Pamiętam, jak w lipcu spacerowałam po tym małym, sennym miasteczku. Było pusto, żadnych turystów, może wszyscy byli akurat wtedy w lokalnym ośrodku kultury, na spotkaniu z ciekawym człowiekiem.

Trwał festiwal literacki i do Kotliny przyjechało wielu luminarzy, świecących blaskiem talentu, zaangażowania społecznego i sukcesu. Za gwiazdami przyjechał zainteresowany kulturą tłumek, spragniony treści wykraczających poza codzienne chlebożerstwo. W miasteczku było jednak pusto, jakby przyjezdni nie chcieli zapuszczać się w jego zaułki, jakby się bali tej ciszy, upału, wysuszonych roślin posadzonych w donicach, na których napisano, że powstały dzięki dofinansowaniu z Unii Europejskiej.

Później dowiedziałam się, że mieszkańców miasteczka nie było, bo woleli spędzać czas w nowych centrach handlowych na peryferiach. Woleli jarzeniówki i klimatyzację niż ten rynek, schodki, kościoły. Miasto nie było najbardziej zadbane, chociaż czasem było widać, że komuś zależało, że ktoś przez chwilę je kochał. Równocześnie było piękne, tak piękne, że co chwilę stawałam jak wryta, bo się tego nie spodziewałam. Po godzinie dopadła mnie jednak melancholia. Myślałam sobie, że na jakimś południu Francji albo w środkowej Italii to by była perełka, mekka artystów, miejsce tętniące życiem, uwielbiane, opiewane w wierszach. Uciekłam w góry, ale Kłodzko we mnie zostało, z gotyckim mostem, kolegiatą i górującą nad miastem twierdzą. Zostało jak sen o tym, czym mogło być. I czym mogłyby być te „ziemie odzyskane” albo, jak wolą niektórzy, „pozyskane”.

Kłodzko we mnie zostało, z gotyckim mostem, kolegiatą i górującą nad miastem twierdzą. Zostało jak sen o tym, czym mogło być

Nie podejrzewałam wtedy, że zaledwie dwa miesiące później będę w oniemiałym przerażeniu patrzeć na potworną powódź zalewającą całą Kotlinę Kłodzką. Że będę obgryzać paznokcie i myśleć z całej siły o zbiorniku retencyjnym, o wałach i tamach. Że w obezwładniającym poczuciu bezradności będę szukać możliwości działania w pomaganiu w zbiórkach, nagłaśnianiu, informowaniu, wpłacaniu. Ale – mimo że codziennie przygotowując program o tym, czego potrzeba powodzianom, oglądałam wiele godzin materiałów telewizyjnych – całą moc i wielkość tragedii poczułam dopiero teraz, kiedy pojechaliśmy z ekipą „Kwiatków polskich” TVP Info do Kłodzka.

Bardzo, ale to bardzo trudno było mi to ogarnąć, bo wyobraźnia kompletnie mnie zawodziła, kiedy widziałam wąską rzeczkę, głęboką może na pół metra, i wiedziałam, że dopiero co jej spienione fale sięgały pierwszego, a w niektórych miejscach nawet i drugiego piętra budynków, porywając i niszcząc wszystko, co spotkały na swojej drodze. Chodziłam niby po tych samych uliczkach co latem, ale wszystkie domy miały powybijane okna. W miasteczku przestało być cicho: stało się placem budowy, a właściwie pośpiesznej odbudowy, bo trzeba zdążyć przed zimą: osuszyć, ogrzać, naprawić. Słuchaliśmy historii o wielkiej wodzie, która dla wielu osób nadeszła po raz drugi. Z tamtej powodzi w 1997 r. w niektórych miejscach wyciągnięto wnioski i na przykład dzięki temu udało się ocalić Polanicę Zdrój. Niestety jest to wyjątek.

Odwiedzone przez nas Kłodzko ucierpiało poważnie, ale są takie miejsca jak Lądek Zdrój czy Stronie Śląskie, które zostały całkiem zrujnowane. Ludzie opowiadali o opuszczeniu i braku pomocy – wsparcie od rządu jest niewystarczające, zarówno to finansowe, jak i jeśli chodzi o praktyczną pomoc w odbudowie. Jak zwykle, lepiej działają inicjatywy oddolne, ale one nie są w stanie opanować i naprawić tak ogromnych zniszczeń. Max z Fundacji Kordon, który jako wolontariusz zdobywa dla powodzian materiały budowlane i wraz z wykwalifikowanymi budowlańcami pomaga w odbudowie, powiedział nam, że nie zdążą przed zimą. Dzieci tęsknią za szkołami. Kłodzkim piekarniom pomogły inne polskie piekarnie. Psychoterapeuci z całej Polski w internetowych grupach organizują pomoc, bo pamiętają, że w 1997 r. po fali powodziowej nadeszła fala samobójstw.

Na przepięknym moście gotyckim podszedł do nas starszy pan. Był elegancki, niósł niewielką torbę turystyczną. Powiedział, że miło mu nas widzieć i że przyjechał do Kłodzka prosto z Dubaju. Widząc nasze zaskoczenie, zaczął opowiadać o tym, jak jeszcze miał nadzieję, że fala nie przyjdzie, ale potem, w nocy, z niespokojnego snu wyrwał go potworny huk. Musiał natychmiast uciekać ze swojego domu w Lądku. Od dwóch miesięcy mieszka w pięknym hotelu. Stracił wszystko. W hotelowym parku posadził drzewo, przy którym ma zamiar postawić mosiężną tabliczkę z dedykacją od podtopionego dla innych podtopionych. Trzeba pamiętać.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version