Izrael w czasie ataku na Liban ostrzelał polski kontyngent. Nie ma ofiar śmiertelnych, ale sytuacja wymaga reakcji dyplomatycznej. Problem polega na tym, że nie mamy w Izraelu ambasadora, bo Andrzej Duda nie zamierza podpisać wniosku o jego powołanie.

Sytuacja, do której doprowadził prezydent Duda, tocząc walkę z rządem o stanowiska ambasadorów, prowadzi już do realnych dyplomatycznych problemów. Polski kontyngent w Libanie został ostrzelany przez Izrael i musimy zareagować, co wydaje się oczywiste. Nie mamy jednak w Izraelu ambasadora.

Nie było go przez ostanie kilka lat, bo PiS-owi po wyjeździe Marka Magierowskiego nie udało się nikogo znaleźć. A to było ponad trzy lata temu. Od tego czasu rząd PiS nie obsadził placówki w Tel Awiwie, zapewne uznając, że to, co dzieje się na Bliskim Wschodzie, jest dla naszej sytuacji geopolitycznej – nawet w obliczu wojny w Ukrainie – nieistotne. Nowy rządu znalazł kandydata i przedstawił go prezydentowi w kwietniu tego roku, ale Duda się nie zgodził.

„Wobec wojny na Bliskim Wschodzie chciałbym poznać powód, dla którego Pan Prezydent Andrzej Duda nie podpisuje nominacji na ambasadora w Izraelu, gdzie od trzech lat mamy wakat, dla byłego szefa Agencji Wywiadu gen. Macieja Huni. Mój wniosek uzyskał poparcie Konwentu Służby Zagranicznej oraz Komisji SZ Sejmu, a także agrément Izraela – napisał na portalu X szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski.

x.com

A wtóruje mu wicepremier i szef Ministerstwa Obrony Narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz. – Na pewno dużo lepiej moglibyśmy to robić, gdyby był ambasador Polski w Izraelu, gdyby prezydent powołał ambasadorów. To myślę dobry moment, żeby podjąć taką decyzję. Ambasador w Izraelu jest nam bardzo potrzebny. Jesteśmy w momencie, w którym ONZ musi wypracować nową strategię i nad nią pracuje – mówił w rozmowie z dziennikarzami w Sejmie.

x.com

Od momentu, kiedy koalicja 15 października objęła resorty, było jasne, że Duda będzie chciał bronić swoich prerogatyw jak Częstochowy. To z jednej strony powoływanie sędziów, a z drugiej mityczne „współdziałanie z Prezesem Rady Ministrów i ministrem spraw zagranicznych w reprezentowaniu Polski na arenie międzynarodowej i kreowaniu polityki zagranicznej”. Praktycznie dla Dudy oznacza to, że może nie powołać ani jednego z zaproponowanych przez rząd ambasadorów.

Tajemnicą poliszynela jest, że początkowo Duda zgodził się na współpracę z rządem w tej sprawie. Poprosił, żeby nie odwoływać „jego ludzi” a w zamian on zgodzi się na propozycje w innych placówkach. Chodziło m.in. o Adama Kwiatkowskiego w Watykanie, Jakuba Kumocha w Pekinie i Krzysztofa Szczerskiego w ONZ. Do tej pory z resztą sprawują swoje misje i nikt ich do Warszawy nie wezwał. Premier zgodził się na dżentelmeńską umowę i spokojnie wysłał wniosek o powołanie Piotra Serafina na Stałego Przedstawiciela RP (czyli takiego ambasadora) przy Unii Europejskiej w miejsce Andrzeja Sadosia. Sprawa była pilna, bo trzeba było nadrobić stracony czas przy załatwianiu pieniędzy z KPO i złożyć wnioski. Prezydent zmienił jednak zdanie i wniosku nie podpisał. Sadoś został wezwany do Warszawy, wciąż będąc ambasadorem, ale bez obowiązku świadczenia pracy.

Problem polega na tym, że zgodnie z przepisami to prezydent powołuje, ale także odwołuje ambasadorów na wniosek ministra za zgodą premiera. Duda nie tylko nie powołał, ale także nie odwołał ambasadorów. Tak więc teoretycznie szefem placówki w Waszyngtonie jest Bogdan Klich, ale ambasadorem przebywającym w Warszawie Marek Magierowski. Były ambasador w Kijowie Jarosław Guzy jedzie tam, mimo noty odwołującej go do Warszawy i próbuje wejść do placówki itd. W dodatku w najbliższym czasie prezydent zamierza zorganizować w Pałacu Prezydenckim spotkanie z ambasadorami na wygnaniu, a raczej z ambasadorami stacjonarnymi, których uznaje za przedstawicieli RP za granicą. Nie wygląda to poważnie.

Od polityków rządzącej koalicji próbujemy się dowiedzieć, czy mają jakiekolwiek nieoficjalne informacje z Pałacu Prezydenckiego, o co właściwie Andrzejowi Dudzie chodzi. Bo przykład z Izraelem, gdzie nie ma ani obecnego, ani odwołanego ambasadora wskazuje, że głowa państwa chyba upiera się dla samego uporu.

Duda chce być uwzględniany w polityce zagranicznej rządu, ale sam chyba sobie sprawę komplikuje. W czasie słynnego już spotkania na pokładzie okrętu wojennego ORP Generał Tadeusz Kościuszko Tusk miał rozmawiać z prezydentem właśnie o polityce zagranicznej, a szczegółowo o naszej prezydencji w Unii, która przypada na przyszły rok.

– Duda chciał coś dostać – relacjonuje nam polityk z otoczenia Tuska. – Chciał zaznaczyć swoją obecność, powiedzieć, że nie wyobraża sobie, żeby pomijać go przy różnych wydarzeniach związanych z prezydencją. Ale umówmy się, że to jest sprawa drugorzędna. Premierowi zależało, żeby podkreślić wobec prezydenta, że na pewno nie zamierza respektować ustaw przyjętych z pogwałceniem konstytucji.

Chodzi o zeszłoroczną próbę przeniesienia części kompetencji w polityce zagranicznej – a zwłaszcza unijnej – z rządu na prezydenta. PiS wpadło na taki pomysł pod koniec swoich rządów. To jedna z serii tych koncepcji, która miał jak najbardziej utrudnić życie Tuskowi. Na razie zachowanie prezydenta po prostu nas kompromituje, bo rząd wytrzyma jeszcze kilka miesięcy, ale kolejne takie sytuacje, jak ta w Izraelu będą tylko pogłębiać zamieszanie w dyplomacji.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version