Ola Hołubowicz zarabia w Pradze niewiele – ok. 35 tys. koron miesięcznie, co w przeliczeniu daje niespełna 6 tys. zł. Praga jest bardzo droga i to wcale nie jest imponująca pensja

— Drugie mieszkanie, trzecia praca to i tak nie najgorzej, jak na pierwsze cztery lata życia za granicą — żartuje Marti Składanek. Rozmawia ze mną w salonie mieszkania w centrum Pragi. Z półki nad jej głową zwisa kot — aż trzy przyjechały z nią z Polski.

O przeprowadzce do Pragi Marti marzyła od matury. Już w liceum fascynowała ją czeska literatura i kino, książki Hrabala czytała po trzy razy. Na studia wybrała oczywiście bohemistykę. Marzenie o wyjeździe tliło się jednak jeszcze przez dziesięć lat. Zatrzymywały ją studia, praca i relacje. Zaryzykowała dopiero podczas pandemii. Była po rozstaniu, do tego bez pracy. Korporacja Marti przenosiła się do Indii, pracownikom zaproponowali trzymiesięczne odprawy.

— Rozesłałam setki CV, ale w Polsce nikt nie szukał wtedy pracownika do księgowości z dobrym czeskim. Siedziałam w Krakowie, mogłam wrócić do rodzinnej Warszawy, ale i tam nic dla siebie nie znalazłam. Sprawdziłam Gdańsk, Poznań i właściwie nigdzie nie było ofert. Wysłałam więc dwa CV do Czech i z tego drugiego oddzwonili — opowiada Marti. Trochę inny dział niż ten, w którym zdobywała dotąd doświadczenie, do tego niższe zarobki, ale w końcu w wymarzonej Pradze. W ostatniej pracy w Krakowie zarabiała ok. 6 tys. zł na rękę, w Pradze zaproponowali jej tylko równowartość 4,6 tys. zł. Był jednak relokacyjny bonus w wysokości niemal jednej całej wypłaty. Zaryzykowała.

Marti jest queerową i feministyczną aktywistką, bohemistką i… księgową. Mogła się zainstalować w Pradze również dzięki temu, że w jej zawodzie da się pracować online.

Pierwsze mieszkanie, jakie Marti znalazła w stolicy Czech, to była kawalerka. Kosztowała ją ok. 2,5 tys. zł miesięcznie (równowartości 14,5 tys. koron czeskich). Ze znalezieniem lokum był jednak duży problem. Z powodu kotów. Jednego musiała na pół roku zostawić w Polsce, bo właściciel kawalerki godził się tylko na dwa zwierzątka. W kolejnym mieszka do dziś. Jest większe, bo aż 70 m kw: dwa pokoje i kuchnia, w ścisłym centrum Pragi. Dzieli je ze swoją partnerką. W przeliczeniu płacą za nie 5 tys. zł. — To i tak niewiele, w porównaniu z czynszami w okolicy. Kończy się właśnie remont elewacji, spodziewam się, że i właściciel podniesie czynsz — mówi Marti.

W pierwszej pracy rzadko kiedy wystarczało przepisowych osiem godzin dziennie na wyrobienie się z zadaniami. — W piątki zostawaliśmy do 21., bo trzeba było wypuścić płatności. Jednocześnie menadżerka zapraszała nas na tzw. team building. Nie docieraliśmy, bo musieliśmy pracować — mówi Marti. — W „wyluzowanych” Czechach dopadła mnie polska „kultura zap*******” — śmieje się Marti.

W kolejnej pracy wytrzymała tylko okres próbny — znowu było po 12 godzin dziennie i ciągłe nadrabianie. Rzuciła to mimo 10 tys. zł brutto w miesiącu i obowiązkowych, kwartalnych bonusów. Dopiero w trzeciej korporacji może zadbać o balans między pracą a życiem. Dzięki niej mogła iść na kolejne studia magisterskie. — Dopiero teraz mogę potwierdzić, że Czesi mają bardziej wyluzowane podejście do pracy. Nie ma mowy o nadgodzinach. W piątek właściwie już po godz. 13 nie powinno się do nikogo dzwonić ze sprawami, bo zaczyna się weekend. Już się Czesi pakują „na chate” za miastem, już ustawiają z rodziną, planują wypoczynek — mówi.

Czy pozostała w niej licealna miłość do Czech?

— Czuję się w Pradze jak u siebie, ale już nie widzę jej w idealistycznym świetle — mówi Marti — Doświadczam uprzedzeń ze strony Czechów. Dawniej wydawało mi się to niemożliwe. Teraz codziennie słyszę, jak bardzo nie lubią innych narodów. Nie ma tygodnia, żebym nie była świadkiem, jak ktoś krzyczy w tramwaju na kogoś, że nie umie po czesku i ma wracać do swojego kraju. Nie raz mi ktoś zwrócił uwagę, że mówię po czesku z akcentem. Teraz jest tu wielu imigrantów z Ukrainy, często jestem mylona z nimi, Czesi mnie wtedy gorzej traktują. Wiem, że nie powinnam uogólniać. Jednak to jest moje duże rozczarowanie — mówi.

Wśród jej znajomych Czechów jest najmniej. — Nie jest łatwo poznawać i zaprzyjaźniać się z Czechami. Wbrew temu, co w Polsce się o nich uważa. Są bardziej zamknięci niż Polacy, wolą rodzinne, prywatne otoczenie. Nawet gdy dołączyłam do International Feminists United i nie raz organizowaliśmy protesty czy wspólne akcje z feministycznymi kolektywami czeskimi, to po akcji utrzymywał się dystans. Rozchodziliśmy się do swoich spraw. W mojej bańce są głównie przyjezdni, tak jak ja — mówi Marti.

Jeszcze przed przeprowadzką do Pragi znalazła kolektywy i organizacje, z którymi zaczęła działać. Dzięki temu udało się jej tutaj zadomowić. — Mam poczucie bezpieczeństwa, wiem, że gdy pójdę do swoich ulubionych miejsc, na pewno spotkam kogoś znajomego. Zazwyczaj jednak nie będzie to Czech — mówi. Lubi, gdy w Pradze odwiedza ją rodzina albo znajomi. — Zwiedzam z nimi miasto i słyszę zachwyty, że Praga jest bardzo ładna, To mi przypomina moje własne fascynacje sprzed lat — mówi. Dzisiaj Marti myśli o przeprowadzce do Hiszpanii. — Mam nadzieję, że tamta kultura jest jeszcze bardziej otwarta — mówi.

Historia Marti nie jest wyjątkowa. Polacy coraz częściej przenoszą się do Czech i znajdują tam pracę. Przyciąga mit spokojnego i wyluzowanego Czecha i reputacja kraju. W World Happiness Report za 2023 r. Republika Czeska zajmuje 18 miejsce. Na pierwszym miejscu od lata króluje Finlandia, a Polska przeskoczyła z 39. na 35. pozycję. Raport bierze pod uwagę m.in. oczekiwaną długość życia, ale też PKB i poczucie bezpieczeństwa. Czechy mają oczywiście wady, ale zdaniem Polaków, którzy zamieszkali nad Wełtawą, żyje się tam po prostu wygodniej.

Praca w Czechach zmieniła w Karolinie Ciengiel podejście do zawodu. Od ponad 13 lat uczy angielskiego, od czterech w Czechach. W Polsce pracowała w podstawówce. — Duża presja na wyniki, olbrzymie, czasem nierealistyczne oczekiwania ze strony pracodawcy i rodziców — mówi. W Czechach czuje się zupełnie inaczej.

Nową pracę znalazła w prosty sposób — wysłała CV. Dostała etat w gimnazjum (odpowiednik polskiego liceum). Bariera językowa jej nie dotyczy, bo uczy angielskiego. Przenosimy też przyszły jej łatwo, bo niemal nie musiała się przenosić — mieszka w Cieszynie. Do nowej pracy ma pieszo 20 minut. Wystarczy pokonać jeden most, a jest tak, jakby przenieść się do równoległej rzeczywistości.

Po pierwsze — w czeskim gimnazjum mają większe zaufanie do nauczyciela. — Nie pilnują i kontrolują nas tak, jak w kraju — mówi nauczycielka. — W polskiej szkole musisz sztywno trzymać się podstawy programowej i standardowych metod pracy. Odstępstwa są zakazywane, w najlepszym razie przyjmowane z nieufnością. W czeskiej szkole i rodzice, i dyrekcja traktują mnie jak eksperta w mojej dziedzinie. Nie podważają moich kompetencji, mojego sposobu pracy, metod, z jakich korzystam — mówi nauczycielka.

Poza tym, Karolinie przysługuje własne miejsce pracy — biurko. Po prostu. Brzmi banalnie, ale własne biurko w szkole to coś, o czym większość polskich nauczycieli może tylko pomarzyć. W naszych szkołach brakuje miejsc do indywidualnej pracy dla nauczycieli. Pokoje nauczycielskiej to często małe klitki. W czeskim gimnazjum Karolina korzysta z pokoju dla zespołu specjalistów — angliści mają swój, matematycy — swój itd. — Dla mnie to był szok. Pierwszego dnia chodziłam na każdą lekcję z torbą. Jedna z koleżanek mnie zapytała, dlaczego wszędzie noszę rzeczy. Wtedy odkryłam, że mam tam własne biurko. Każdy nauczycieli ma swoją szafkę, komputer służbowy, dostałam też służbowy telefon. Komfort pracy jest nieporównywalnie wyższy, niż w Polsce — mówi.

Nauczyciel z 15-letnim stażem w czeskim liceum może liczyć na równowartość nawet 8 tys. zł. To niemal dwa razy więcej niż w polskiej szkole. Nie ma co prawda stopniowego awansu zawodowego — jak w Polsce, gdzie po kilku latach pracy i złożonym egzaminie, nauczyciel dostaje podwyżkę. Za to może sięgnąć po dodatkowe szkolne funkcje — np. prowadzenie biblioteczki językowej albo koordynowanie szkolnych projektów. Każda z nich jest dodatkowo wynagradzana.

Jako nauczycielka języka angielskiego Karolina ma do przeprowadzenia 21 godzin lekcyjnych w tygodniu (w polskim liceum etat to 18 godzin w tygodniu). — Mam jedną tylko godzinę nadliczbową, w polskiej szkole to było zawsze co najmniej sześć lekcji w tygodniu ponad etat. Nie, żebym się przed tym broniła, bo przecież to podnosiło moje zarobki. Jednak teraz mam mniej lekcji a więcej pieniędzy — mówi. Przyznaje jednak, że gdyby miała kupować żywność w sklepach po czeskiej stronie, różnice w zarobkach nie byłyby aż tak istotne. Dlatego zaopatruje się w Polsce. Tak robi zresztą także wielu Czechów, nie tylko z Cieszyna.

— Zamiast presji na wyniki, w szkole jest nacisk na udział w wydarzeniach kulturalnych, na sport i krajoznawcze wycieczki — zachwyca się Karolina.

Reformy i zmiany w edukacji? Nikt nie słyszał. Rankingi? Podobnie. Uczniowie nie gonią na korepetycje po szkole. Nauczyciele proponują douczanie dla tych, którzy mają z czymś problem albo chcą nadgonić materiał. W szkolnych programach też są różnice. W nauczaniu języka obcego w polskiej szkole dużą wagę przykłada się do poprawności. W Czechach liczy się bardziej to, czy uczeń potrafi się komunikować. Nie to, czy komunikuje się bezbłędnie.

— Mam poczucie, że jestem uczciwie traktowana w tej pracy. I nikt — za przeproszeniem — po mnie nie jeździ — mówi Karolina. W czeskim gimnazjum odpoczywa psychicznie po pracy w polskiej szkole. — Jedyne czego żałuję, to że moje dzieci są zbyt duże, żebym mogła je przestawić na czeską edukację — mówi.

Ola Hołubowicz pokazuje mi zielony skwer przed swoim oknem. Wynajmuje dwa pokoje, 20 minut od centrum Pragi, tuż przy stacji metra — 20 tys. koron na miesiąc, w przeliczeniu to ok. 3,3 tys. zł.

— Tu nie ma śladu po polskiej, dzikiej patodeweloperce. Nie jest idealnie, ale mam pewność, że nie zapaskudzą mi tego skweru kiepską mieszkaniówką — mówi. W tle stoi kościół. Podziwiamy jego modernistyczną architekturę. Chociaż to religijność — a raczej jej brak — u Czechów była jednym z magnesów, które Olę w Pradze zatrzymały. Jest aktywistką feministyczną i równościową.

Pracuje naukowo na Uniwersytecie Hradec Kralove jako badaczka po doktoracie. Nie przeszkadza jej to mieszkać na stałe w Pradze. Zarabia niewiele – ok. 35 tys. koron miesięcznie, co w przeliczeniu daje niespełna 6 tys. zł. Praga jest bardzo droga i to wcale nie jest imponująca pensja. — Ludzie nie przeprowadzają się do Czech po to, żeby się dorobić, a potem wybudować willę w Polsce. To nie ten kierunek. Tu się przyjeżdża dla świętego spokoju, luzu, i poczucia, że w życiu ważne są nie tylko pieniądze — mówi Ola. Podkreśla jednak, że ten luz i spokój dotyczy klasy średniej. — Ludzie w hotelach robotniczych, pracownicy fizyczni nie mają tego luzu. W Czechach można usłyszeć wiele historii o wyzysku pracowniczym.

Ola jednak nie narzeka i wylicza profity czeskiego życia. — Opieka zdrowotna tu jest naprawdę bezpłatna. Nie jak w Polsce, że musisz iść do prywatnego specjalisty, inaczej czekasz na wizytę kilka lat. W Czechach, jeśli czekasz, to są to może trzy miesiące i ludzie już podnoszą krzyk, że za długo. Leki w aptece są w większości przypadków bezpłatne. W Pradze płaci się tylko za dentystę. Gdy skręciłam nogę, poszłam na pogotowie i po dwóch godzinach wyszłam zdiagnozowana, zaopatrzona, a jeszcze dostałam kule za darmo — opowiada.

Wyjechała z Polski siedem lat temu. Pracowała wtedy naukowo i uczyła angielskiego w prestiżowym liceum w Gdyni. Chodziła z uczniami na Parady Równości i Czarne Marsze, a kolega-nauczyciel donosił, że sieje w szkole propagandę. Była na umowie na czas określony, ale przed końcem roku szkolnego dyrektor obiecał etat. Miała też dostać wychowawstwo. W trakcie wakacji przyszedł mail, że pracy nie będzie. Albo może będzie, ale za rok. I żeby zrobiła drugi kierunek studiów — łatwiej o etat w szkole, gdy uczy się dwóch przedmiotów. Za wskazaniem dyrektora poszła na filozofię. Potem o wszystkim zdecydował przypadek.

— Znienacka zaproponowali mi Erasmusa, wybrałam Pragę. To był moment, gdy PiS wygrał wybory, a ja działałam w Razem. Czułam, że Polska mnie już nie chce i że już nie wytrzymam w Polsce. A Czechy kojarzyły mi się z luzem i spokojem — mówi.

Miała 38 lat, nie każdy zaryzykowałby już emigrację. Erasmusowe stypendium było nieduże, 450 euro na miesiąc. Za to dostała akademik i szybko znalazła pracę w szkole językowej. — Stawki godzinowe były wyższe niż w Warszawie, choć oczywiście trzeba było dużo pracować, żeby się w Pradze utrzymać — mówi.

Potem dostała pracę na Uniwersytecie Karola. Tak po prostu — z ogłoszenia. Szukali nauczycielki angielskiego do centrum językowego na wydziale filozoficznym. Już mieszkając w Pradze obroniła na Uniwersytecie Gdańskim doktorat z literaturoznawstwa i zdecydowała o kontynuowaniu kariery naukowej na czeskim Uniwersytecie.

— Jest taki stereotyp o Czechach, że są wyluzowani i spokojni, że nie żyją dla pracy, ale pracują, żeby sobie pożyć. I ten stereotyp się sprawdza w mojej uniwersyteckiej pracy. Relacje są mniej napięte, nie czuje się takiej konkurencyjności, jak w Polsce. Każdy zajmuje się swoimi sprawami — mówi Ola. Ale przyznaje, że za zasłoną czeskiej politycznej poprawności, kryją się demony. — Mnie jest tu dobrze, ale wiem, że Czechy to nie jest raj. Wiem też, że przeciętny Czech nie lubi obcych nacji. Uczyłam się czeskiego z ulotek i gazetek dostępnych w metrze i tam czytałam teksty o tym np. że „Unia Europejska ma twarz polskiej zgniłej wieprzowiny”. Mimo to mam tu poczucie bezpieczeństwa, wiem, że sobie tu z życiem poradzę.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version