Czuli, że grunt pali im się pod nogami. Przede wszystkim starszemu, Lechowi, dezerterowi z wojska. To miał być ich ostatni skok przed ucieczką za granicę w ładowni statku handlowego. Na nowe życie potrzebne były dolary albo złoto.

6 maja 1952 r. rano bracia Wałachowscy stoją z członkami swojej bandy – Malinowskim i Szczycińskim – przed jubilerskim komisem MHD na Nowym Świecie w Warszawie. Kilka metrów dalej przechadzają się uzbrojeni milicjanci, pilnujący partyjnego gmachu KC. Kiedy podniosła się krata w drzwiach komisu, banda celuje z pistoletów w ekspedientki. – Wszystko z gablot na ladę! – krzyczy Malinowski. Kobiety posłusznie wyjmują biżuterię. Ale gdy napastnicy wychodzą, jedna z nich chwyta Szczycińskiego za marynarkę. Upada na chodnik, a z rozerwanej kieszeni bandyty wysypują się złote obrączki, pierścionki, łańcuszki. Szczyciński zrzuca marynarkę i strzelając na oślep, ucieka do kumpli czekających w taksówce. Odjeżdżają z łupem wartości ok. 225 tys. zł, czyli prawie 30 ówczesnych średnich pensji. Przesłuchiwane przez milicję ekspedientki nie są w stanie opisać złodziei.

W Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej poruszenie. Napad odbył się na oczach patrolu, tuż koło gmachu KC! Zablokowano radiowozami okoliczne ulice, wszystkie bramy penetrują mundurowi z bronią maszynową i psami. Warszawa szepcze, że nie chodzi o sklep jubilera, ale o zamach na prezydenta Bolesława Bieruta.

Kilka dni później na ścianie korytarza do mieszkania Wałachowskich na robotniczym osiedlu przy ulicy Obozowej na Woli ktoś wymalował olejną farbą szubienicę, a na niej sylwetkę dyndającego Stalina. Lech widzi kręcących się w pobliżu tajniaków. Jest przekonany, że rysunek to ubecka prowokacja. Postanawia wyjechać z niedawno poślubioną żoną najbliższym nocnym pociągiem do Szczecina, a stamtąd prysnąć na Zachód. Towarzyszący im ojciec załatwi nocleg u kolegi z wojska. Brat Robert dojedzie później.

Wyprawa od początku jest źle przygotowana. W Szczecinie nie mają gdzie się zatrzymać, bo mieszkanie nieuprzedzonego kolegi z wojska jest zamknięte. Przez dwa dni krążą wokół bloku, bez skutku. W końcu postanawiają, że ojciec pozostanie na posterunku, a młodzi wrócą do Warszawy.

Kiedy stali przy kasie biletowej, pojawił się patrol MO, by ich wylegitymować. Lech, uciekinier z wojska, odpowiada, że zgubił dowód. Doprowadzają go do komisariatu SOK. Ledwo zamknęły się za nimi drzwi, Wałachowski wyciąga broń i strzela. Jeden z funkcjonariuszy został ranny w rękę. Pozostali ukrywają się pod stołem i stamtąd celują w napastnika. Kule roztrzaskują Wałachowskiemu nogę. Mimo to dobiega do okna, tłucze szybę i wyskakuje. Żonie stojącej w pobliżu rzuca złotą doxę i czołga się do taksówki (kierowca na widok wycelowanej w niego lufy pistoletu uciekł), ale nie ma już siły na uruchomienie silnika. Mdleje z upływu krwi. Za chwilę są już przy nim milicjanci.

W tym czasie warszawscy stróże porządku publicznego krążą po terenie osiedla robotniczego przy ul. Obozowej. To znane w stolicy miejsce. Zostało oddane z wielką pompą w 1937 r., w obecności wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego. Wśród gości znajdowała się córka Stefana Żeromskiego, którego imieniem nazwano osiedle. Fragmenty „Przedwiośnia” opisujące wizję szklanych domów czytał Aleksander Zelwerowicz.

Kwartał bloków wyremontowanych po zniszczeniach wojennych jest miejscem szczególnej troski sił porządkowych. Mieszkający tam robotnicy bardziej chwalą sanację niż komunizm. Ich dzieci wyrastają na wrogich władzom PRL bikiniarzy.

Tym razem celem inwigilacji jest mieszkanie Wałachowskich. Doniósł na nich kuzyn ojca Janka Wydrzyńskiego, kolegi braci Wałachowskich. Od dawna był TW o pseudonimie Łukasz. Systematycznie wyciągał od krewnego potrzebne Urzędowi Bezpieczeństwa informacje. W jednym z meldunków informował, że 19-letni Wydrzyński spotyka się z Wałachowskimi, prawdopodobnie założyli tajną organizację do walki z komunistami.

Policji wiadomo już, że Lech uciekł z wojska, jest uzbrojony. Ojciec go nie wyda, bo jak stwierdza dzielnicowy w swych raportach, stary nie uznaje władzy ludowej, odkąd zmusiła go domiarami podatkowymi do zamknięcia warsztatu tapicerskiego i zatrudnienia się w spółdzielni pracy.

Kiedy wieczorem milicjanci widzą, że na parterze u Wałachowskich pali się światło, wysyłają tam tajniaka udającego kontrolera abonamentów radiowych. Równocześnie 13 milicjantów pilnuje drzwi i okien. Robert nie ma szans na ucieczkę. Skuty kajdankami zostaje przewieziony do aresztu w pałacu Mostowskich. W czasie przesłuchania do oficera dyżurnego dociera telefonogram ze Szczecina o zatrzymaniu starszego brata. Jeszcze tej nocy zostają aresztowani Wydrzyński, Malinowski i Szczycieński. Nazajutrz samolot transportuje rannego Lecha do szpitala więziennego na Rakowieckiej, gdzie amputują mu nogę. Po operacji trafia na więzienne łóżko; obok leży młody mężczyzna rzekomo czekający na zabieg. To tajniak. Wałachowski zwierza mu się, że będzie milczał na przesłuchaniach, wytrzyma każde bicie, aby tylko przeciągać śledztwo. Wierzy, że lada dzień Ameryka wypowie Stalinowi wojnę, a wtedy komuniści zawisną na szubienicy.

To ojciec wpaja mu nienawiść do ustroju. Kiedy Robert ma 19 lat (Lech jest w tym czasie w wojsku), tapicer każe synowi złożyć przysięgę pod krzyżem na ścianie, że będą walczyć z komunizmem, rozbrajając i zabijając milicjantów: Robert mianuje się dowódcą tajnej organizacji, przyjmuje pseudonim Zośka na cześć Tadeusza Zawadzkiego, bohatera powstania warszawskiego. Wciąga do spisku kolegów z podwórka: Jana Wydrzyńskiego, Ryszarda Kaczmarskiego, Eugeniusza Szczycińskiego i Mariana Malinowskiego.

Bracia Wałachowscy są znani na osiedlu. Szpanują motocyklem SHL i amerykańskimi ciuchami z bazaru Różyckiego. Noszą marynarki w kratę z wywatowanymi ramionami, tzw. maniory, wąskie przykrótkie spodnie, skarpety w paski typu sing-sing, buty na grubej podeszwie zwanej słoniną i jaskrawe krawaty z palmą albo seksblondyną à la Hollywood. Są pierwszymi bikiniarzami na Woli.

Ale nie w całej Warszawie. Dopiero co się skończył przed sądem wojskowym proces, jak to określiła „Trybuna Ludu”, „bandy bikiniarzy” z podwarszawskiej Falenicy, którą tworzyli dwaj maturzyści, Zbigniew Burmajster i Hieronim Wysocki, 20-letni urzędnik Wojciech Grochulski i 19-letni student Zbigniew Ciołek. W „Dzienniku Zachodnim” 11 listopada 1951 r. napisano, że młodzi bandyci, przesiąknięci propagandą sączoną z audycji Głosu Ameryki, wydawali w imieniu Londynu wyroki na partyjnych patriotów. Taki los spotkał m.in. autorkę marksistowskiego podręcznika historii Janinę Schönbrenner. Grochulski odczytał napadniętej, że za fałszowanie historii ma zapłacić jego organizacji 50 tys. zł. Chłopcy przyznali się do winy, mimo to za „zbrodnie przeciwko ludowej ojczyźnie” dwaj oskarżeni maturzyści zostają skazani na śmierć (później prezydent Bierut aktem łaski zmieni wyrok na dożywocie). W domu Wałachowskich mówi się o tym procesie.

Wkrótce potem 23 marca 1952 r. starszy z braci zdezerteruje z jednostki ze strachu przed sądem, bo po powrocie z przepustki pobił wartownika. Uciekając, kradnie z koszar pistolet z dwoma magazynkami. Potajemnie dotrze do Warszawy i zawiadomi młodszego Roberta, że ma broń. Ukryją ją w lesie.

Wyposażeni w pistolety, zamierzają napadać na sklepy, aby zdobyć pieniądze na ucieczkę za granicę. Wkrótce ich arsenał powiększy się o granaty i dwa wojskowe bagnety z czasów wojny, przyniesione przez Eugeniusza Szczycińskiego z rekwizytorni teatru Ateneum.

Bracia zamierzają też rozbrajać milicjantów. Dwa tygodnie po zaprzysiężeniu wypatrzyli wieczorem na Chłodnej plutonowego Tadeusza Trąbińskiego. Robert Wałachowski podchodzi blisko i strzela mu dwukrotnie w plecy. Kiedy mężczyzna pada martwy na chodnik, Szczyciński wyjmuje z kabury pistolet z magazynkiem i ucieka. Śmierć funkcjonariusza, który osierocił dwoje dzieci, stawia warszawską milicję na nogi. Operacja zlikwidowania bandyckiej grupy ma kryptonim „Morderca”.

Tymczasem napady się mnożą. 31 marca Wałachowscy zasadzają się na księgową teatru Ateneum, która ma przywieźć z banku pieniądze na wypłaty. Akcja nie udaje się, więc tydzień później wybierają sklep z tekstyliami przy ulicy Płockiej. Wchodzą tam wieczorem, tuż przed zamknięciem. Ich łupem pada 6 tys. zł. Typują do obrabowania inne sklepy w ich dzielnicy. Przedtem jednak muszą się zaopatrzyć w broń dla wszystkich członków bandy.

Najprościej jest wyrwać pistolet milicjantowi. To zadanie dla dezertera Lecha Wałachowskiego. Przed północą poluje na milicjanta z resortowego bloku Ministerstwa Bezpieczeństwa przy ulicy Płockiej. Kiedy ofiara znajduje się w odległości 10 m, Wałachowski strzela. ­Milicjant ma szczęście – chowa się za drzewem i zostaje tylko draśnięty. Zdoła zapamiętać, że bandyta miał włosy zaczesane „na mandolinę”.

Kolejny meldunek o napaści na funkcjonariusza uczestnicy operacji „Morderca” dostają wieczorem 21 kwietnia. Lech Wałachowski z Marianem Malinowskim czekają na placu Dzierżyńskiego na znanego im z widzenia oficera dochodzeniowego Komendy Głównej MO. Wiedzą, że po służbie będzie szedł z pałacu Mostowskich na przystanek w kierunku placu Komuny Paryskiej. Wysiadają za nim z autobusu i idą na skróty przez ciemny park. Tam Wałachowski wyciąga broń. Trafiony w udo milicjant chowa się za krzakiem. Nie może strzelać, bo zaciął mu się magazynek. Na szczęście napastnicy o tym nie wiedzą. Uciekają, spłoszeni krzykiem przechodniów. Ale jeszcze tej samej nocy czatują w alei Niepodległości, w pobliżu bloku Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Kiedy z bramy wyjdzie starszy sierżant, usłyszy: „Ręce do góry!”. Nie zdąży sięgnąć do kabury, rażony kulą w twarz. Napastnicy zabiorą mu dwa pistolety.

Następnego dnia, po nieudanej próbie ograbienia poczty (dysponujący kluczami kasjer ukrył się w piwnicy), bandyci postanawiają zdobyć broń w Lublinie. Jadą tam nocnym pociągiem, a od rana rozglądają się w mieście za łatwym do rozbrojenia mundurowym. Ale milicjanci patrolują ulice trójkami, bo zbliżają się święta wielkanocne i ludzie są rozdrażnieni brakiem towarów w sklepach.

Wieczorem banda pociesza się wódką na skwerze przed dworcem kolejowym. Nagle mija ich dwóch zataczających się mężczyzn. Ten bardziej pijany jest w mundurze milicjanta, z kaburą przy pasie. Upada na ogrodzony płotem chodnik, a towarzyszący mu cywil nie jest w stanie go podnieść.

Robert Wałachowski podrywa się z trawnika. Grożąc pistoletem, każe pijanym mężczyznom podnieść ręce. Lech wyciąga broń z kabury funkcjonariusza. Ten, bełkocząc coś o bikiniarzach, chwyta go za krawat. I wtedy Robert strzela w głowę milicjanta. Ciało ofiary zostaje pod płotem; jego towarzysz jest tak pijany, że nie reaguje. Napastnicy wracają najbliższym pociągiem do Warszawy. Tu sterroryzują zdobyczną bronią dwóch sprzedawców w odzieżowym sklepie WSS na Woli, kradnąc 1600 zł i dwa garnitury. Gdy jeden z ekspedientów wybiegnie za uciekającymi złodziejami, Robert strzeli do niego. Nie trafi.

Wieczorem bracia decydują: jeszcze tylko skok na złoto ze sklepu jubilerskiego na Nowym Świecie, a potem już do Szczecina i na statek…

Śledztwo w sprawie strzelaniny na posterunku SOK w Szczecinie toczy się mimo ciężkiego stanu zdrowia sprawcy. Biegli stwierdzają, że pistolet, którym posługiwał się aresztowany, należał do milicjanta postrzelonego w Warszawie w al. Niepodległości. W torebce młodej Wałachowskiej znaleziono biżuterię z ograbionego komisu jubilerskiego w stolicy. Członkowie bandy przyznają się do innych napaści i rabunków.

Przed Sądem Wojskowym w Warszawie najpierw sądzony jest 19-letni Robert. Lech, z drewnianą protezą nogi, wejdzie na salę rozpraw cztery miesiące później. W obu przypadkach proces trwa tylko trzy dni. Wałachowscy, Marian Malinowski oraz Eugeniusz Szczyciński zostają skazani na karę śmierci. Ich obrońcy z urzędu bez dyskusji godzą się z uzasadnieniem prokuratora, że „takich osobników należy całkowicie eliminować ze społeczeństwa”. Wyrok, strzałem w tył głowy, zostaje wykonany 11 lutego 1953 r. Ciała więźniów zostały prawdopodobnie wrzucone do bezimiennych dołów na tzw. Łączce.

Jan Wydrzyński otrzymuje 13 lat więzienia dzięki postawie jego matki, która prosiła dzielnicowego, aby pomógł jej w odseparowaniu syna od Wałachowskich, uważanych za złe towarzystwo. Interwencja milicjanta powstrzymała chłopaka od udziału w niektórych akcjach, co wyeksponowano podczas procesu. Dzięki amnestiom Wydrzyński wyszedł na wolność w 1958 r. Ryszard Kaczmarski, skazany na 15 lat, zmarł za kratami.

Tragiczna śmierć nastolatków z ulicy Obozowej nie powstrzymała ich rówieśników przed odbieraniem broni milicjantom. Dwa lata później ulicą Wolską w Warszawie jechał rowerem patrolujący teren dzielnicowy Stanisław Lesiński. Kiedy mijał przechodnia, wyglądającego na robotnika z pobliskiej budowy, ten kilkakrotnie uderzył go obuchem młotka w głowę. Zalany krwią sierżant stracił oko. Bandyta uciekł z ukradzionym pistoletem i dwoma magazynkami.

Ścigany listami gończymi napastnik dopiero po kilku miesiącach wpadł w ręce milicji. Był to 20-letni Jerzy Paramonow, syn kolejarza ze Skierniewic, mieszkający na Woli u szwagra.

Po napaści na milicjanta uciekł z Warszawy. Z bronią w ręku i maską wyciętą z gazety na twarzy napadł na kilka sklepów Gminnej Spółdzielni Spożywców. Potem wrócił do Warszawy. Razem z notorycznym złodziejem Kazimierzem Gaszczynskim zaliczali po trzy rabunki dziennie. Świadkom napadu, gotowym bronić państwowego mienia, grozili bronią. Raz po raz dochodziło do postrzelenia pracownika sklepu lub klienta. Nikt ich nie ścigał.

Któregoś dnia postanowili zabawić się z prostytutką spod hotelu Polonia na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej. O 4.30 rano w szampańskich humorach wsiedli do taksówki, by kupić w nocnym sklepie wino i dotrzeć do meliny, w której kobieta wynajmowała kąt. Ale nie mogli dojść do porozumienia, taksówka nie ruszała, tarasując ruch. Okolicę patrolował 27-letni sierżant Zdzisław Łęcki. Wylegitymował wesołe towarzystwo z taksówki. Kobietę puścił wolno, mężczyznom zabrał dowody i kazał dojechać na komendę dzielnicową przy ul. Wilczej. Pilotował ich, jadąc rowerem.

Na miejscu funkcjonariusz odstawił rower pod ścianę i podszedł do taksówki. W pewnej chwili zataczającemu się Paramonowowi wypadł na jezdnię zapasowy magazynek. Nim sierżant zrobił krok, bandyta strzelił do niego trzy razy. Jedna kula trafiła funkcjonariusza w serce, druga w płuco. Zmarł, nim przyjechała karetka. Zabójca i jego towarzysz rzucili się do ucieczki. Nie pomyśleli, że w raportówce zabity milicjant miał ich dowody tożsamości.

Obława na zabójcę zaczęła się godzinę później. Na robotniczej Woli przeczesywano dom za domem. Obozowa, gdzie mieszkali bracia Wałachowscy, została obstawiona szczelnym kordonem milicyjnych bud. Ktoś puścił plotkę, że za ukrywanie Paramonowa wszyscy mieszkańcy z tej ulicy zostaną wywiezieni na Sybir. Ludzie barykadowali się, dzieciom nie wolno było wybiec na podwórko. Paramonowa i jego kumpla Gaszczyńskiego znaleziono zupełnie gdzie indziej – spali w stogu siana na łące koło Dworca Wschodniego. Patrol milicyjny znalazł ich, bo głośno chrapali.

Prokurator zażądał dla obu oskarżonych kary śmierci, a sąd przychylił się do wniosku. Kiedy Paramonow został powieszony, na podwórkach Woli pojawiła się uliczna kapela z balladą:

„Tam leży ręka, tu leży głowa

To jest robota Paramonowa (…)

Cała Warszawa chodzi w żałobie

Bo Paramonow leży już w grobie”.

„Ballada o Paramonowie” śpiewana jest do dziś. Współczesne wersje nagrały takie grupy jak Apteka, Transmisja czy Vavamuffin.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version