Osiem lat temu podjęliśmy rodzinną decyzję — przeprowadzamy się do starego domku po dziadkach, 150 km od Warszawy. Ja, mój partner i nasza ośmioletnia wówczas córka rozpoczęliśmy nowy etap życia. Na wsi człowiek naprawdę jest bliżej rytmu natury i jej zmienności. Gdy mieszkałam w Warszawie, moje życie nie zmieniało się zbytnio w zależności od tego, czy akurat było lato, czy zima, trzeba było tylko inaczej się ubrać. Miasto żyło tak samo przez cały rok — sklepy, ruch uliczny, światła, restauracje, galerie handlowe. Można było zapomnieć, czy jest kwiecień, czy październik, chyba że akurat w biegu człowiek miał chwilę, żeby przejść się po parku.
Z przeprowadzonego w październiku 2024 roku badania CBOS wynika, że 43 proc. Polaków mieszkających w miastach chciałoby się przenieść na wieś, a 77 proc. mieszkańców wsi nawet nie myśli o tym, żeby przenieść się ze wsi do miasta. I to badanie mówi nam bardzo dużo o tym, jak bardzo nasze zatłoczone, przepełnione bodżcami wielkie miasta stają się trudne do życia i jak bardzo potrzebujemy wyhamowania tego szaleńczego, wyczerpującego, wielkomiejskiego stylu życia. Dlatego tak wiele osób marzy o przeprowadzce na wieś. Ja to już zrobiłam i choć wiele razy pisałam o różnych trudnościach związanych z tą decyzją (np. o tym, że wychowywanie dziecka na wsi to wcale nie jest sielanka), to dzisiaj chciałabym pokazać tę pozytywną stronę mieszkania na wsi. I przekonać wszystkich wahających się, że warto, a nawet trzeba. Bo wieś może zmęczyć i wkurzyć, ale też potrafi dać mnóstwo szczęścia i radości. Ja tego doświadczam codziennie na własnej skórze i własnej psychice.
Ale zacznijmy od początku. O tym, żeby przeprowadzić się na wieś, po raz pierwszy pomyślałam w 2005 roku — wtedy, kiedy w spadku po dziadkach dostałam siedlisko z małym, drewnianym domkiem na Podlasiu.
Jasna sprawa, to stawia mnie w uprzywilejowanej sytuacji. Jendak ten przywilej okazał się mocno wątpliwy, gdy zorientowałam się, jak dużego i kosztownego remontu wymaga moja chatka. Ale nie spieszyło mi się. Wtedy praca zdalna w większości firm była jeszcze abstrakcją, zresztą, byłam zbyt pochłonięta życiem miejskim i pracą, żeby na poważnie rozważać taką alternatywę.
Potem jednak założyłam rodzinę, na świecie pojawiła się moja córka, z rozkoszy życia miejskiego pozostało mi już tylko przesiadywanie z innymi mamami na osiedlowych placach zabaw. Wtedy zaczęliśmy uciekać na weekendy do naszej chatki. Zrobiliśmy remont, częściowo własnymi siłami, zaczęliśmy powoli się zadomawiać, poznaliśmy naszych sąsiadów.
W końcu wynegocjowałam w redakcji pracę częściowo zdalną — miałam pojawiać się w pracy raz w tygodniu, w newralgicznym dniu zamknięcia numeru — i pod koniec kwietnia w 2017 roku zapakowaliśmy do samochodu dziecko, trzy koty, chomika, rybki razem z akwarium, najpotrzebniejsze rzeczy do kuchni (resztę przewoziliśmy partiami później z mieszkania, które ostatecznie wynajęliśmy) i wylądowaliśmy w naszym nowym życiu. Po ośmiu latach mogę już co nieco powiedzieć o trudach i radościach mieszkania na wsi. Dzisiaj, w piękny kwietniowy dzień mam ochotę pisać wyłącznie o tych drugich. Oto pięć powodów, dla których uważam, że było warto przeprowadzić się na wieś i które sprawiają, że moje życie dzisiaj jest lepsze, szczęśliwsze i pełniejsze niż to w mieście.
Żyję w rytmie pór roku
Na wsi człowiek naprawdę jest bliżej rytmu natury i jej zmienności. Gdy mieszkałam w Warszawie, moje życie nie zmieniało się zbytnio w zależności od tego, czy akurat było lato, czy zima, trzeba było tylko inaczej się ubrać. Miasto żyło tak samo przez cały rok — sklepy, ruch uliczny, światła, restauracje, galerie handlowe. Można było zapomnieć, czy jest kwiecień, czy październik, chyba że akurat w biegu człowiek miał chwilę, żeby przejść się po parku.
W moim obecnym życiu wszystko zależy od pory roku. Na zimę szykujemy się solidnie, gromadzimy opał do kaflowego pieca, który ogrzewa dużą część domu, uszczelniamy szpary w starych drzwiach, wyłączamy z użytku gorzej ocieploną, „letnią” część domu. Zimą trzeba znaleźć w sobie cierpliwość, żeby spędzać całe długie wieczory w domu. Ja mam pewną zimową rozrywkę — to basen i sauna w pobliskim miasteczku, ale też nadrabiam zaległości filmowe i książkowe, porządkuję zdjęcia, to taki czas wyciszenia. Gdy nadchodzi wiosna, nasze życie „wylewa się” z domku na podwórko, do lasu, na łąki. Czuję, że krew zaczyna mi szybciej krążyć w żyłach, do rąk chwytam grabie i narzędzia ogrodnicze, wędruję z psami, podsłuchuję ptaki i podglądam wydry w Bugu. Jest mnóstwo pracy, a ja bardzo lubię pracować fizycznie, zmęczyć się porządnie, ale i szybko widzieć efekty.
Lato to z kolei czas, kiedy otwieramy letnią, gościnną część domu, przyjeżdżają do nas znajomi z miasta, do córki koleżanki ze szkoły, jeździmy kąpać się nad zalew i zbierać kurki do lasu. Nasza chatka i podwórko pełne jest ludzi. Czuje się jednak już rychły koniec tej sielanki, zwłaszcza kiedy w pola wyjeżdżają kombajny, które zostawiają po sobie bele słomy — dominujący pod koniec lata element wiejskiego krajobrazu. Jesienią życie znów zwalnia. Zamykają się pensjonaty i restauracje, których kilka działa w naszej wsi w okresie letnim, na drodze nie ma już przemykających co chwila rowerów i samochodów. Człowiek zaczyna rozkoszować się ciszą, organizm w naturalny sposób zwalnia obroty, znowu przyjacielem staje się ciepły koc i kubek z pachnącą herbatą.
Znajduję ukojenie w zieleni
Gdybym miała wskazać, co daje mi największe poczucie dobrostanu na wsi, nie wahałabym się ani chwili — to przestrzeń wypełniona zielenią. Dopiero po wyprowadzce z miasta poczułam, jak pięknie wewnętrzną równowagę może przywrócić patrzenie na płynącą rzekę, jak przyjaźnie otula gąszcz drzew w lesie, jak swobodnie oddycha się na rozległych polach. W miastach bardzo brakuje nam zieleni, a ona jest niezbędna naszemu umysłowi. I potwierdzają to badania naukowe, które wskazują, że im więcej czasu spędzamy na łonie natury, tym lepiej działa nasz układ odpornościowy, mamy mniejsze ryzyko chorób układu krążenia, lepiej śpimy. Szczególnie cenne działanie ma w tym przypadku las. Jak mówi dr Katarzyna Simonienko, prekursorka wprowadzania terapii leśnej i ekopsychiatrii w Polsce, można w nim znaleźć trzy odgłosy — naturalne uspokajacze. To śpiew ptaków, szum liści oraz szmer wody. Koiły nas w początkach istnienia naszego gatunku, mówiąc, że w danym miejscu jest co jeść, jest co pić i z czego rozpalić ogień. I dziś również dają nam podświadome poczucie bezpieczeństwa, odprężenie. Ja korzystam z tego dobrodziejstwa niemal codziennie i czuję, ile prawdy jest w tych słowach.
Mogę mieć dużo zwierząt
Zawsze chciałam mieć zwierzęta, ale w mieszkaniu w bloku kończyło się na jednym kocie i rybkach. Za to na wsi mogę realizować swoje marzenia o psio-kocim stadzie, oczywiście z pewnymi ograniczeniami wynikającymi głównie z kosztów utrzymania dużego stada zwierząt. Ale moje wędrówki po polach i lasach nie dawałyby mi pewnie nawet połowy tej frajdy, gdybym nie miała na nich towarzystwa w postaci moich trzech psów. W domu zimowe wieczory byłyby zdecydowanie bardziej nudne i mniej przytulne bez czterech kotów mieszkających z nami. Niemal wszystkie nasze zwierzęta to znajdy albo przygarnięte nieszczęścia. To dodatkowo daje poczucie sensu i frajdy z tego, że tylu stworzeniom odmieniło się życie na lepsze. A przy okazji również własne. I, co tu ukrywać, w moim stuletnim już domku, w którym często bywam sama, a w którym nieustannie coś trzeszczy, stuka i chrobocze, w towarzystwie psów czuję się zdecydowanie pewniej i bezpieczniej.
Mam wokół siebie nieanonimową społeczność
Przeprowadzając się na wieś, obawiałam się życia w małej społeczności, braku anonimowości, możliwości ukrycia się w tłumie. To było coś, co zawsze ceniłam sobie w życiu miejskim. A na wsi każdy każdemu patrzy na ręce i na podwórko, ludzie się oceniają i plotkują, a jak ktoś się odróżnia od reszty, od razu skreślają — takie miałam wyobrażenie. Tymczasem okazało się ono zupełnie niezgodne z prawdą! Może kiedyś było inaczej, ale dzisiaj na wsi ludzie naprawdę dają sobie dużo przestrzeni, może właśnie ze względu na to, że trzeba żyć obok siebie, nikt się nikomu nie narzuca. Oczywiście, są rodziny, które się przyjaźnią, my również mamy tu lokalnych przyjaciół, ale brak anonimowości okazał się nie problemem, tylko zaletą.
Psy Katarzyny Burdy
Foto: Katarzyna Burda / Newsweek
To przede wszystkim poczucie bezpieczeństwa. Często wychodząc z psami na spacer, zostawiam dom otwarty albo babcinym sposobem zawieszam klucz na kołeczku, bo trudno mi sobie nawet wyobrazić, żeby ktoś tu przyszedł mnie okraść. Mam też pod ręką osoby, od których mogę kupić ziemniaki, jajka, owoce, wiem, kogo zawołać, jak zepsuje się kran, a kto świetnie naprawia samochody. Wiem, kto umarł, komu urodził się wnuczek, kto potrzebuje pracy, a kto świetnie daje korepetycje z matematyki. I okazuje się, że większość codziennych spraw da się załatwić w obrębie naszej wsi i miejscowości gminnej, a miasto jest coraz mniej potrzebne.
Nie ma nudy!
Nie nudzi wam się tutaj? — pytają czasami znajomi z miasta. Zdecydowanie nie! Na wsi jest naprawdę dużo niekończącej się pracy, a ja to akurat lubię. Ciągle remontujemy po trochę nasz domek, ja mam parę skrzyń z warzywami i małe kwiatowe rabatki, z których trzeba na okrągło wyrywać chwasty, psy chcą na spacer, koty chcą jeść, przydałoby się skoczyć do lasu po jagody czy grzyby, posprzątać w drewutni, i milion różnych innych rzeczy. Jedno mogę powiedzieć z całą pewnością — planów na różne ulepszenia, przeróbki, nowe przedsięwzięcia (tak bym chciała mieć stadko kurek, najlepiej ozdobnych) starczy mi do końca życia i jeszcze trochę. Nudy nie ma!
Dzisiaj, po ośmiu latach mieszkania na wsi żałuję tylko jednego — że nie zdecydowałam się na ten krok wcześniej. 12 lat wahań, czekania na odpowiedni momem i zdobywania się na odwagę to stanowczo zbyt długo.