— W latach 80. gangsterzy byli traktowani przez ludzi jako rodzaj opozycji, bo przecież walczyli z milicją, z bezpieką. A bezpiekę bardziej zajmowała inwigilacja opozycji demokratycznej. Gangsterzy więc spokojnie rośli w siłę – mówi Artur Górski, autor książki „Komandos. Gang z Żoliborza”.

Artur Górski: Wielkie grupy przestępcze, mające związki także z polityką czy światem gospodarki, oparte przy tym w pewnym stopniu na powiązaniach przyjacielsko-rodzinnych – a tak ja rozumiem mafię – nie istnieją. Pamiętajmy, że policja w latach 90. XX w. nie dysponowała takim instrumentarium prawnym i technologicznym, jakim dysponuje teraz. Nie ma dziś grup przestępczych opartych na „karkach”, bo te „karki” nie zarobiłyby już dziś wielkich pieniędzy. Dziś potrzebne są inne umiejętności, trochę wiedzy o świecie, o biznesie – choćby po to, żeby wiedzieć, jak przechytrzyć system podatkowy czy policję.

– Ktoś musi rozprowadzać te narkotyki w kraju. To w końcu najpotężniejsza gałąź przemysłu przestępczego.

– Co jakiś czas powraca teoria, jakoby za handlem narkotykami stały służby specjalne, które wydają zgody na to, kto może handlować, a kto nie. Wystarczy przypomnieć sobie zarzuty, jakie kierowano w stronę CIA, jakoby była zamieszana w przemyt narkotyków z Nikaragui w latach 80. A u nas? Są grupy, które specjalizują się w narkotykach, bo to gigantyczny międzynarodowy biznes, ale nie realizują go wielkie struktury, tylko małe zadaniowe grupy, które się skrzykują, a po wykonaniu zadania często rozchodzą.

– Zmieniły się czasy i wypalił się model mafii. Połowa bossów chciała za wszelką cenę przejść na jasną stronę mocy, legalizować zyski. Starzy, którzy wciąż sprawowali kierowniczą rolę w podziemiu kryminalnym, bardzo się takim pomysłom sprzeciwiali, bo nie rozumieli tego modelu. To był jeden z powodów, dla których zginął Andrzej K. „Pershing” – jeden z bossów „Pruszkowa”. Zlecenie na niego wyszło z kręgu jego starszych kolegów z mafii pruszkowskiej, bo on chciał włożyć pieniądze w legalny biznes i miał na to pomysł. Było wiadomo, że „Pershing” pieniędzmi z legalnego biznesu z nikim się nie będzie dzielił. A już na pewno nie z nimi.

– Zachłanność polskich bossów mafijnych stała się powodem zguby wielu z nich. Świetnym przykładem jest Marek M. „Oczko”, szef mafii szczecińskiej. Jemu bardzo zależało, żeby wszyscy traktowali go jak wielkiego bossa, więc jeździł na przykład ferrari testarossa. Gdy jego ludzie trafiali do aresztów i więzień, spodziewali się, że ktoś taki będzie chciał za wszelką cenę ich wyciągać z problemu, wesprze ich rodziny, opłaci adwokatów. Tymczasem on się na nich wypinał, czym narobił sobie wrogów. Niektórzy z jego ludzi – i to z kręgu naprawdę bliskich współpracowników – poszli na współpracę z prokuraturą.

Z kolei Stefan Kolasiński vel Ksiądz, czyli szef grupy żoliborskiej, na co dzień udawał przed swoimi ludźmi dobrego wujka, organizował im śledzika na święta. Ale jak przychodziło do płacenia, to okazywał się niechętny. Dlatego nastąpił rozłam w grupie: najpierw boss został ciężko pobity, a potem zastrzelony. Myślę, że uniknąłby tego losu, gdyby się trochę bardziej dzielił pieniędzmi.

– Nie jest oczywiście tak, że „Masa” wskazał miejsca zamieszkania czy ukrywania się bossów. Policja znalazła je sama. Natomiast on miał wszystkie odpowiedzi na pytania dręczące organy ścigania i dostarczał dowodów.

– „Masa” był tą osobą, na której głos Polska czekała, nawet jeśli dziś tu i ówdzie usłyszysz, że to bzdura, bo wszyscy wiedzieli, że opowiada bajki. To nieprawda. „Masa” – zanim go jeszcze poznałem i zanim przyszło mi do głowy, że mogę z nim pisać książki – był już „osobą medialną”. Ludzie mieli przekonanie, że „Masa” jest tym, który o mafii wie wszystko, i że w końcu to ujawni. Wyczuwałem to, ale w pełni uświadomiłem sobie, gdy zaczęła się nasza współpraca, a potem nasze książki zaczęły znikać z półek księgarń. On był bardzo medialny jeszcze w czasach gangsterki. Poruszał się sprawnie między światem przestępczym a politycznym i celebryckim, był właścicielem Planety, największej dyskoteki w tej części Europy.

– Zręby pod przestępczość zorganizowaną lat 90. kładziono jeszcze wcześniej. Robili to już w latach 70. ludzie urodzeni w drugiej połowie lat 40., jak szef grupy wołomińskiej Marian Klepacki „Klepak”, Janusz P. „Parasol”, bracia Leszek i Mirosław D., czyli „Wańka” i „Malizna”. Te grupy rekrutowały się spośród złodziei mieszkaniowych i doliniarzy, którzy prowadzili działalność przestępczą na miarę skromnych możliwości PRL. Gdy trafiali do więzień, poznawali się, przechodzili skróconą „akademię przestępczości”. Dochodzili do wniosku, że działanie w pojedynkę nie przynosi większych korzyści, więc muszą się łączyć w grupy. W latach 80., gdy zaczynał karierę „Masa”, te grupy już istniały. Nie były tak potężne jak później, ale wystarczająco groźne i skuteczne.

Natomiast pod koniec lat 90. mafie otrzymały impuls w postaci napływu młodych wilków, takich jak „Masa” czy Wojciech K. „Kiełbasa”, który przystąpił do „Pruszkowa”. To ludzie urodzeni między 1960 a, powiedzmy, 1965 r. , którzy już w latach 80. wyobrażali sobie swoją przyszłość w grupach przestępczych. Nie chcę powiedzieć, że Polacy popierali przestępców, ale – i „Masa” mi to tłumaczył, i sam to z tamtych lat pamiętam – gangsterzy byli traktowani jako rodzaj opozycji antykomunistycznej, bo przecież walczyli z systemem, z milicją, z bezpieką. A z kolei bezpieka nie przywiązywała tak wielkiej wagi do walki z przestępczością, bo zajmowała się walką z opozycją demokratyczną, inwigilacją, a nawet zabijaniem księży. Ci więc – mając świadomość, że nikt im nie przeszkadza – spokojnie rośli w siłę. Gdy przyszedł rok 1989, okazało się, że hulaj dusza, piekła nie ma. Nie tylko u nas. Podobnie było w Czechosłowacji czy w krajach bałkańskich. Tak naprawdę bez przełomu nie byłoby mafii rosyjskiej. Istniałaby może jedynie smętna subkultura „worów w zakonie” wywodzących się z kolonii karnych, ale nie powstałaby potężna przestępcza ośmiornica, która oplotła cały świat.

– Przede wszystkim pojawiło się coś, dla czego warto było zostać przestępcą: wielkie pieniądze, po które wystarczyło się schylić. Pojawiły się towary, których wcześniej nie było, a które można było dość łatwo ukraść. Zbiegło się to w czasie z niewiarygodną słabością organów ścigania i służb. Policjanci z tamtych czasów mówili mi, że nawet jak dostali coś nowszego: broń czy urządzenia podsłuchowe, to przestępcy szybko mieli sprzęt dużo lepszy, dużo bardziej wyrafinowany technologicznie. Byli też policjanci, którzy szli na współpracę z gangami, bo im się to bardziej opłacało.

– Absolutnie tak! Ze strachu Polski PRL-owskiej i stanu wojennego przeskoczyliśmy w strach przed mafiami. Przed ich wszechobecnością i agresją wobec każdego. To były grupy, które bardzo się afiszowały tym, kim są: te ich beemki, muzyka na cały regulator, ci młodzieńcy z bejsbolami. Ludzie się ich panicznie bali i mieli jednocześnie przekonanie, że gangsterzy są wszechmocni i bezkarni; że stoją ponad prawem i dyktują warunki gry w nowym systemie.

Mam wrażenie, że ludzie trochę tak wyobrażali sobie ten kapitalizm. Wychodziliśmy z realnego socjalizmu i nie mieliśmy pojęcia, jak powinien wyglądać ten nowy system. Wzorce czerpaliśmy z filmów amerykańskich z tamtych czasów, a tam właśnie tak to wyglądało, jak na ulicach polskich miast. Podejrzewam, że gdyby gangsterzy zachowali więcej umiaru, rozsądku i zaczęli wcześniej legalizować swoje biznesy, żylibyśmy w innej Polsce. Nie mówię, że lepszej, ale mafia stałaby się instytucją życia publicznego.

– Początki mnie śmieszą, bo jak opowiadał mi „Masa”, ta ich grupa mafijnych młodziaków kradła nocą krowy z pastwisk, zabijała i odwoziła do jakiejś dziupli czy garażu, gdzie instalowano prowizoryczny zakład mięsny. Potem te produkty pokątnie sprzedawano.

Początki mafii są więc wręcz groteskowe, ale potem zaczęły się wyłudzenia, haracze. Na celowniku przestępców znaleźli się choćby restauratorzy i sklepikarze na warszawskim Starym Mieście, od których próbowano zdzierać haracze. O czym szerzej napiszę w kolejnym tomie serii „Polscy gangsterzy”. Stała za tym grupa wołomińska pod dowództwem Starego Klepaka. Potem rozpoczęły się napady na tiry – bardzo zyskowne, bo przeważnie napadano na tiry, które wiozły towar nielegalny, czy to w postaci elektroniki, papierosów, czy spirytusu niespożywczego, który potem – często w pralkach Frania – zamieniano na „luksusową” wódkę. Ale były i akcje specjalne. „Masa” i jego mafijny partner „Kiełbasa”, czyli Wojciech Kiełbiński, dostali kiedyś propozycję od kurii krakowskiej sprzedania dzieł sztuki pochodzących z kolekcji jednego z rodów arystokratycznych: od szkicu da Vinci przez Goyę po impresjonistów. Przez jakiś czas „Masa” i „Kiełbasa” krążyli po Europie w garniturach, udając marszandów i próbując te obrazy przehandlować, raczej bez sukcesu. W końcu przejęli ten biznes sprytniejsi od nich. Ale – jak mi mówił „Masa” – machnęli w końcu ręką, gdy policzyli, że wszystkie te Goye i da Vinci były razem mniej warte niż tir z papierosami. Osobnym rozdziałem były automaty do gry. Jak mówił „Masa”, dzienny utarg wynosił po kilka milionów dolarów, które dostawał w… workach po ziemniakach. I potem musiał godzinami je przeliczać.

– Sam w latach 80. kupowałem tam zagraniczne kasety, niekoniecznie oryginalne, bo takich nie było prawie wcale, z muzyką, której inaczej nie dało się posłuchać. W latach 90. pojawiła się tam kradziona elektronika. I „Komandos” poczuł, że będzie z tego zarobek, bo przecież handlarze lewym towarem nie poskarżą się policji na gangsterów ściągających haracze. Inna sprawa, że on poza ten bazarek nie wyrósł. Kiedy po dwóch latach wrócił z aresztu śledczego, gdzie siedział w związku z zabójstwem Wojciecha Brzózego z grupy żoliborskiej, to natychmiast pojechał na Wolumen, żeby haraczować. Tyle że z tego Wolumenu ludzie się już wycofywali, bo czasy się zmieniały i nie było z tego wielkich pieniędzy.

– Przecież listonosz nie odda życia za cudzą rentę, więc specjalnie się nie bronił, gdy został napadnięty. A takich atrakcji mógł się spodziewać w dni, kiedy roznosił emerytury i renty. Ale „Komandos” słynny był też z tego, że napadał na ludzi w autobusach i tramwajach, udając kontrolera biletów. Nie sądzę, żeby miał z tego wielki urobek, ale bardziej chodziło o fakt, że może napadać, zastraszać, bić.

– Starzy też potrafili wydawać wyroki śmierci. Jak choćby szef „Komandosa”, wywodzący się ze starej elity, czyli „Ksiądz”. Ale mimo wszystko starzy nie zaczynali od zabijania. Warto wspomnieć, że gdy dochodziło do konfliktu między gangami, to u starych najpierw była próba dogadania się, tzw. rozkminka. Młodzi nie respektowali żadnych zasad, choćby tej, że nie strzela się do policjantów i że zabójstwo to ostateczność. Nie mieli oporów, a dostęp do broni był bardzo łatwy, natomiast wykrywalność przestępstw słaba. A jednocześnie zabicie kogoś oznaczało pieniądze. „Masa” opowiadał, że po zabójstwach organizowano „stypy”, które były świetną zabawą, podczas której pito za zdrowie zabitego. Mafia wciąż była silna, tyle że już zatracała swój mafijny charakter, a w to miejsce powstawały brutalne gangi owych młodych wilków.

– Casting na gangsterów dokonywał się głównie na siłowni, zresztą nie tylko w Polsce. Nieco inaczej było w mafii rosyjskiej, bo tam zwracano mniejszą uwagę na to, czy ktoś jest przypakowany, a bardziej na to, czy uprawiał sporty walki, na przykład zapasy, boks, dżudo. U nas bardziej chodziło o to, żeby gangster, jak pójdzie odzyskiwać dług, już samym tylko swoim wyglądem skłonił dłużnika do oddania pieniędzy.

– Nie było tak, że albo pójdę do mafii, albo się „wybujam”, czyli powieszę, bo nie znajdę innej pracy. Oni po prostu chcieli żyć lepiej niż reszta społeczeństwa, kolorowo, tak jak w filmach sensacyjnych. Okazywało się jednak, że to wszystko odstaje od wyobrażeń, ale wielu było zadowolonych, bo i tak ich sen się spełnił. Państwo nie oferowało takich perspektyw, tym bardziej że reforma Balcerowicza zakładała zaciskanie pasa, a taki kandydat na gangstera myślał sobie: niech Kowalski pasa zaciska, ja za mój pas wcisnę broń. Był w tym był pewien element próżności: ja jestem lepszy i to pokażę. A jak ktoś tego nie uzna, to go zastraszę albo zastrzelę. To nie żart – poznałem kilku z nich.

– My, chłopaki z dobrego liceum, garnęliśmy się do tych złych „urków” z zawodówek przy Hucie Warszawa. Bo ten świat nam imponował. Mówiono nam oczywiście, żeby tam nie jeździć, bo może być niebezpiecznie, ale tym bardziej jeździliśmy. Spotykaliśmy ich nierzadko w… wesołych miasteczkach, bo to była dla nich jedyna rozrywka, tym bardziej że można tam było mieć pierwszy kontakt z bronią, czyli wiatrówką, i pokazać, że się umie strzelać.

– Ilekroć czytam akta czy zapoznaję się z historią zabójcy, to zawsze początek tej opowieści jest w domu: w rozbitej rodzinie, w przemocowym ojcu, przemocowym ojczymie, w matce, która zamiast bronić dzieciaka, wybiera spokój ze strony konkubenta czy męża. Nie twierdzę, że da się tym wszelkie zło usprawiedliwić, ale jak ktoś chce je zrozumieć i zobaczyć, dlaczego człowiek wkracza na złą drogę, to musi prześledzić jego dzieciństwo. „Komandos” był dzieckiem zostawionym na pastwę losu przez rodziców, trafił do domu dziecka. To może być odpowiedzią.

– My jako społeczeństwo w 2000 r. wyparliśmy z siebie tę mafię. „Masa” jest świadkiem koronnym, dokonały się wjazdy do domów wszystkich bossów mafijnych, z wyjątkiem Andrzeja Z. „Słowika”, który najdłużej się ukrywał. Wszystkich zatrzymano, potem były wyroki, zresztą nieprzesadnie wysokie, dlatego że – jak się miało okazać – nikt nie odpowiedział za zabójstwo, a tylko za szeroko rozumiane kierowanie grupą przestępczą. Odtrąbiono sukces. Tymczasem trupy dalej padały na ulicach. Tylko że już nie chcieliśmy o tym słuchać. Mam wrażenie, że nawet media już niekoniecznie się tym tematem zajmowały. Owszem, wspominały o zabójstwie, ale bez dociekania, że jest to być może ciąg dalszy tego, co było. Chcieliśmy wierzyć, że koszmar lat 90. się skończył. Sporo było takich zdarzeń w Warszawie i okolicach, gdzie nie do końca było wiadomo, komu przypisać inspirację zbrodni. Dopiero po latach okazywało się, że nie były to zabójstwa wyrwane z kontekstu. Że był i zleceniodawca, i zabójca, i konkretny powód. Ale jako społeczeństwo przestaliśmy już mówić o mafii.

– Przed Magdalenką było zabójstwo policjanta w Parolach podczas spisywania rzeczy znalezionych w tirze skradzionym przez gang „Mutantów”. Potem gorączkowe poszukiwanie członków tej grupy i Magdalenka. Ta strzelanina była momentem przełomowym – znów zaczęło się mówić o tym, że dzieje się coś złego i że trzeba z tym walczyć.

Wtedy istniało już CBŚ, była instytucja świadka koronnego i inne instrumenty prawne, i rzeczywiście zaczęło się zwalczanie gangów. Młode wilki zostały rozbite mniej więcej do 2010 r. Nie chcę powiedzieć, że problem przestał istnieć, ale na pewno stał się znacznie mniejszy.

– Cała Polska była opleciona tą pajęczyną. Pruszków był jednak zdecydowanie największy, a niektóre z wielkich grup poza Warszawą były ekspozyturą Pruszkowa, choćby Szczecin z „Oczkiem”. Na Śląsku toczyła się wojna między dwoma konkurentami, „Sajmonem” i „Sandokanem”, przy czym „Sajmon” wywodził się Pruszkowa. Były też liczące się grupy w Gdańsku, choćby grupa „Nikosia”; na zachodnich rubieżach kraju byli „Carrington” i „Lelek”.

– Chciałem zacząć od czegoś nieoczywistego, pokazać właśnie, że z 2000 r. nic się nie skończyło, bo właśnie nastała ta generacja chłopaków, którzy nie mieli przeszłości recydywistów, nie przeszli przez Rawicz czy Wronki, a gangsterki uczyli się pod wodzą nowego „ojca” – „Księdza”. Ta generacja to także Rafał S. „Szkatuła” czy Szymon z Łomianek, z którym odbyłem wiele rozmów i gdyby nie ta znajomość, nie odważyłbym się na pisanie o „Komandosie”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version