Prezydenturę Bidena można zawrzeć w jednym słowie: „ale”.

Nie powstrzymał wybuchu dwóch groźnych wojen, ale amerykańscy chłopcy siedzą w koszarach, zamiast walczyć na drugim końcu świata, zaś międzynarodowe sojusze USA są silniejsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Nie pokonał inflacji, ale wyższe płace i świadczenia socjalne złagodziły jej skutki.

Wzmocnił sektor produkcyjny, wytargował 1 bln dol. na infrastrukturę, ale kraj odczuje efekty inwestycji dopiero za parę lat.

Byłby znakomitym prezydentem drugiej kadencji, ale wiek uniemożliwił mu stawienie czoła Donaldowi Trumpowi i dokończenie dzieła.

Partyjni towarzysze lubią prezydenta jako człowieka, ale politycznie go zgnoili.

Te wszystkie „ale” nie mają zabarwienia ironicznego ani krytycznego, nie podważają zasług. Po prostu jednym przywódcom się szczęści, innym przeciwnie, a z własnym organizmem nie da się wygrać.

Biden sądzi, że 28 czerwca dostał od partyjnego establishmentu nóż w plecy, choć był to raczej cios miłosierdzia – jawny i uzasadniony. Natomiast gazrurką zza węgła elity zdzieliły go osiem lat temu. Oficjalnie mówi się, że nie wystartował wówczas w wyborach prezydenckich ze względu na śmierć syna. Druga strona medalu jest taka, że Barack Obama delikatnie, lecz stanowczo zniechęcał go do walki o Biały Dom (który wiceprezydentowi należy się z rozdzielnika), bo wolał intelektualistkę Hillary Clinton. Uważał Bidena za omszałego wujka z innej epoki, który na rodzinnym weselu podszczypuje kelnerki i po raz n-ty opowiada te same, wszystkim znane historyjki.

W autobiografii „Ziemia obiecana” Obama pisał o obecnym przywódcy USA: „Samo ciepło, facet bez hamulców, dzielący się z przypadkowym rozmówcą wszystkim, co mu wpadnie do głowy”. Według byłego szefa Biden „stwarzał ryzyko przez swoją gadatliwość, nieopanowanie i staroświecki styl. Leciwe panie zwykł przekonywać, że nie wyglądają na dzień powyżej czterdziestki, nie wychodził z wyborczego spotkania, póki każdego nie uścisnął, nie ucałował, nie poklepał, nie skomplementował, nie rozśmieszył”.

Wiceprezydenturę dostał, by spacyfikować białych wyborców, którzy nie zaakceptowali kandydatury Afroamerykanina, a ponadto miał doświadczenie niezbędne do przejęcia władzy w razie nieszczęścia. Trudno orzec, co by było, gdyby w 2016 r. walczył z Trumpem. Wiemy natomiast, że intelektualistka Hillary sromotnie przegrała. A omszały wujek cztery lata później wygrał. Mimo że właśnie szczytowało #MeToo i wiele demokratek zarzuciło mu niechciane dotykanie, całusy, poniżające komplementy typu „ładna dziewczyna”. Partia Demokratyczna rozumiała już, że uwiedzionych przez nowojorskiego krzykacza robotników przyciągnie tylko kandydat mówiący ich językiem. Zamiotła oskarżenia pod dywan.

Profesor Carlo Invernizzi Accetti uważa, że „Józiowi z klasy średniej” bliżej do polityki europejskiej niż amerykańskiej, a konkretnie chrześcijańskiej demokracji czy trzeciej drogi, którą wytyczył ćwierć wieku temu nominalny laburzysta Tony Blair. Dowodzą tego inicjatywy legislacyjne, które Biden wnosił lub popierał jako senator przez 26 lat. Przy czym europeizacja sceny politycznej USA ma szerszy zasięg. Trump brał lekcje u nacjonalistycznych populistów. Bernie Sanders czy Alexandria Ocasio-Cortez czerpią z programu socjaldemokratów.

Drugi po Johnie F. Kennedym praktykujący katolik w Białym Domu akceptuje społeczną naukę Kościoła. Uznaje wolny rynek za podstawę zdrowej gospodarki, nie jest zwolennikiem interwencjonizmu państwa, lecz uważa, że zapewnienie każdemu gwarancji socjalnych i opieki medycznej stanowi moralny obowiązek władz. Przyjmuje dogmat, że życie człowieka zaczyna się w chwili poczęcia, jednak „nie czuje się uprawniony do ustawowego narzucania innym swoich wierzeń”.

Kompromisy zawierał nie tylko z przyczyn taktycznych. Również wskutek przekonania, że wojna na górze niszczy społeczne więzi. Obama był typowym liberałem, Hillary Clinton – technokratką podejmującą decyzje na podstawie danych, Biden to właściwie umiarkowany konserwatysta. Lojalnie realizując coraz bardziej progresywną linię partii, szedł na udry z własnym sumieniem.

Żaden prezydent nie dorównywał Bidenowi doświadczeniem legislacyjnym, znajomość mechanizmów i układów na Kapitolu zaowocowała pasmem sukcesów. Podpisał ustawę American Rescue Plan Act (ARPA), przedłużając pandemiczne świadczenia dla bezrobotnych i zwiększając ulgi podatkowe na dzieci (praktycznie zasiłki wychowawcze w wys. 300 dol. miesięcznie). Dotacje pomogły przetrwać branży gastronomicznej, szkołom, uczelniom, lokatorom, którzy nie mieli na czynsz, budżetom stanowym, służbie zdrowia. Każdy obywatel dostał 1,4 tys. dol. Nie udało się tylko podnieść płacy minimalnej do 15 dol. na godzinę. Prezydent rozdał 1,9 bln dol., czyli 9 proc. PKB z poprzedniego roku.

Zdaniem ekspertów pakiet zmniejszył odsetek Amerykanów żyjących poniżej minimum socjalnego o ponad 30 proc. (11 mln). Dochody 20 proc. najbiedniejszych wzrosły o 1/5, a kolejnych 20 proc. o 1/10. 1,3 mln osób zyskało opiekę medyczną. Liczba dzieci żyjących w nędzy zmalała o 58 proc. Dla porównania: za sprawą reformy podatkowej Trumpa płatności firm spadły o 14 proc., a 65 proc. pieniędzy z odpisów indywidualnych zgarnęło 20 proc. najlepiej zarabiających. Budżet państwa stracił 2,3 bln dol.

Wstępna wersja reform zwanych Built Back Better przewidywała zainwestowanie 3,5 bln dol. w czystą energię plus darmowe przedszkola, stypendia, zasiłki wychowawcze, urlopy macierzyńskie, tańsze lekarstwa, subsydia ubezpieczeń medycznych. Projekt przyjęto pod nazwą ustawy o zwalczaniu inflacji (Inflation Reduction Act, IRA). 369 mld dol. pójdzie na przeciwdziałanie zmianom klimatu oraz zagwarantowanie Ameryce bezpieczeństwa energetycznego. Niestety, z kompromisowego pakietu zniknęły zapisy o eliminowaniu węglowodorów – Biden zwiększył wydobycie ropy, udostępnił koncernom naftowym złoża pod dnem Zatoki Meksykańskiej i w pobliżu Arktycznego Rezerwatu Przyrody (Alaska).

Na renowację infrastruktury (Infrastructure Investment and Jobs Act, IIJA) chciał 2,65 bln dol., wydębił od Kongresu 1,2 bln, które pochłoną: naprawa dróg i mostów (56 tys. grozi zawaleniem), budownictwo komunalne, szkolenia zawodowe, dotacje dla firm tworzących miejsca pracy, promocja krajowych towarów. Dzięki CHIPS and Science Act państwo zainwestuje 280 mld dol. w produkcję mikroprocesorów na terenie USA, załogowe loty kosmiczne, komputery kwantowe, sztuczną inteligencję, biotechnologie.

Za prezydentury Bidena powstało 15,7 mln nowych etatów, z czego 750 tys. w przemyśle. Cztery miesiące po ataku Rosji na Ukrainę inflacja sięgnęła rekordowych 9,1 proc., jednak od lutego 2021 r. do połowy tego roku ceny wzrosły o 20,8 proc., zarobki – o 21,7 proc. Ponadto prezydent ulżył obywatelom, rzucając na rynek paliwo z rezerwy strategicznej. Liberałów ucieszyła ustawa zapewniająca małżeństwom gejowskim i mieszanym rasowo ochronę rządu federalnego. Zresztą elektorat umiarkowany też, bo te pierwsze akceptuje 70 proc. społeczeństwa, drugie – 94 proc. Nafaszerowany przez Trumpa doktrynerami Sąd Najwyższy nie może podważyć ich legalności, jak uczynił z prawem do aborcji.

Biden zaliczył największą wpadkę, wycofując wojsko z Afganistanu. Wskutek bałaganu zginęło 13 żołnierzy. Lewicowi komentatorzy atakowali go za bezduszność – zostawienie na pastwę losu 80 tys. tubylców, którzy narażali się dla Ameryki i dostali obietnicę ewakuacji. Prawicowi zarzucali wręcz zdradę narodową – zburzenie strategicznej przewagi USA w regionie. Wszyscy zaś uznali, że zaniedbał najważniejszy obowiązek – gwarantowanie bezpieczeństwa obywatelom, olał sojuszników, podarował fanatycznym islamistom suwerenny kraj, w którym mogą szykować kolejne zamachy na skalę 11 września.

Republikanie twierdzą, że Putin zaatakował Ukrainę ośmielony afgańskim fiaskiem. Tyle że do inwazji szykował się wiele lat. A Biden nigdy mu nie ufał. Ostrzegał Busha juniora przed brataniem się z byłym pułkownikiem KGB. Proponował wyrzucenie Rosji z G8. Wiosną 2011 r. podczas pierwszego spotkania z lokatorem Kremla wypalił (parafrazując Busha): „Spojrzałem w te oczy i myślę, że nie ma pan duszy”. Usłyszał lodowate: „Zatem się rozumiemy”.

Przed inwazją Biden ujawnił raporty wywiadu, czego Ameryka nigdy nie robi, odbierając Moskwie element zaskoczenia i umożliwiając Ukraińcom przygotowanie obrony. 16 grudnia 2021 r. zadzwonił do Putina i ostrzegł, że w razie agresji odpowie miażdżącymi sankcjami. Naciskał na Niemcy, by nie uruchamiały rurociągu Nord Stream 2. Rozpoczął konsultacje dotyczące militarnego wsparcia Kijowa. Gdy Rosja zaatakowała, Zachód był przygotowany. Wprowadził restrykcje ustalone zawczasu, mimo oporu Berlina i Paryża. Wkrótce Biden skierował na wschodnią flankę NATO 20 tys. dodatkowych żołnierzy. Przekonywał aliantów, że Putin jest skończony – Ameryka nie będzie negocjować ze zbrodniarzem. Łamiąc sprzeciw republikanów, forsował kolejne transze pomocy.

Wylał kubeł zimnej wody na głowę zarówno przywódcy Rosji, jak i innym despotom czy „nieliberalnym demokratom”, których dopieszczał jego poprzednik. Poza Beniaminem Netanjahu, ale Izrael bywa nazywany 51. stanem USA i wobec wojny animozje między przywódcami tracą znaczenie. Prezydent przywrócił USA autorytet roztrwoniony przez Trumpa. Stopniowo zwiększając dostawy sprzętu dla Kijowa, zapobiegł nagłej eskalacji konfliktu, która mogłaby skłonić Kreml do użycia broni jądrowej. Powtarzając scenariusz przećwiczony przez Reagana w Afganistanie, stawia na militarne i gospodarcze wyniszczenie Rosji jej własnymi rękami. A Ukraina, nie wstępując formalnie do Sojuszu, stała się jego przyczółkiem z armią wyposażoną i przeszkoloną wedle zachodnich standardów.

NATO zasiliły tradycyjnie neutralne Finlandia i Szwecja. Chiny przestały grozić aneksją Tajwanowi, bo po pierwsze, klęska Putina otrzeźwiła Xi Jinpinga, a po drugie, Biden zerwał z obowiązującą blisko 80 lat doktryną „strategicznej ambiwalencji” i zadeklarował, że amerykańscy żołnierze będą bronić wyspy. Europejska skrajna prawica straciła rozpęd. Przegrała we Francji, w Polsce, Czechach. Brazylijczycy podziękowali swojemu mini-Trumpowi – Jairowi Bolsonaro. 60 proc. Brytyjczyków chce powrotu do UE. Prezydent Rosji zrobił siłom prodemokratycznym prezent, ale gdyby trafił na innego lokatora Białego Domu, świat mógłby dziś wyglądać zupełnie inaczej.

Sukcesy Bidena nie przełożyły się na wskaźniki popularności. Do pewnego stopnia zawiniła krótka pamięć elektoratu. Ludzie zapomnieli, że pandemia wykoleiła światową gospodarkę. Przychylne Trumpowi media nieustannie grzmiały, że doprowadził kraj do bezprecedensowego rozkwitu. A ponieważ dobre wspomnienia zawsze przykrywają złe (inaczej byśmy zwariowali), większości obywateli zdawało się, że mówią prawdę. Poza tym sporo osób nie rozumiało, co to inflacja, myśląc, że ceny w spożywczym wrócą do poziomu sprzed kryzysu, tymczasem one wciąż rosły, tylko wolniej.

Biden nie umiał sprzedać własnych osiągnięć. Nigdy nie powalał charyzmą, a z wiekiem mówił coraz mniej składnie, chaotycznie, niezrozumiale. Trump nawet gadając bzdury, emanuje niezachwianą pewnością siebie. Jego rywal robił wrażenie zagubionego, zdezorientowanego, nieporadnego. Fox News pokazywało prezydenta wyłącznie w sytuacjach zawstydzających, a klipy hulały później po internecie.

Patrzyliśmy, jak pada na środku estrady, podniesiony przez ochroniarzy ogląda się trwożliwie i niczym dziecko wskazuje palcem groźną przeszkodę. Przewraca się na stopniach samolotu. Wędruje nie tam, gdzie powinien, z miną wskazującą, że nie wie, co się dzieje. Spada z roweru. Myli daty, miejsca, osoby. Mamrocze, pokasłuje, chrząka, powtarza wyuczone kwestie kilka razy z rzędu. Najważniejszym zadaniem polityka jest mobilizowanie twardego elektoratu, żeby płacił, pomagał, zarażał entuzjazmem znajomych. Tymczasem demokraci przestali oglądać publiczne wystąpienia lidera ze strachu, że znów coś wywinie, i będzie im przykro.

Jest starszy od Trumpa zaledwie 3,5 roku, jednak republikanina Amerykanie uznawali za mężczyznę w sile wieku, Bidena odbierali jako niedołężnego staruszka. Tracił sondażową przewagę w kolejnych kluczowych dla wyniku wyborów stanach. Najbardziej spadło mu poparcie u wyborców poniżej 45. roku życia, wśród białych o 13 proc., kolorowych – aż 33 proc.

Wszyscy wiedzieli, że prezydent nie odzyska werwy, bystrości umysłu, sprawności fizycznej. Zabójczy wizerunek mógł się tylko pogarszać. Lewicy została słaba nadzieja, że obywatele niezaślepieni prawicową propagandą, stając w komisji wyborczej przed alternatywą Trump czy Biden, postawią na mniejsze zło. Ale najpierw musieliby się tam pofatygować, zaś poziom entuzjazmu nie wróżył dużej frekwencji.

Aż przyszedł 27 czerwca, kandydaci stanęli naprzeciw siebie w studiu ABC i pięć minut później stało się jasne, że demokrata ma zerowe szanse nie tylko na wygranie pojedynku, lecz także wyborów. 75 proc. Amerykanów orzekło, że stracił zdolność efektywnego rządzenia. Staliśmy się świadkami wewnątrzpartyjnego puczu i wymiany Bidena na Kamalę Harris. Nie chciał ustąpić, wierzył, że podoła. Ostatecznie uznał racje partyjnej wierchuszki, choć prezydentura stanowiła zasłużone ukoronowanie kariery, której poświęcił całe życie. Jeśli Trump przegra, to wprawdzie nie z Bidenem, ale dzięki niemu. A tego historia nie zapomni 46. przywódcy USA.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version