożył deklarację: „Nie uprawiałem seksu z gwiazdą porno.” Ani by obaj przerzucali się argumentami: „Jesteś kryminalistą!”. „Nie, to ty jesteś kryminalistą!”

Transmitowane na żywo od roku 1960 prezydenckie teledebaty dają wyborcom możliwość oglądania potencjalnych przywódców odciętych od sztabów, zdanych na własne siły. W owych zapasach liczą się nie tylko wiedza oraz zasługi, lecz również temperament, bystrość umysłu, refleks. Nie wolno wdawać się w szczegóły i tracić zimnej krwi. Historia dowodzi, że jedna cięta odpowiedź lub chwila słabości mogą zadecydować o politycznej śmierci.

O ile zawodowi obserwatorzy życia publicznego biorą pod uwagę takie cechy jak inteligencja, wiarygodność i zdolności taktyczne, zwykły obywatel zapamiętuje wrażenia wzrokowe. Według politologów wygląd i zachowanie kandydata wywiera wpływ na decyzje co najmniej połowy elektoratu. Biden może się tylko pocieszać nadzieją, że do listopada wyborcy zapomną o jego czwartkowym występie. Problem polega na tym, że werwy ani przytomności umysłu przez najbliższe cztery miesiące nie nabierze. Raczej przeciwnie.

Finezji, błyskotliwości, taktyki zabrakło po obu stronach. Demokrata i republikanin powtarzali wyuczone kwestie, co gorsza dość niekoherentnie, chwilami niezrozumiale. Choć ten drugi nieco sprawniej, z większą energią. Pomijając fatalny wizerunek, Biden nie wykorzystał okazji, by zdemaskować kłamstwa rywala.

Zamiast łapać go za język na gorąco, puszczał płazem bajana o najwspanialszej koniunkturze w dziejach świata, którą republikanin rzekomo rozkręcił czy wydumanej fali przestępczości nielegalnych imigrantów wpuszczonych przez minione 4 lata do USA. Trzymał się wykutych sloganów, jeśli akurat potrafił je sobie przypomnieć. Jeśli nie potrafił, stał i wyglądał na przerażonego.

Wielokrotnie nie dawał nawet rady wypełnić przysługującego mu dwuminutowego okienka, bo najwyraźniej nie pamiętał, co powinien mówić. Wypowiedź o ratowaniu funduszu emerytalnego Social Security, która dla każdego innego demokraty stałaby się okazją do skutecznego ataku na republikanina, skończył 82 sekundy przed czasem. Gdy współprowadząca debatę Dana Bash, zwróciła uwagę, że wykorzystał tylko dwie trzecie czasu, powtórzył to, co przed chwilą słyszeliśmy. Mamrocząc i łykając słowa.

Kaligula zrobił konia senatorem, żeby pokazać, gdzie ma szacowne grono. Republikanie zrobili Trumpa kandydatem na prezydenta ze strachu przed partyjnymi dołami. Dzięki wierności mas może każdego podskakującego patrycjusza – senatora, kongresmena, działacza – wymienić na nadskakującego. Tak jak wymienił szefa Krajowego Komitetu Republikanów na swoją synową. A że stołki bliższe ciału niż pryncypia, to poza nielicznymi wyjątkami, polityczny kwiat prawicy hołubi człowieka, który – jak ujął to komentator MSNBC – nie wie nic na żaden temat.

Biden piął się po szczeblach kariery długo i wolno. Przez blisko cztery dekady zasiadał w Senacie, osiem lat pełnił funkcję wiceprezydenta. Prezydentury dochrapał się bardzo późno. W czwartek nie rozwiał wątpliwości czy nie za późno. Jest starszy od Trumpa tylko o 3,5 roku, a jednak republikanin robi wrażenie mężczyzny w sile wieku, demokrata – nie owijając w bawełnę – starego sklerotyka.

W szeregach demokratów szerzy się panika. Mówi się już o wystawieniu innego kandydata. Musiałaby go wybrać większość delegatów na partyjną konwencję, choć teoretycznie są elektorami Bidena, bo tak działa system prawyborczy. CNN cytuje anonimowo wysokiego rangą członka sztabu wyborczego Partii Demokratycznej: „Mamy przeje…ane!”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version