Jeśli potraktujemy te wybory lekceważąco, europarlament na „przedwojenne” czasy wybiorą nam zwolennicy antyunijnej międzynarodówki.

Dwadzieścia lat to kawał czasu. Noworodek z tamtego okresu jest już dawno po maturze i może uczy się albo pracuje gdzieś w Europie lub wyleguje się nad Morzem Śródziemnym. Jego rodzice lub dziadkowie pewnie nie mogą się nadziwić, jak ten czas pędzi. Dla tych, którzy mają w pamięci szarzyznę i zaduch PRL, dwie dekady w Unii Europejskiej są jak kolorowy sen, z którego brutalnie wybudziła nas pełnoskalowa wojna w Ukrainie.

Słowo „wojna” jeszcze do niedawna było na Starym Kontynencie tabu. Po dwóch światowych konfliktach, które przetoczyły się tu jak walec przez łąkę, mówiono o niej wyłącznie w czasie przeszłym, a Unię Europejską prezentowano jako antidotum na kolejne konflikty zbrojne. Po siedmiu dekadach większość europejskich krajów wie, że współpraca przynosi więcej korzyści, a wspólnych interesów jest za dużo, by komukolwiek opłacało się wymachiwać szabelką.

Tyle że mało kto przewidział prawdziwą wojnę tuż za unijnymi granicami. Europejska wspólnota przemysłowców i farmerów ma własne armie i należy do NATO, ale do tej pory prawdziwą ochronę Europy brała na siebie Ameryka. Prezydentura Donalda Trumpa – i ta poprzednia, i ewentualna kolejna – nauczyły już Europę, że USA nie będą jej pilnować wiecznie. Europejczycy muszą nauczyć się także współpracy w produkcji uzbrojenia czy działaniach armii. Wbrew narzekaniom eurosceptyków Unia w kryzysowych momentach wykazuje się niezwykłą zdolnością adaptacji: przekonaliśmy się o tym podczas światowego krachu finansowego (jego efektem jest wzmocniona unia bankowa) czy pandemii (po niej mamy KPO, czyli dodatkowe pieniądze na modernizację). Samo rozszerzenie UE aż o 10 krajów dwie dekady temu to też dowód, jak bardzo UE potrafi się przeobrażać.

Jeśli potraktujemy te wybory lekceważąco, europarlament na „przedwojenne” czasy wybiorą nam zwolennicy antyunijnej międzynarodówki

Przystosowaniem do „przedwojennych” czasów zajmie się nowy Parlament Europejski, który wybierzemy 9 czerwca. W niedawnym sondażu CBOS poparcie dla UE deklaruje 77 proc. Polaków. To nieco więcej niż w 2013 r., kiedy zwolennikami Unii było 72 proc., ale znacznie mniej niż w 2022 r., kiedy UE podobała się aż 92 proc. ankietowanych. Eurosceptycy na pewno karnie ruszą do wyborów, mobilizowani antyunijnymi hasłami PiS i Konfederacji, a także kłamstwami rodem z rosyjskiej propagandy (nie, PiS i Suwerenna Polska wcale nie wymyśliły straszenia „jedzeniem robaków”, wcześniej w ten sposób UE obrzydzała putinowska telewizja). Przeciwnicy UE łączą też siły ponad granicami: w zeszłym tygodniu zebrali się na Węgrzech, pod skrzydłami Viktora Orbána, i w Rumunii, zwołani przez populistów z partii AUR. Przedstawiciele i sympatycy PiS byli i tu, i tu. Mateusza Morawieckiego Orbán witał z mównicy jak przyjaciela, Marcin Mastalerek, zwany niekiedy wiceprezydentem, wznosił peany na cześć Trumpa, a Janusz Kowalski obiecał rugować eurokratów „with no mercy”.

45,68 proc. frekwencji z 2019 r. to dotychczasowy rekord, prawie dwa razy lepszy niż w poprzednich trzech edycjach eurowyborów. Jeśli i tym razem potraktujemy je lekceważąco, europarlament na „przedwojenne” czasy wybiorą nam zwolennicy antyunijnej międzynarodówki.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version