O migracji i migrantach politycy mówią tylko źle albo nie chcą mówić wcale. Tymczasem z raportu NIK wynika, że do Polski przyjeżdżają setki tysięcy ludzi. I będą przyjeżdżać, bo polska gospodarka rozpaczliwie potrzebuje rąk do pracy. Jeśli dalej będziemy zamykać na to oczy, najczarniejsze migracyjne proroctwa naprawdę mogą się ziścić.

Wnioski z kontroli NIK-u, dotyczące afery wizowej w MSZ pod rządami PiS, są druzgocące. Świadczą o niewiarygodnym chaosie, korupcji, ręcznym sterowaniu procesami, którymi powinny rządzić ściśle określone procedury. Być może degeneracja aparatu MSZ wynikała także z tego, że resort pod rządami Jarosława Kaczyńskiego został zmarginalizowany. Na jego czele stawali pozbawieni realnego wpływu na kształtowanie polityki zagranicznej zakompleksieni ministrowie. Ich rola ograniczała się do obserwowania kolejnych kryzysów, wywoływanych w stosunkach międzynarodowych przez kierownictwo partii z Nowogrodzkiej.

Nic dziwnego, że w tym kontekście rola MSZ-u w wydawaniu wiz wjazdowych do Polski i wiz Schengen stała się najbardziej sprawczym z obszarów działalności tego resortu. I że znalazły się osoby takie jak były wiceminister Wawrzyk, które wzięły ten łakomy kąsek pod osobisty nadzór.

Poza obrazem upadku ministerstwa spraw zagranicznych, który wyłania się z raportu NIK-u, afera wizowa to także dowód na niebywałą hipokryzję PiS i całego obozu Zjednoczonej Prawicy. Z antymigranckiej retoryki uczynili swój największy oręż wyborczy już w 2015 r., a od 2021 r. serwowali społeczeństwu trujący spektakl przemocy na granicy polsko-białoruskiej. Równocześnie w MSZ wytworzył się korupcyjny mechanizm handlu polskimi wizami, a resort faktycznie włączył się w międzynarodowe sieci przemytnicze. Wszystko bowiem skazuje na to, że atrakcyjność polskich wiz dla tych tysięcy osób, które otrzymały je w ramach autorskiego programu Piotra Wawrzyka, nie wynikała z zamiłowania do Chopina i pierogów. Polegała raczej na tym, że polskie wizy ułatwiały dostanie się do USA.

Jednak reakcje na ustalenia NIK-u i komentarze polityków obecnej koalicji rządzącej nie napawają wcale nadzieją na poważną debatę o wciąż nieistniejącej polskiej polityce migracyjnej. Wypowiedzi, m.in. Marka Sowy z KO sprowadzają się co najwyżej do podbijania antymigranckiej paniki. Zarzut koronny wobec MSZ doby Wawrzyka nie brzmi bowiem tak, że ministerstwo wydało tysiące wiz z pominięciem obowiązujących procedur i że MSZ tego okresu można nazwać upadłym resortem. Na plan pierwszy wybijane jest bowiem to, że resort wydawał wizy obywatelom krajów muzułmańskich i Afryki. To nic innego jak sankcjonowanie rasistowskiego dyskursu i dalsze podkarmianie lęków, które skutecznie przez minioną dekadę wyhodował rząd Zjednoczonej Prawicy, bo były tanim i łatwym do zagospodarowania chwytem wyborczym.

Donald Tusk nie bierze jednak na sztandary stworzenia dostosowanej do polskich potrzeb i możliwości polityki migracyjnej, a jedynie próbuje przekonać społeczeństwo, że w stosowaniu antymigranckich restrykcji będzie dużo ostrzejszy i skuteczniejszy niż poprzednicy. W ten sposób chce zaspokoić nastroje społeczne odziedziczone po rządach Kaczyńskiego i zamiast je tonować, inicjując poważną debatę, dodatkowo je nakręca. Błędne koło.

W tym błędnym kole próbuje sobie jakoś radzić polska gospodarka. Mamy rekordowo niskie bezrobocie, liczba ludności w wieku produkcyjnym się kurczy, a polskie firmy potrzebują pracowników. Jednym z wniosków wynikających z afery wizowej powinno być właśnie to, że niezależnie od oficjalnej retoryki i deklarowanych kierunków polityki, biznes szuka pracowników na wszelkie możliwe sposoby. Kiedy nie ma drogi legalnej, ucieka się do mechanizmów korupcyjnych, bo niedobory siły roboczej to dzisiaj hamulec dla rozwoju wielu przedsiębiorstw.

Mamy więc do czynienia z radykalną rozbieżnością między społecznymi oczekiwaniami, żeby najlepiej w Polsce nie było w ogóle migrantów, a potrzebami rozwojowymi kraju. Politycy zaś nie mają najmniejszej ochoty tych rozbieżności problematyzować i poddawać pod publiczną debatę.

Dla uczciwości należy dodać, że ten paradoks obecny jest nie tylko w Polsce, dotyczy także innych państw i społeczeństw, a przynajmniej ich segmentów. Na antymigranckiej retoryce polityczny kapitał zbiła radykalnie prawicowa Alternatywa dla Niemiec i Donald Trump, choć gospodarki obu tych krajów bez migrantów nie byłyby w stanie funkcjonować, podobnie usługi publiczne lub tamtejsza służba zdrowia.

W kwestii migracji żyjemy więc w fikcji, w którą z całej siły chcemy wierzyć. Jednym z jej elementów jest przekonanie, że jeśli już jakichś migrantów mamy przyjmować, to właściwa polityka migracyjna będzie polegała na ściąganiu do Polski tylko dobrze wykształconych i wysoko wykwalifikowanych ludzi, którzy zapewnią dużą wartość dodaną w swojej pracy. Jednocześnie odrzucimy tych, którzy nie spełniają naszych wyśrubowanych kryteriów. Nikomu nie zgrzyta, że migranci, którzy dotychczas trafiali do Polski, zajmowali przede wszystkim te nisze na rynku pracy, które wcale nie wymagają wysokich kwalifikacji. Trafiali do zakładów produkcyjnych i gospodarstw rolnych jako pracownicy fizyczni, odnajdywali się w usługach jako sprzedawcy, taksówkarze i personel sprzątający. Nawet jeśli mieli wyższe wykształcenie i zupełnie inne kwalifikacje, a w miejscach pochodzenia uprawiali zawody zaliczane do prestiżowych.

Wizja Polski jako Australii, która może stawiać wyśrubowane warunki potencjalnym migrantom ma jeszcze jeden aspekt, który rozmija się z rzeczywistością. Skoro chcemy, by do Polski przyjeżdżali ci najlepsi, najzdolniejsi, najlepiej wykształceni, to co mamy im do zaoferowania? Czy mamy aż tak innowacyjną gospodarkę, by była magnesem dla młodych ludzi z całego świata, którzy chcą się rozwijać w swoich dziedzinach? Niestety, najzdolniejszych, także Polaków, od dawna podbiera nam Zachód. Powody są prozaiczne — to tam wciąż jest najbardziej rozwinięty przemysł, dynamiczny sektor nowych technologii, uczelnie oraz instytuty badawcze, które pozwalają z ogromnym zyskiem zagospodarować talenty migrantów. Jak do tej pory Polska nie zbudowała żadnego mechanizmu, który pozwalałby rekrutować do określonych branż ludzi, którzy przejawiają w nich szczególny potencjał. Nie mamy nawet pomysłu na to, jak załatać dramatyczne dziury w służbie zdrowia, np. które lekko tylko pocerował personel z Ukrainy czy Białorusi.

Zarządzania migracją, biorąc pod uwagę skalę globalnych wyzwań takich jak wojny i zmiany klimatu, nie da się sprowadzić do castingu, jak w jakimś telewizyjnym reality show. Polska musi sobie odpowiedzieć również na pytanie, jak w ramach polityki migracyjnej będzie radziła sobie z wyzwaniami humanitarnymi, wywoływanymi przez nowe konflikty i katastrofy naturalne. Ciągłe podkreślanie, że warunkiem koniecznym do migracji do Polski jest gotowość do pracy, czyli ekonomiczna użyteczność, w radykalnej formie – a mamy w sprawach migracyjnych na razie tylko ten jeden trend na radykalizację – prowadzi niestety w mroczne zaułki totalitarnych ideologii.

W publicznym dyskursie o migracji, ale i o granicach pojawia się także wiele manipulacji. Płot i zasieki na granicach z Białorusią i Rosją przedstawiane są jako antidotum na infiltrację przez obce służby i wrogie prowokacje. Raport NIK-u na temat działań pisowskiego MSZ-u stanowi kolejny niepodważalny dowód, że budowanie fizycznych barier i koncentracja służb mundurowych wszelkich denominacji przy granicy były elementem cynicznego politycznego spektaklu. W tym samym czasie służby specjalne ostrzegały rząd przed legalną migracją z Rosji i zagrożeniach „o charakterze wywiadowczym i terrorystycznym”, które mogą być z nią powiązane. Chodzi o królujący obecnie w medialnych nagłówkach program Poland Business Harbour, w ramach którego wizy do Polski miało otrzymać 2 tys. Rosjan, już po pełnoskalowej agresji na Ukrainę.

Szkoda, że Poland Business Harbour, który prezentowano opinii publicznej jako świadome narzędzie polityki migracyjnej, okazał się programem robionym na kolanie, bez zachowania właściwych procedur i środków ostrożności. Choć wymyślony doraźnie, w reakcji na migracyjnej trendy, które pojawiły się w regionie po politycznym kryzysie w Białorusi w 2020 r.i w 2022 r. w wyniku rosyjskiej inwazji na Ukrainę, taki program mógł stać się podstawą do rozwijania polityki migracyjnej w umiłowanych w Polsce australijskim duchu. W odpowiedzi na katastrofalną politykę Łukaszenki i Putina Polska miała bowiem cwany plan na przejęcie właśnie tych najlepiej wykształconych i biznesowo aktywnych politycznych migrantów z obu tych państw. NIK znalazł w nim wiele nieprawidłowości, łącznie z tymi, które dotyczą zagrożeń bezpieczeństwa kraju.

Nie należy się jednak nadmiernie emocjonować faktem, że Polska wydawała wizy Rosjanom, bo rosyjskich migrantów przyjmowały także Litwa czy Łotwa, widząc w tym interes wart podjęcia potencjalnego ryzyka. Rosjanie zresztą wciąż mogą ubiegać się o wizy Schengen, wydawane przez wiele państw strefy, m.in. Grecję, Hiszpanię, Cypr, Austrię etc. Na takiej wizie – choć samolotem nie jest to już tak łatwe jak kiedyś i odbywa się najczęściej przez Stambuł – Rosjanie wciąż mogą dość swobodnie podróżować do Europy i po Europie. A jednym z popularnych szlaków powrotnych do Rosji jest droga przez Polskę, z Gdańska do Królewca. Między miastami codziennie jeździ kilka autobusów, zazwyczaj pełnych.

Nie chcę się wypowiadać w imieniu polskich służb, ale zakładam, że łatwiej im jednak kontrolować i sprawdzać działalność osób, które dostały polskie wizy i osiedliły się w Polsce niż Rosjan, którzy przemieszczają się na podstawie wiz Schengen wydanych przez inne państwa. Takie osoby mogą dostać się do Polski w sposób niezauważony. Tak czy siak, na tym właśnie polega zdanie służb, by radziły sobie z zagrożeniami ze strony nieprzyjaznych Polsce sąsiadów. Jeśli chcielibyśmy te zagrożenia zupełnie zniwelować, musielibyśmy pozamykać granice i odgrodzić się od świata „żelazną kurtyną aż do nieba”, o której jak o pewnym ideale wspominał Andrzej Duda.

Ta sama zasada tyczy się Białorusinów, których po 2020 r. przyjechało do Polski nawet kilkaset tysięcy. Bardzo łatwo rzucić na wszystkich cień podejrzeń, pisząc tweeta tak jak Donald Tusk, który stwierdził jeszcze w czerwcu, że ściągając do Polski programistów Rosji i Białorusi rząd PiS pozwolił zainstalować się wrogiej agenturze. Rzeczywiście niedawno doszło do zatrzymania grupy informatyków pracujących dla rosyjskich i białoruskich służb, ale nawet to nie oznacza, że wszyscy przebywający w naszym kraju Białorusini czy nawet Rosjanie są agentami KGB i FSB. W napiętej sytuacji społecznej i politycznej insynuacje, z którymi nie idą od razu konkretne komunikaty i działania są bardzo niebezpieczne.

Ta historia to znowu przede wszystkim dowód na skrajną hipokryzję pisowskiego rządu, który ignorował ostrzeżenia ze strony służb specjalnych, jednocześnie prężył muskuły pod granicznym płotem za dwa miliardy, strasząc za pomocą propagandowych mediów, że poprzebierani za migrantów z Bliskiego Wschodu będą przenikać do Polski agenci Putina i Łukaszenki. A z braku agentów stwierdził, że tymi agentami są organizacje humanitarne niosące pomoc uchodźcom i migrantów, którzy znaleźli się po polskiej stronie granicy.

Nie wspomnę już nawet to tym, że – choć jesteśmy na wielkiej wojnie hybrydowej z Rosją i Białorusią jako rosyjską proxy – to wciąż utrzymujemy z tymi krajami relacje handlowe. Jak pisze Gaia Vince w „Stuleciu nomadów”, wkładanie tak wiele wysiłku w ułatwianie przepływu towarów i blokowanie przepływu ludzi to nonsens. W warunkach wojny oba te wysiłki byłyby na pewno bardziej zrozumiałe, ale polską polityką jednak rządzi nonsens i manipulacja.

Atmosfera moralnego wzmożenia, związana z migracją, także z Rosji i Białorusi odsłania jeszcze jeden problem polskich wyobrażeń. Bardzo chętnie mówi się o u nas o ryzykach wywołanych migracją z krajów różniących się kulturowo. Może warto w końcu udzielić odpowiedzi na pytanie, jakie kraje są wystarczająco podobne kulturowo do Polski, skoro nawet Ukraińcy okazują się nie dość wdzięczni za to, że mogą być w Polsce. Jeśli za osoby zbliżone kulturowo uznać jednak wszystkich białych chrześcijan, to dam konia z rzędem temu lub tej, która wytłumaczy, dlaczego i skąd mieliby oni raptem zacząć masowo migrować do Polski?

Migracja to złożony temat, który w uproszczonej wersji wykorzystywany jest do pogłębiania polaryzacji. Deklaratywnie liberalni, a nawet socjaldemokratyczni politycy przejmują jednak w tej sprawie retorykę skrajnej prawicy, w przekonaniu, że w ten sposób nie stracą wyborców na rzecz radykałów. Procesy migracyjne przedstawia się wyłącznie jako zagrożenie i kryzys, a jej zatrzymanie staje się pożądanym działaniem. Tymczasem migracja to także pozytywne aspekty, to dopływ ludzi do gospodarki zarówno w roli pracowników, jak i konsumentów, a w przypadku uchodźców to także uratowane życia. Przy czym błędem, na którym Polska wciąż może się uczyć, jest tabuizowanie wyzwań i problemów, które migracja może również stwarzać. By ich uniknąć, potrzebna jest przemyślana polityka integracyjna, która wymaga zaangażowania przyjmującej społeczności. Jeśli ta odnosi się do przybyszy niechętnie albo wręcz wrogo, integracja się nie uda. I wtedy naprawdę zaczną się kłopoty.

Tymczasem Polski rząd w kwestii polityki migracyjnej i nieodzownej polityki integracyjnej nie ma żadnych propozycji. Za to chętnie gra na antymigranckiej nucie, podobnie jak poprzednicy. Wchodzi wręcz w konkurencję z PIS na to, kto będzie większym i radykalniejszym obrońcą Polski przed migracją. Raport NIK o działaniach MSZ-u pod rządami Zjednoczonej Prawicy służy tu za polityczny kij bejsbolowy, a w tej nawalance brak czasu na głębszą refleksję nad jego wynikami i wnioskami. Szkoda, że kolejna szansa na rzetelną dyskusję o migracji została w ten sposób zmarnowana. Ale widocznie mamy czas, skoro policzenie ukraińskich dzieci w Polsce zajęło nam trzy lata.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version