Na każdym kroku władza udowadniała mi, że jestem wyjęty spod prawa i można mnie niszczyć. Ostatnie osiem lat dużo kosztowało mnie i moją rodzinę – mówi Waldemar Żurek, jeden z najbardziej represjonowanych w państwie PiS sędziów.
Newsweek: Zmiana władzy oznacza zmianę losu sędziego Waldemara Żurka?
Waldemar Żurek: Zdecydowanie, aczkolwiek nie czuję tego do końca. Ważna jest nadzieja, która pojawiła się wraz z dojściem do władzy demokratów. Jednego dnia dostałem siedem przesyłek i nie były to przesyłki, które wywoływały dotychczas gęsią skórkę. Rzecznicy dyscyplinarni powołani przez ministra Bodnara postanowili sprawdzić, czy działania poprzedniej władzy w wytaczanych mi sprawach dyscyplinarnych były ewidentną szykaną polityczną i naruszeniem prawa oraz etyki.
Wszystkie siedem przesyłek dotyczyło dyscyplinarek?
– Za PiS miałem ich ponad 20. Gdy widziałem przerażonych ludzi, którzy dostawali pierwszą dyscyplinarkę, pocieszałem: „Po piątej nawet tego nie poczujesz”. Byłem rekordzistą. Rzecznicy Ziobry wzywali mnie na przesłuchania, ale ponieważ nie uznawałem ich za legalnie powołanych, ignorowałem wezwania. Ta postawa okazała się zbawienna, bo celem było pozbawienie mnie możliwości funkcjonowania w życiu zawodowym i uczynienie ze mnie sędziego, który niczego nie ogarnia.
Bo zajmuje się tylko swoimi dyscyplinarkami?
– Przesłuchania ignorowałem, ale na rozprawy dyscyplinarne musiałem jeździć. Po całej Polsce z armią pełnomocników. Policzyłem, to było 27 osób. Dlatego te siedem przesyłek otrzymanych jednego dnia uznałem za zapowiedź normalności, choć oczywiście to nie jest normalne, że dostajemy siedem listów jednego dnia i wszystkie są z wymiaru sprawiedliwości. Poprzednia władza włożyła wiele wysiłku i pieniędzy podatników, żebym nie miał ani czasu, ani ochoty, aby działać społecznie, wychodzić na protesty, rozmawiać z dziennikarzami wolnych mediów, spotykać się z obywatelami, a przede wszystkim sądzić. Na szczęście to im się nie udało.
Otwierając te siedem listów, otwierał pan także butelkę szampana?
– To nie są natychmiastowe zwycięstwa. Mamy w sądzie panią, którą nazywamy czarnym aniołem. Jest brunetką, ale też przypadła jej niewdzięczna rola dostarczania przesyłek od ludzi Ziobry. Na jej widok na korytarzu niektórym koleżankom i kolegom skakało ciśnienie.
Dlaczego powiedział pan, że nie czuje się do końca usatysfakcjonowany zmianą spowodowaną wyborami 15 października?
– Nie chciałbym, żeby zabrzmiało to jak zarzut do rządzących czy prokuratury, bo jako człowiek, który od początku śledził niszczenie systemu sprawiedliwości przez PiS, mam świadomość trudności stojących przed obecną ekipą, ale moja sytuacja naprawdę nie zmieniła się równie spektakularnie, jak władza w Polsce. Wciąż siedzę w tym samym wydziale, do którego zesłała mnie znajoma Ziobry.
Dagmara Pawełczyk-Woicka mianowana na prezesa Sądu Okręgowego w Krakowie, która zwolniła pana z funkcji rzecznika tego sądu.
– Odesłała mnie do wydziału, który stał się swego rodzaju kolonią karną. Zostałem przeniesiony z naruszeniem prawa, co potwierdził zarówno Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, jak i Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. W marcu ubiegłego roku wygrałem proces w pierwszej instancji o przywrócenie mnie do wydziału, z którego zostałem nielegalnie przerzucony. I choć zgodnie z decyzją sądu powinienem być przywrócony na pełny etat, to apelację wstrzymują ludzie Ziobry. Wyznaczono trzyosobowy skład, w którym jest dwóch neosędziów, więc złożyliśmy wnioski o ich wyłączenie. Zostały oddalone. Mamy schyłek kwietnia, rok od wyroku i sprawa nadal nie jest rozpoznana.
Co w tym zesłaniu jest najtrudniejsze?
– Zanim PiS objęło władzę, na sędziego przypadało 160 spraw. Dziś ponad 500. Akta zalegają w całym moim pokoju. To jest największa krzywda, jaką mnie – sędziemu – wyrządził tamten system: niewydolność orzecznicza. Mówię to z bólem serca, bo zawsze bardzo poważnie podchodziłem do swojego zawodu i wiedziałem, że za każdą sprawą kryją się ludzie oczekujący na rozstrzygnięcie.
Ci, którzy czynnie wspierali reżim, niszcząc konstytucję i czerpiąc z tego korzyści, muszą być rozliczeni ku przestrodze. Zaniechanie tego jest jak zaproszenie do powrotu reżimu
Oprócz dyscyplinarek w pana przypadku były także skargi nadzwyczajne.
– I tu także byłem rekordzistą. Sięgnięto po sprawy prywatne, prawomocnie już zakończone tylko po to, żeby absorbować mój czas. Skargi podpisane przez prokuratora Pasionka – tego od katastrofy smoleńskiej, albo prokuratora Hernanda, którego widzieliśmy, jak „witał” ministra Bodnara w Prokuraturze Krajowej, liczyły po 70 stron i wymagały całej armii pełnomocników.
Czego dotyczyły?
– Jedna kredytu. Wygrałem ją i wydawała mi się banalnie prosta, ale okazuje się, że banalną sprawę można odwrócić za pomocą skargi nadzwyczajnej. Na posiedzeniu niejawnym zmieniono prawomocny wyrok i nagle z człowieka, który odzyskał swoje pieniądze, stałem się dłużnikiem. To kwota rzędu stu tysięcy złotych plus odsetki oraz ponad 10 tys. zł kosztów procesowych. To mój „spadek” po Ziobrze. Choć Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że nielegalnie powołani sędziowie nie mogą rozstrzygać moich zakończonych prawomocnie spraw.
Był pan także celem zorganizowanego hejtu w Ministerstwie Sprawiedliwości. W tzw. aferze hejterskiej coś drgnęło?
– Jeżdżę pomiędzy prokuraturami w całym kraju, co pochłania mnóstwo czasu i dezorganizuje pracę. Prowadzimy postępowanie przeciwko prokuratorom, którzy umorzyli postępowanie w sprawie katujących mnie hejterów. Największym kuriozum, z jakim spotkałem się w swojej historii zawodowej, a trochę lat już orzekam, było to, że „Mała Emi” przeprosiła mnie, przeprosiny były opublikowane w internecie i huczały o nich wszystkie media. A specjalista od cyberprzestępczości oświadczył, że nie wie, kim jest „Mała Emi”. To pokazuje, jak zdegradowana była prokuratura i jak bali się prokuratorzy. Było czterech referentów, wszyscy awansowali za to, że nic nie robili w tej sprawie. Moja pełnomocniczka dziesięciokrotnie umawiała się na dostęp do akt i była odprawiana z kwitkiem.
To się zmienia?
– Tak, ale jestem potwornie zmęczony. Osiem lat walki dużo mnie kosztowało. Mnie i moją rodzinę.
Opowiadał mi pan kiedyś o chorobie córki, nękaniu ciężarnej żony.
– Wszystkie postępowania wobec mnie były prowadzone tak, żeby mnie wyczerpać. Po kopie oświadczeń majątkowych zwracano się nie do urzędów skarbowych, tylko do sądu, aby wywołać efekt mrożący. Gdyby CBA rzeczywiście chciało prowadzić czynności operacyjne, to robiłoby to tak, abym o tym nie wiedział. A oni chcieli, abym się bał. Wysyłali pisma do domu, choć prosiłem, aby wręczano mi je w pracy. Wiedzieli, że w domu jest ciężarna żona, która strasznie to przeżywa. Miała takie skoki ciśnienia, że u płodu, który początkowo rozwijał się prawidłowo, nagle pojawiła się mutacja i okazało się, że lekarze dają dziecku pięć procent na przeżycie. Przeżyło, ale urodziło się z bardzo ciężką wadą serca.
To chyba najwyższa cena, jaką przyszło panu zapłacić?
– Córka wymaga stałego leczenia. Przyjmuje cztery różne leki dziennie. Problemem była nawet tak prozaiczna sprawa, jak znalezienie przedszkola. Nikt dowodowo nie wykaże, że choroba jest pokłosiem tamtego czasu, ale zrobiliśmy badania genetyczne i dziecko nie ma wady po nas. Nie chcę się nad sobą użalać, ale rządy PiS to były lata koszmaru. Gdy pracowałem jeszcze w KRS i jeździłem do Warszawy, zanim nielegalnie przerwano kadencję tej instytucji, największą moją obawą było to, aby pod moją nieobecność nie weszli do domu, bo ja jestem dosyć odporny, ale moi najbliżsi nie.
Ucierpieli także rodzice?
– Ich dom obrzucano jajkami. Wystarczało przyzwolenie władzy na agresję. Na każdym kroku państwo udowadniało mi, że jestem wyjęty spod prawa, można mnie niszczyć i ludzi wokół mnie także. Lekarz mi opowiadał, że takiej kontroli, jaką przeprowadzono mu w związku moją operacją kolana, w życiu nie miał. Okazało się, że koleżanka ministra rozpędzając stałą komisję wypadkową, zatrudniła zewnętrzną firmę i człowiek, który był jej właścicielem, nosił to samo nazwisko, co polityk Solidarnej Polski i ta firma miała siedzibę w tej samej kamienicy, co biuro poselskie. Wiele jest dziwnych elementów w mojej historii, którymi powinna zająć się prokuratura. Świadomość, że nie mogłem w sądzie szukać sprawiedliwości, była dla mnie jako sędziego szczególnie deprymująca.
Bał się pan?
– Oczywiście było ryzyko, że jakiś harcerzyk władzy autorytarnej, który będzie chciał się przypodobać reżimowi, zainspirowany tym, co wylewało się na nas w tak zwanych mediach publicznych, zechce wykazać się inicjatywą, ale chyba żaden z sędziów niegodzący się na niszczenie praworządności nie bał się, że ktoś wywiezie nas do lasu. Obawiały się o to nasze żony, dzieci, matki. Wiedzieliśmy, że są kraje, gdzie to się dzieje, i pamiętaliśmy komunę, gdy fizyczne eliminacje miały miejsce. Obawa do mnie nie docierała. Może tylko raz, gdy przecięto mi opony i zostało to zignorowane przez prokuraturę. Przyniosłem zdjęcie tego, co z tych opon zostało, ale nikt nawet nie wziął tego zdjęcia ode mnie.
Ile procesów wciąż wisi nad pana głową?
– Sporo. Pod koniec rządów PiS wytoczono mi trzy dyscyplinarki związane z przewlekłością, bo przy tej ilości spraw nie byłem w stanie pisać uzasadnień w terminie. Trzy naraz, bo trzy powodują wstrzymanie stawki wynagrodzenia. Gdyby wyroki w tych sprawach się uprawomocniły, to nie tylko zarabiałbym mniej, ale usłyszelibyśmy, że sędzia Żurek jest leniem. Skoro nie udało się mnie złapać na nieprawidłowościach finansowych, nie udało się złamać mnie psychicznie, zniszczyć mojej rodziny, to wpadli na pomysł, że odbiorą mi tlen poprzez mobbing.
Ma pan poczucie, że osiem lat rządów PiS to lata ukradzione?
– I to najlepsze osiem lat. Gdy człowiek jest młodym sędzią, przede wszystkim się uczy i dopiero gdy zdobywa kolejne szczeble kariery, ma pewne doświadczenie i dystans do wielu spraw, może zacząć odcinać kupony: szacunek, prestiż, gratyfikację finansową. Nie ukrywam, że też na to liczyłem, miałem wybrany temat pracy doktorskiej i obietnicę bardzo szanowanego profesora prawa, że ten doktorat mogę zrobić. Wszystko zostało przerwane. To są lata bezpowrotnie utracone.
Ale dzięki swojej postawie zyskał pan szacunek demokratycznej części społeczeństwa.
– To było źródło mojej siły, nie mówiąc o tym, że gdyby nie działalność obywatelska, nie poznałbym osobiście Frasyniuka, Bujaka, Wujców, Michnika, Krzywonos. Nie byłbym w domu Hołdysa, nie rozmawiał z Andrzejem Chyrą czy Mają Ostaszewską. Ostatnio mieliśmy spotkanie w Gdyni, na którym Katarzyna Figura, gwiazda filmowa mojej młodości, czytała konstytucję. To są przeżycia niezapomniane i nikt mi tego nie odbierze.
Rekompensata za szykany?
– Wywodzę się z rodziny solidaruchów. Ojciec był działaczem, ale nie pierwszego szeregu. Dziś ma 86 lat i bardzo mnie ostatnio ujął. Pokazał pieczątkę zakładowej komisji Solidarności i powiedział: „Ukryłem ją i chcę ci podarować jako dar przed śmiercią”.
Nastał czas wyrównania krzywd?
– Nie myślę w kategoriach wendety. Jestem świadomy niezwykle trudnej roboty, którą ma przed sobą minister Bodnar, ale chciałbym, żeby i on rozumiał, że żaden minister, nawet jeżeli jest to Adam Bodnar, nie może liczyć na pieszczoty ze strony sędziów. Zawsze będę mu pamiętać to, jak nas wspierał w tych najtrudniejszych momentach zmasowanego ataku, zarówno jako rzecznik praw obywatelskich, jak i wtedy, gdy rzecznikiem już nie był. Podobnie jak cudowną grupę wsparcia sędziów z Krakowa i Krystiana Markiewicza z Iustitii – zawsze, gdy do niego dzwoniłem z prośbą o kolejnego pełnomocnika, czy to było południe, czy druga w nocy, oddzwaniał po pięciu minutach i mówił, kto weźmie moją sprawę. Gdyby nie wsparcie środowiska i obywateli, trudno byłoby te lata przetrwać.
Były momenty załamania?
– I świadomość, że nie możemy się do tego przyznać publicznie, bo ludziom trzeba pokazać, jacy jesteśmy twardzi, choć po ludzku mamy czasami naprawdę dość. Ale gdy w takich chwilach pojawiała się wyciągnięta dłoń, gest: rozumiem, jestem do twojej dyspozycji i nawet jeśli ten reżim wygra, będę po twojej stronie, to mimo chwilowego załamania można było iść dalej z podniesioną głową.
Pamięta pan momenty szczególnego wsparcia?
– Dzień, gdy przed sądem w Katowicach, gdzie najczęściej byłem na dyscyplinarkach, zobaczyłem Barbarę Czyż, idolkę mojej młodości, opozycjonistkę z KPN, która stała z transparentem mnie wspierającym. Uścisnęła mnie i powiedziała: „Jestem z tobą całym sercem”. Albo gdy Bodnar wręczał mi w Lublinie Nagrodę im. prof. Hołdy i wygłosił taką laudację, że wcisnęła mnie w scenę. Ale to są również takie niepozorne gesty poparcia dla sędziego Żurka jak życzenia wysyłane mi na Facebooku codziennie od wielu lat przez panią, której nigdy osobiście nie poznałem. Ludzie przychodzący dzień w dzień pod sąd w mrozie i upale. Albo rozmowa z Amnesty International, gdy opowiadałem, jak systemowo zaczynają nas niszczyć, po czym zacząłem dostawać kartki z całego świata, gdzie funkcjonuje Amnesty.
A straty finansowe? Z czegoś trzeba płacić rachunki, wygrana w Strasburgu chyba ich nie wyrównuje?
– Powstał fundusz pomocowy, na który prawnicy i obywatele wpłacali pieniądze. To dawało nam poczucie spokoju, że nawet jeśli zabiorą wynagrodzenia albo pod jakimś pretekstem zaczną uchylać immunitety i aresztować, to nasze rodziny nie zostaną bez środków do życia.
W jaki sposób odreagowywał pan stres?
– Mam swoje miejsce w Bieszczadach. Tam uciekam. Świadomość, że nawet jeśli nie będę miał już siły na walkę, mogę po prostu tam zostać, jest pomocna. Mam skończone technikum leśne, uprawnienia pilarza, traktorzysty, nie boję się pracy fizycznej. To naprawdę pozwoliło mi czuć przewagę nad reżimem. W czasach mojego ojca ludzie malowali kominy, jeździli na taksówkach, bo mieli wilczy bilet, więc i ja sobie powtarzałem: „Spokojnie, poradzę sobie”. Nie jestem garniturowcem. Zawiesiłem garnitur na kołku, założyłem bojówki i do dzisiaj mi to zostało. Oczywiście wiem, jak działa reżim i wiedziałem, że nie daliby mi spokoju, ale świadomość, że mam plan B, dawała psychiczny komfort.
Kiedy uzna pan, że praworządność w Polsce została przywrócona?
– Gdy wszyscy neosędziowie przystąpią do legalnych konkursów. Wszyscy, bez wyjątku, nawet jeśli dobrze orzekają. Pora spojrzeć w oczy koleżankom i kolegom, którzy nie brali udziału w tym dziadostwie, wiedząc, że neokonkursy są nielegalne. Oni są dla neosędziów wyrzutem sumienia. Czasami ktoś mówi: „Ty jesteś Żurek, jak odejdziesz z sądu, to możesz reklamować proszek do prania i rynek cię kupi, ale my jesteśmy anonimowi”. Ci anonimowi uczciwie czekali na przywrócenie zasad konstytucji, harowali jak woły w niższych instancjach, wychodzili przed sądy i w togach na ulicę, gdy tamci dostawali to, co im się nie należy. Dlatego, gdy ktoś mówi, że wystarczy tylko ich zweryfikować, to jest niesprawiedliwe. Moim zdaniem trzeba wrócić do punktu zero.
Zero grubej kreski?
– Będę walczył o uczciwe rozliczenia. Nie domagam się dla krzywdzonych przez system Ziobry nagrody za styropian. Ale domagam się, aby dostrzeżono kompetencje tych, którzy wykazali się silnym charakterem, oparli reżimowi, bo często są to ludzie mądrzy i mający świetną znajomość prawa. Ci zaś, którzy czynnie wspierali reżim, niszcząc konstytucję i czerpiąc z tego korzyści (nazywam ich paserami konstytucyjnymi), muszą być rozliczeni ku przestrodze. Zaniechanie tego jest jak zaproszenie do powrotu reżimu. Bo słabi, z kompleksami i bez kompetencji lgną do władzy autorytarnej, widząc w niej okazję do robienia karier. Prof. Wróbel powiedział kiedyś, że każdy reżim musi mieć swoich prawników, akuszerów, którzy go wprowadzą.
Jako środowisko sędziowskie zrobiliście wiele, aby tych akuszerów powstrzymać.
– Zrobiliśmy bardzo dużo, ale nie wszystko. Powiedzenie, że dublerzy i neony to nielegalni sędziwie, okazało się niewystarczające. Nie powinniśmy ich wpuścić do sądów. Gdybyśmy postawili się twardo, może bylibyśmy dziś w innym miejscu. Części wydawało się, że reżim się ucywilizuje. A to jest najgorsze, bo reżim prze do przodu jak walec i nie bierze jeńców. Środowisko wiedziało, że to są barbarzyńcy i pozwoliło im działać.