Największe pieniądze na kampanię wyborczą w zeszłym roku wydały oczywiście Prawo i Sprawiedliwość i Koalicja Obywatelska. Z rozliczenia kampanii wynika, że najlepiej być ministrem, przynajmniej PiS-u, bo wtedy kampania właściwie finansuje się sama.

Po wielu próbach udało nam się w końcu otrzymać z Krajowego Biura Wyborczego zgodę na dostęp do wydruku z rachunku Funduszu Wyborczego partii biorących udział w ostatniej kampanii wyborczej. Problem w badaniu wydatków partyjnych polega na tym, że o ile jeszcze w poprzedniej kampanii mogliśmy przejrzeć także faktury, które partie dostarczają do KBW, to w tej kampanii do naszej dyspozycji jest wyłącznie wyciąg.

KBW powołuje się w tym przypadku na przepisy o ochronie danych osobowych. To ponad 1000 stron transakcji, które jednak nie są opisane szczegółowo. Nie wiemy zatem, jakie konkretnie usługi partia zleciła firmom, którym zapłaciła za organizowanie spotkań czy konwencji. Wiemy za to, ile dany kandydat zapłacił za swój mandat w Sejmie.

Prawo i Sprawiedliwość oficjalnie na kampanię wyborczą wydało ponad 38 milionów złotych. Największą fakturę w kampanii — i to nie tylko w kampanii PiS-u — wystawił Mateusz Morawiecki. Wśród polityków widoczne są dwie metody prowadzenia kampanii wyborczej. Pierwsza to powierzenie całej kampanii jednej czy dwóm firmom. Druga metoda to dywersyfikacja i opłacanie wielu podmiotów. Były premier zastosował tę pierwszą — w dokumentach finansowych PiS, które przejrzeliśmy, są tylko trzy faktury wystawione na nazwisko Mateusza Morawieckiego. Jedna na 1400 zł, druga na 2040 zł i trzecia na 448 tys. 186 zł. Tak, na prawie pół miliona.

Były szef rządu zapłacił firmie Joker i chyba był zadowolony z usługi, bo firma wystawiła partii jeszcze 15 innych faktur. Na niektórych brakuje nazwiska kandydata, z czego można wnioskować, że fakturę wystawiła partia np. za produkcję spotów telewizyjnych, bo tym firma także się zajmuje. W sumie na kampanii PiS spółka Joker zarobiła ponad milion zł. Jaka dokładnie jest jej oferta, trudno stwierdzić, bo firma w internecie nie istnieje.

Z bazy KRS wynika jedynie, że od 3 lat prezesem firmy jest Łukasz Urbanek, który jednocześnie od lutego zeszłego roku jest wspólnikiem w firmie Stopro. To niezbyt znana firma, która jednak ma już doświadczenie w robieniu kampanii wyborczych, a konkretnie kampanii Mateusza Morawieckiego. To właśnie Stopro odpowiadało za kampanię ówczesnego premiera w 2019 r. Wtedy premier zapłacił za kampanię 539 tys. zł. Mateusz Morawiecki prezesa Stopro Dominika Basiora miał poznać za pośrednictwem jednego ze swoich zaufanych ludzi Mariusza Chłopika przed kampanią w 2019 r. Być może Stopro i Dominik Basior nadal odpowiadaliby za kampanię szefa rządu, gdyby jego działalnością nie zainteresowało się w zeszłym roku Centralne Biuro Antykorupcyjne. W grudniu zeszłego roku Gazeta Wyborcza opisywała akcję CBA w Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych. Funkcjonariusze mieli poszukiwać tam umów zawartych właśnie ze Stopro.

Jednak Joker zarobił nie tylko na kampanii kandydata Morawieckiego. Także sam premier był hojny dla tej firmy. Jak pisze Anna Dąbrowska w „Polityce”, firma wygrała w 2022 r. przetarg na obsługę medialną Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Wszyscy zapłaciliśmy za to kolejne ponad pół miliona złotych (580 tys.). Umowa obowiązywała przez rok i pozwalała ludziom premiera korzystać z usług PR-owców z Jokera 24 godziny na dobę o każdej porze.

O ten przetarg w PiS-ie toczyła się walka, bo drugim oferentem było JustPoint, które od lat pracuje dla partii. Ponieważ jednak jest spółką związaną z Anną Plakwicz i Piotrem Matczukiem, to były premier miał do JustPoint bardzo ograniczone zaufanie. Ta spółka w kampanii PiS zarobiła prawie półtora miliona. Jednak przez ostatnie dwie kadencje także świetnie sobie radziła, współpracując ze spółkami Skarbu Państwa i związanymi z rządem podmiotami. Ma na koncie także organizację imprez dla TVP. JustPoint oddało także PiS-owi ponad pół miliona zł.

Jeszcze jedną firmą, która wystawiła Prawu i Sprawiedliwości sporo faktur, jest Matevileby Investments. Firma została założona na początku lipca, czyli miesiąc przed startem kampanii wyborczej. Ma wirtualną siedzibę zarejestrowaną przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie. Kilku przyszłych posłów zapłaciło jej spore kwoty: Jacek Sasin — 59 tys. zł za kampanię wyborczą, Łukasz Mejza — 17 tys., a zięć Stanisława Piotrowicza, Piotr Rycerski, ponad 7 tys. Jednak większość z 23 faktur, jakie można znaleźć w wydatkach PiS, opiewa na kwotę 738 zł. Jak słyszymy, chodziło o targetowanie reklam wideo. Posłowie opłacali umieszczenie w internecie swoich filmów wyborczych w konkretnych regionach.

Po drugiej stronie kampanijnych wydatków jest Jarosław Kaczyński. Kampania prezesa, jak co cztery lata, kosztowała partię 0 zł, a nazwiskiem prezesa nie jest opatrzony żaden rachunek zarejestrowany na koncie Funduszu Wyborczego. Bo przecież prezesa reklamować nie trzeba.

Z rachunków wystawionych przez kandydatów wynika także, że ta kampania była wyjątkowo droga. Przed wyścigiem do parlamentu słyszeliśmy ze źródeł w PiS, że limit wydatków to 50 tys. dla partyjnych jedynek. Z faktur wynika, że nawet trójki i czwórki niejednokrotnie wydawały więcej, np. wiceminister Paweł Szefernaker, startujący z drugiego miejsca w okręgu nr 40, ma zarejestrowane na partyjnym rachunku faktury na ponad 88 tys. zł. Natomiast Czesław Hoc, jedynka z tego samego okręgu, ma rachunki na niewiele ponad 39 tys. Trzeba przyznać, że Pawłowi Szefernakerowi zabrakło zaledwie półtora tysiąca głosów, żeby przeskoczyć posła Hoca.

Skąd te większe wydatki polityków z dalszych miejsc? Otóż ze strachu. Większość polityków PiS, którym nie udało się wywalczyć jedynek, była przerażona, że oto będą musieli pożegnać się z gmachem na Wiejskiej. Nie wejść do Sejmu z tzw. jedynki to naprawdę spora sztuka, ale już w trudnych dla partii regionach nawet z dwójki może to się nie udać. Na przykład w Lubuskiem dla PiS były cztery mandaty. Pierwsze trzy zdobyli kandydaci z jedynki, dwójki i trójki, ale już czwarty to startujący z jedenastego miejsca Łukasz Mejza.

Jednak z wyciągu z rachunku PiS wynika jeszcze coś, co wszyscy wiedzieli, ale teraz stało się to oczywiste. Najtańsze były kampanie wyborcze ministrów. Nawet spadochroniarze, jak Janusz Cichocki czy Kamil Bortniczuk, wydali na kampanię dosłownie grosze, a przynajmniej tak wynika z danych na rachunku partii. Janusz Cieszyński zapłacił za kampanię niecałe 5 tys. zł i wszystkie jego rachunki dotyczą opłat za wywieszenie plakatów przy drogach, a Kamil Bortniczuk niecałe 20 tys. zł. Rachunków opisanych nazwiskiem Przemysława Czarnka na rachunku, z którego partia rozliczała kampanię, jest pięć i opiewają na zawrotną kwotę 2100 zł.

Ministrowie nie musieli wydawać pieniędzy na kampanię, bo za nią płaciły resorty, organizując spotkania, pikniki i inne wydarzenia z udziałem ministrów. W dodatku polskie prawo jest skonstruowane tak, że o wydatkach na kampanię mówimy dopiero od chwili, kiedy ogłoszony zostanie termin wyborów i zarejestrowane komitety wyborcze. Wszystko, co działo się w polskiej polityce przed połową sierpnia zeszłego roku, to wydatki własne partii, na które nie obowiązują żadne limity. Do tej pory np. nie wiemy, ile PiS zapłaciło za organizację „Programowego Ula” na początku maja 2023 r., bo mimo obowiązku przedstawiania w Biuletynie Informacji Publicznej umów zawartych przez partię, PiS po prostu nie zamierza się tą informacją podzielić.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version