Obsługa firm, a zwłaszcza finansowanie ich inwestycji, schodzi w naszej bankowości na dalszy plan. Kołem zamachowym, decydującym o kondycji i wynikach branży, stały się natomiast usługi dla ludności. Czy banki odwzajemniają nam to wsparcie?
Ze strony szefów banków, a także reprezentującego sektor Związku Banków Polskich od lat płynie litania narzekań. Na mocno obciążający ich finanse podatek bankowy, demobilizujący zarazem do zwiększania akcji kredytowej. Na kosztowne dla sektora tzw. wakacje kredytowe – zdaniem bankowców chybiony prezent rządu dla rodaków spłacających kredyty mieszkaniowe. Na wiszącą nad nim jak chmura gradowa sprawę pozwów sądowych o uznanie nieważności umów na kredyty mieszkaniowe, już nie tylko ze strony frankowiczów. Zmusza to banki do tworzenia potężnych rezerw, kosztem zysków rzecz jasna.
TUTAJ ZOBACZYSZ PEŁNE WYNIKI RANKINGU
Jeśli dodać do tego zamieszanie związane z nowym wskaźnikiem referencyjnym dla kredytów, który ma zastąpić WIBOR, czy też powszechne narzekania na rosnące zagrożenie cyberprzestępczością, wymagające kosztownych zabezpieczeń, na sektor ten zdają się spadać jedynie plagi. Banki powinny więc gonić w piętkę i grzęznąć w finansowym marazmie.
Tymczasem sytuacja ogromnej większości z nich jest przecież z gruntu odmienna. Jak więc tłumaczyć ten paradoks i jaka jest faktyczna kondycja naszej bankowości?
Miliardy na inflacji
Jeśli oceniać ją przez pryzmat suchych wyników finansowych, zdaje się wyglądać lepiej niż dobrze. Analitycy finansowi przecierają wręcz oczy ze zdumienia po kolejnych dokumentujących ich dokonania raportach.
Już zeszły rok był pod tym względem znakomity. Wynik netto całego sektora, a więc banków komercyjnych i spółdzielczych, zbliżył się do 28 mld zł, będąc niemal dwukrotnie wyższym od rekordowych dotychczas zysków z pierwszej połowy zeszłej dekady (rzędu 15 mld zł). Ale wszystko wskazuje, że ten rekord nie przetrwa długo i już w tym roku zostanie znów mocno wyśrubowany. Według danych Komisji Nadzoru Finansowego po ośmiu miesiącach br. czysty zysk bankowego peletonu wyniósł prawie 29 mld zł, zwiększając się w skali roku o więcej niż połowę. Jeśli nie będą miały miejsca jakieś nadzwyczajne okoliczności, sektor bankowy zamknie 2024 r. wynikiem netto rzędu 40 mld zł. Pomyśleć, że jeszcze w okresie pandemii (lata 2020-2021) jego roczny zysk nie przekraczał kilku miliardów złotych.
Katalizatorem tak spektakularnej eksplozji zysków była rzecz jasna nakręcająca się od II połowy 2022 r. inflacja i podążające za nią, choć z opóźnieniem, stopy procentowe NBP. W ślad za tym dynamicznie rosły przychody odsetkowe banków, głównie za sprawą mocno drożejących kredytów oraz odsetek od obligacji skarbowych i bonów pieniężnych NBP. Wystarczy powiedzieć, że o ile jeszcze w 2021 r. wynik z odsetek całego sektora bankowego wyniósł ok. 46 mld zł, o tyle dwa lata później już prawie 98 mld zł, czyli ponad dwa razy więcej. W tym roku, przy nieco obniżonych od zeszłej jesieni stopach procentowych (referencyjnej z 6,75 proc. na 5,75 proc.), dynamika wyniku odsetkowego wyraźnie spadła, ale i tak poziom 100 mld zł w skali roku zostanie przekroczony.
A wynik z odsetek to przecież główny napęd finansowy naszego sektora bankowego. Jego udział w łącznych przychodach operacyjnych banków zbliża się już do 85 proc. i pod tym względem ustępujemy w krajach UE tylko Litwie. A ponieważ marża odsetkowa netto, miara efektywności dochodowej banków, systematycznie w ostatnich latach rośnie – jeszcze na początku 2022 r. na poziomie 2 proc., po ośmiu miesiącach br. już 3,8 proc. – zyski muszą być rekordowe.
Czy to oznacza, że rodzimy sektor bankowy jest w rozkwicie?
Bez przesady. Wskaźniki rentowności większości naszych banków, a więc i średnie dla całego sektora, trudno uznać za imponujące. Jeden z kluczowych, ROE, czyli wynik netto w relacji do kapitału własnego, wzrósł wprawdzie w ciągu ostatniej dekady z grubsza o 3 pkt proc. (do ok. 15 proc. obecnie), ale gdzie mu tam do rekordowego poziomu sprzed globalnego kryzysu finansowego, lat 2005-2008, gdy sięgał 20-22 proc. Pod tym względem, podobnie zresztą jak w przypadku średniego dla sektora wskaźnika ROA (czysty zysk do aktywów, ok. 1 proc. w ub.r.), mieścimy się w środku europejskiego peletonu. To istotna poprawa wobec „chudych lat” z początku obecnej dekady, gdy byliśmy w unijnym ogonie, ale nie ma się specjalnie czym chwalić.
Zresztą w wielu innych, fundamentalnych dla tego sektora aspektach wypadamy na tle UE jeszcze gorzej.
Feralne kredyty
Mniejsza już nawet o jego gabaryty, nieproporcjonalnie małe jak na piątą-szóstą gospodarkę Europy. Relacja aktywów czy kapitałów własnych do PKB wciąż plasuje nasz sektor bankowy wśród unijnych outsiderów. Bodaj największym mankamentem polskiej bankowości jest jej skromna, w ostatnich latach jeszcze malejąca, rola katalizatora rodzimego biznesu, finansującego jego rozwój. Mowa o kredytach dla firm, zwłaszcza inwestycyjnych, których skala staje się zatrważająco niewielka.
Fakty są bezlitosne. W zeszłym roku, mimo bardzo wysokiej inflacji, łączna wartość kredytów dla przedsiębiorstw (412 mld zł) nawet nominalnie zmalała o kilka procent, dla dużych firm – wręcz o kilkanaście procent. W tym roku też nie widać odwrócenia niekorzystnego trendu. Sytuacja na tym froncie wygląda już niemal dramatycznie. Wystarczy powiedzieć, że relacja wartości kredytów dla biznesu do PKB to obecnie nieco ponad 11 proc. To historyczne dno. Aż trudno uwierzyć, że niższy od nas ten wskaźnik ma w UE tylko Litwa, a średnia europejska to ponad 35 proc. Jeśli chodzi o same kredyty inwestycyjne, jest jeszcze gorzej. Zamiast strumienia pożyczek na rozwój banki dają firmom kroplówkę, narzekając jednocześnie na nadpłynność, a więc nadmiar pieniędzy. Co tłumaczy ten biznesowy paradoks?
Banki pozyskują od Polaków względnie tani kapitał, choćby w porównaniu ze stopą referencyjną NBP, i solidnie zarabiają na udzielanych im kredytach
W głównej mierze wynika to z haraczu, jaki w 2016 r. narzucił instytucjom finansowym rząd PiS w postaci tzw. podatku bankowego. Jest to dość powszechny w UE sposób „strzyżenia” banków przez państwo, tyle że obciąża on pasywa, czyli pieniądze pozyskiwane na finansowanie działalności. U nas stawką 0,44 proc. w skali roku objęto aktywa banków, źródło ich zarobków, czyli przede wszystkim kredyty.
Mniejsza już nawet o bezpośrednie koszty tej daniny dla sektora bankowego, który od początku obowiązywania podatku zapłacił go, licząc z tym rokiem, prawie 40 mld zł. Banki jakoś sobie poradziły, choć na początku dekady koszt podatku był niewiele mniejszy od ich zysków. Gorzej, że dążąc do ograniczenia obciążeń tym podatkiem, banki zaczęły radykalnie zmieniać strukturę swych aktywów i portfeli – ograniczały akcję kredytową, zwłaszcza dla firm, i lokowały coraz większe środki, głównie z depozytów ludności, w obligacje skarbowe i bony pieniężne NBP. Bo te rząd PiS, szukający finansowania swego hojnego socjalu, wyłączył z tego podatku. A rekordowa w ostatnich latach inflacja uczyniła te instrumenty finansowe lukratywną i bezpieczną inwestycją.
Efekty tej strategii mogą zaskakiwać. Jeszcze pod koniec zeszłej dekady wartość skarbowych instrumentów dłużnych w portfelach banków wynosiła ok. 450 mld zł, w 2022 r. przekroczyła 800 mld zł, a w sierpniu br. zbliżyła się do 1,1 bln zł. To już ponad 34 proc. aktywów tego sektora, europejski top, bo w krajach UE rzadko przekracza ona kilkanaście procent. To puchnięcie portfela papierów skarbowych widać też w odniesieniu do udzielanych przez banki kredytów. Jeszcze w 2021 r. wartość kredytów była z grubsza dwa razy większa, obecnie jest to zbliżony poziom, przy czym zdecydowana większość kredytów to te dla gospodarstw domowych. Kredyty dla firm to niespełna 40 proc. wartości papierów dłużnych, podczas gdy na Zachodzie są zwykle większą pozycją w aktywach sektora. Wychodzi więc na to, że nasze banki w znacznie większym stopniu wspierają budżet państwa niż rodzimy biznes.
Anonimowy sponsor
Państwo jednak banków nie oszczędza. Nie chodzi tylko o podatek dochodowy i bankowy. Od połowy zeszłej dekady spadały na nie kolejne daniny: powiększane wpłaty na Bankowy Fundusz Gwarancyjny, na Fundusz Wsparcia Kredytobiorców, na System Ochrony Banków Komercyjnych czy na koszty nadzoru. Eksperci szacują, że efektywna stopa obciążeń sektora bankowego, fiskalnych i regulacyjnych, sięga 40 proc. W większości krajów UE to ok. 30 proc.
A to przecież nie koniec. W sierpniu 2022 r. rząd PiS wprowadził „wakacje kredytowe”, czyli kilkukrotne w ciągu roku zwolnienie z płatności rat hipotecznych dla wszystkich, także dla tych, którzy takiej pomocy nie potrzebowali. Pomysł chybiony, dublujący się zresztą z Funduszem Wsparcia Kredytobiorców. Z wakacji skorzystało w sumie mniej kredytobiorców, niż się obawiali bankowcy (niespełna 60 proc.), ale i tak koszty sektora sięgnęły już prawie 20 mld zł, obniżając jego wynik finansowy o przynajmniej 8 mld zł.
Powraca więc pytanie, jak mimo tylu plag banki zdołały osiągnąć w ostatnich latach historycznie wysokie zyski?
Otóż ich głównym „sponsorem” okazują się indywidualni klienci, z prawie 40 mln rachunków w bankach i coraz większą skalą korzystania z ich usług. Zacznijmy od depozytów gospodarstw domowych, których obecna kwota, ponad 1,32 bln zł, to z górą 70 proc. wszystkich depozytów sektora niefinansowego. Tylko w skali ostatniego roku ich wartość wzrosła o prawie 10 proc.
Powiedzieć, że banki godziwie na nich zarabiają, to nic nie powiedzieć. Ich oprocentowanie (mowa o depozytach terminowych, a przecież spora część gotówki leży na kontach bez odsetek) od lat jest realnie ujemne. Eksperci oszacowali, że jeśli ktoś trzymał pieniądze na średnio oprocentowanym depozycie rocznym, to od 2016 do 2023 r. stracił na tym, mierząc spadkiem siły nabywczej, ok. 25 proc. W latach 2021-2022, gdy oprocentowanie zostało daleko w tyle za szybującą inflacją, straty te sięgały nawet 6-8 proc. rocznie, nie licząc tzw. podatku Belki, na który banki nie mają wpływu. W zeszłym roku średnia strata sięgała 3 proc., w tym, przy spadku inflacji, jest już mniejsza, ale nadal jest, bo przecież znalezienie np. 6-miesięcznej lokaty z oprocentowaniem 5 proc. brutto graniczy z cudem. A inflacja znów dobija do tego poziomu.
Banki pozyskują więc od Polaków względnie tani kapitał, choćby w porównaniu ze stopą referencyjną NBP 5,75 proc., i solidnie zarabiają na udzielanych im kredytach. Bo tu gospodarstwa domowe także dominują, mając ostatnio prawie dwie trzecie udziału w akcji kredytowej całego sektora bankowego. I o ile z kredytami dla firm jest mizeria, o tyle te dla osób prywatnych nadal raźno rosną, szybciej nawet w przypadku gotówkowych i ratalnych niż hipotecznych. A te gotówkowe są przecież najbardziej dochodowe, ich średnie oprocentowanie (RRSO) to 11-12 proc.
Ale i na kredytach na mieszkanie, których wartość sięga 450 mld zł, banki też dobrze wychodzą. Te nowo udzielane, w zdecydowanej większości ze stałą stopą procentową, są oprocentowane średnio na ok. 7 proc. Ze świecą szukać takiego oprocentowania w krajach UE. A gdy inflacja zejdzie wreszcie do niższego poziomu, a w ślad za nią stopy procentowe NBP, banki przez lata będą mogły liczyć na prawdziwe żniwa zysków na kredytach mieszkaniowych w złotych.
No dobrze, a finansowa „czkawka”, jaka dała się im i nadal daje we znaki po horrorze z kredytami frankowymi? Lawina pozwów o unieważnienie umów kredytowych, podsycana kolejnymi, korzystnymi dla frankowiczów wyrokami unijnego TSUE, zmusiła banki do tworzenia ogromnych rezerw i odpisów na utratę ich wartości. Szacuje się, że od 2019 r. łączna kwota tych rezerw, tylko w nieznacznej części możliwych do wpisania w koszty banków, sięgnęła 50 mld zł. I w przypadku wielu banków dorównywała wartości posiadanych jeszcze kredytów frankowych.
Fakt, było to kosztowne dla sektora. Jednak to w ostatnich latach obciążenia z tym związane wyraźnie już malały, z rezerwami na poziomie kilku miliardów złotych rocznie. To jednak nieporównanie mniej, niż banki zarabiały na kredytach dla gospodarstw domowych. Dużo mniej także niż ich roczny zarobek na opłatach i prowizjach, w tym za obsługę kont, które stopniowo rosły.
W sumie więc banki dobrze wychodzą na interesach z klientami detalicznymi, znacznie lepiej niż z firmami czy z państwem. Tyle że nie bardzo to doceniają w warunkach oferowanych Kowalskim. Dobrze chociaż, że rekompensują im to stale podnoszoną jakością usług, co od lat potwierdza nasz ranking.