Tradycja debat prezydenckich w USA sięga połowy XIX w. O wyniku wyborów zaczęły jednak decydować dopiero po upowszechnieniu się telewizji.

Już w 1858 r. przed wyborami do Kongresu siedem oratorskich pojedynków stoczyli republikanin Abraham Lincoln i demokrata Stephen Douglas. Ponieważ senatorów delegowały wówczas lokalne legislatury, a obu partiom zależało na zdobyciu kluczowego fotela Illinois, kandydaci spierali się we wszystkich okręgach wyborczych tego stanu poza Chicago i Springfield, gdzie przemawiali dzień po dniu.

Przy czym owe debaty były w gruncie rzeczy rozwlekłymi prezentacjami programu politycznego. Pierwszy z kandydatów mówił przez godzinę, potem drugi przez półtorej, a na koniec pierwszy miał 30 minut, by zbić argumenty rywala. Największe tłumy przyszły posłuchać dysputy we Freeport, Quincy i Alton. Wszystkie liczące się gazety wysyłały na spotkania stenografów, by następnego dnia publikować pełne zapisy przemówień. Nie zabrakło przy tym manipulacji – dzienniki przychylne Douglasowi wygładzały jego perory, zostawiając wypowiedzi Lincolna w surowej formie, z przejęzyczeniami oraz zająknięciami, i odwrotnie.

Atmosfera była tym bardziej napięta, że 16 lat wcześniej obaj dżentelmeni zabiegali o względy jednej damy – Mary Ann Todd. Lincoln odbił pannę konkurentowi, lecz odpalony absztyfikant zemścił się, wygrywając debaty, a co za tym idzie – wybory do Senatu. Na marginesie: „zacny Abe” nie miał też wielkich powodów do radości ze zwycięstwa w zalotach. Mary biegała za małżonkiem z rzeźnickim nożem, rzucała w niego zastawą stołową i drewnem na opał, bez opamiętania wydawała pieniądze, robiła publiczne awantury. Lekarze przypuszczają, że cierpiała na chorobę dwubiegunową. Natomiast w roku 1860 – między innymi dzięki sławie zdobytej podczas debat – Lincoln rozgromił Douglasa w walce o Biały Dom z wynikiem 180:12 głosów elektorskich.

Pierwsza nowoczesna debata transmitowana na żywo odbyła się 17 maja 1948 r. między zabiegającymi o prezydencką nominację Partii Republikańskiej Thomasem E. Deweyem i Haroldem Stassenem. W sieciach radiowych ABC, MBS i NBC wysłuchało jej 40 milionów ludzi. Stassen zarzucił oponentowi, że jako gubernator Nowego Jorku dopuścił do wzrostu liczby komunistów w tym stanie. Dewey odparł, że „idei nie da się zastrzelić z karabinu”, a delegalizacja partii komunistycznej spowodowałyby zejście radykałów do podziemia, przez co trudniej by było ich obserwować. Nowojorczyk wygrał, dostał nominację, ale poległ w starciu z Harrym Trumanem.

Osiem lat później również demokraci uznali, że idea publicznego testowania polityka ma sens – walczyli ze sobą Adlai Stevenson i Estes Kefauver. A pomysł konfrontacji między kandydatami rywalizujących partii rzucili niemal równocześnie redaktorzy „Baltimore Sun” i student University of Maryland Fred A. Kahn. Za sprawą uporu młodzieńca propagującego tę ideę wśród działaczy i dziennikarzy w 1960 r. doszło do najsłynniejszej prezydenckiej debaty w historii między Richardem Nixonem a Johnem F. Kennedym.

– Kampania dopiero się rozkręcała, wielu ludzi nie wiedziało nawet, kim jest Kennedy, zatem wszyscy oczekiwali, że Nixon go rozgromi – powiedział „Newsweekowi Historii” Tom Putnam dyrektor Prezydenckiej Biblioteki i Muzeum Johna F. Kennedy’ego. – Republikanin miał większe doświadczenie, świetnie debatował, poza tym przez osiem lat był wiceprezydentem. Tego dnia jednak źle się czuł, doskwierała mu infekcja skóry, a przede wszystkim nie rozumiał, jak działa telewizja.

Naprzeciw przystojnego, opalonego, spokojnego JFK stanął blady, nerwowo mrugający wymoczek z cieniem zarostu na policzkach. W dodatku nadmiernie się pocił i nie mając doświadczenia przed kamerami, odmówił charakteryzacji, co przyniosło fatalne skutki. Podczas gdy wyborcy słuchający radiowej transmisji z pojedynku w większości przyznali zwycięstwo republikaninowi – przeważająca część 85 milionów telewidzów nie miała wątpliwości, że wygrał demokrata.

– Zmienił się cały układ sił, na wiece Kennedy’ego zaczęły przychodzić tłumy, i od tego momentu walczył z Nixonem jak równy z równym – tłumaczy Putnam. – Potem odbyły się jeszcze trzy debaty, ale właśnie ta pierwsza sprawiła, że wielu wyborców postawiło na demokratę.

Przed zmaganiami w roku 1969 Nixon kilkakrotnie pojechał na Florydę i do Kalifornii, żeby się opalić.

Nieprzypadkowo to właśnie Amerykanie wymyślili debaty wyborcze. Zmagania jeden na jednego przypominają pojedynek rewolwerowców – ma wygrać dobry szeryf w białym kapeluszu, który zaprowadzi w miasteczku ład i porządek. Przed powstaniem telewizji informacyjnych, takich jak CNN czy Fox News, nie wspominając o internecie, mieszkańcy USA nie mieli wielu okazji do przyjrzenia się spontanicznym zachowaniom polityków.

Publiczne dyskusje dały im możliwość oglądania kandydatów odciętych od doradców i analityków, zdanych na własne siły. W owych zapasach liczą się nie tylko wiedza oraz zasługi, lecz także temperament, bystrość umysłu oraz refleks zawodników. Nie wolno wdawać się w szczegóły i tracić zimnej krwi. Historia dowodzi, że jedna cięta odpowiedź bądź chwila słabości mogą zadecydować o politycznej śmierci lub życiu.

Niestety, dowodzi również, że o ile zawodowi obserwatorzy życia publicznego biorą pod uwagę takie cechy jak inteligencja, wiarygodność i zdolności taktyczne, zwykły obywatel zapamiętuje głównie wrażenia wzrokowe. – Wygląd kandydata wywiera wpływ na decyzje 50 do 70 proc. elektoratu – twierdzi konsultant polityczny Steven Lombardo.

George Bush 35 lat temu zniszczył Dukakisa jednym gestem. Po wyrównanej dyskusji zszedł z mównicy i na środku studia uścisnął rywalowi dłoń. Niższy o 15 cm kandydat demokratów robił przy wiceprezydencie wrażenie krasnoludka. W roku 1976 doradcom Geralda Forda nie udało się rozjaśnić w ostatniej chwili tła, na którym miał występować ich szef. Przez godzinę uwagę widzów przyciągała czaszka prześwitująca spod rzadkiej siwej czupryny prezydenta. Wygrał Carter.

Sztabowcy próbują zmieniać nie tylko tło pojedynków. W 1988 r., podczas prawyborów, rudowłosy Richard Gebhardt domalowywał sobie ciemne brwi, Bruce Babbitt ćwiczył mięśnie powiek, a George H.W. Bush – płynność gestów, z miernym zresztą skutkiem. Równie nieudane były próby nauczenia się sympatycznego uśmiechu przez Boba Dole’a.

Ponieważ w kulturze obrazkowej język ciała jest nie mniej ważny niż język per se, a być może nawet ważniejszy, eksperci zwracają uwagę nawet na takie kwestie jak częstotliwość mrugania. Profesor neuropsychologii Joe Tecce z Boston Collegetwierdzi, że mierząc liczbę mrugnięć, można ustalić szczerość mówcy. Dole w trakcie debaty z Billem Clintonem osiągnął zadziwiająco wysoką przeciętną 147 mrugnięć na minutę, czyli blisko 3 na sekundę, a w porywach dochodził do 163. Clinton był uosobieniem kojącej pewności siebie z przeciętną 99 mrugnięć na minutę. Do maksymalnej amplitudy 117 dobił, gdy republikanin zagadnął go o rosnący problem narkomani wśród młodzieży.

Kandydaci na wiceprezydentów byli zdecydowanie bardziej zrelaksowani. Al Gore słał pozytywne wibracje z częstotliwością 0,7 mrugnięcia na sekundę, a siła spokoju emanująca od Jacka Kempa wręcz powalała. Były gwiazdor futbolu bez mrugnięcia wygłosił zdanie: „Personalne ataki na prezydenta są poniżej godności Boba Dole’a”. Właściwie przy wskaźniku 31 łypnięć na minutę powinien był wygrać, ale zawiódł system chłodzenia. Po uwzględnieniu współczynnika wilgotności czoła i parametru kapki pod nosem 11-punktowa przewaga republikanina spadła do zera. Niedowiarkom profesor Tecce proponuje obejrzenie materiałów archiwalnych. Obliczenia, które każdy może sam przeprowadzić, dowodzą, że szybciej mrugający kandydat nie wygrał wyborów prezydenckich od roku 1980.

Teorii bostończyka nie potwierdzają behawioryści. Choć nie negują twierdzenia, że elektorat darzy większym zaufaniem mówcę, którzy mruga rzadziej, odrzucają tezę, jakoby niska częstotliwość dowodziła szczerości. Natomiast prawdą jest, że „mrugaczy” instynktownie postrzegamy jako słabeuszy, a „niemrugaczy” jako twardzieli. Wiąże się to z faktem, że zwierzęta mięsożerne mrugają znacznie rzadziej niż roślinożerne, innymi słowy: drapieżniki rzadziej niż ofiary. Konsumowany wciąż zmienia kierunek obserwacji, wypatrując zagrożeń. Konsumujący skupia wzrok na posiłku.

Czasem jeden moment debaty decyduje o wyniku całej kampanii. W roku 1980, kiedy George H.W. Bush zdobył głosy republikanów z Iowy i zdawało się, że nic go nie powstrzyma, Ronald Reagan zmienił układ sił podczas dyskusji w New Hampshire. Spotkanie między dwoma rywalami sfinansował lokalny dziennik „Nashua Telegraph”, lecz Federalna Komisja Wyborcza uznała, że niedopuszczenie pozostałych kandydatów jest sprzeczne z przepisami, i zakazała gazecie sponsorowania pojedynku. Bush nie zamierzał pokryć kosztów organizacyjnych, więc pieniądze wyłożył Reagan, a w dodatku zaprosił czterech partyjnych kolegów, których nie chcieli dziennikarze. Redaktor „Nashua Telegraph” Jon Breen zaczął tłumaczyć zasady walki, Reagan mu przerwał, dziennikarz poprosił o wyłączenie kandydatowi mikrofonu, a wówczas przyszły pogromca imperium zła z groźną miną warknął: „To ja zapłaciłem za ten mikrofon, panie Green!”, świadomie przekręcając nazwisko dziennikarza. Wybuchł aplauz i eksgubernator Kalifornii wygrał debatę, nim się rozpoczęła.

W finałowych zmaganiach z Carterem wyborczy dylemat Reagan zredukował do jednego pytania: „Czy jest wam dziś lepiej, niż było cztery lata temu?”. Zarzut, że chce obciąć wydatki na ubezpieczenie medyczne emerytów Medicare zbył tak, jak wyrozumiały tata uspokaja nieznośne dzieko: „Dałbyś wreszcie spokój!” („There you go again!”). Ta fraza na stałe weszła do politycznego słownika Ameryki. Reagan używał jej w przemówieniach i powtórzył cztery lata później, debatując z demokratą Walterem Mondale’em.

Ten ostatni wstrzymał wtedy podczas debaty prawyborczej wspinającego się na szczyty notowań Gary’ego Harta cytatem z kultowej reklamówki hamburgerów, w której trzy staruszki usiłują między połówkami ogromnej buły znaleźć miniaturowy kotlet: „Kiedy słyszę twoje koncepty, Gary, przypomina mi się slogan: »Ale gdzie wołowina«?”. Nadal jednak nie mógł równać się z hollywoodzkim aktorem i błyskotliwym showmanem Reaganem, który jako atut potrafił wykorzystać nawet swoją siedemdziesiątkę na karku. Sugestie rywala, że nie jest już młodzieniaszkiem, gwiazdor uciął słowami: „Wiek nie powinien być przedmiotem dyskusji. Uważałbym za nieuczciwe wykorzystywanie niedojrzałości i braku doświadczenia mojego oponenta”.

Stereotypu zrzędliwego starca nie potrafił przełamać 72-letni Bob Dole. Z zaciśniętymi ustami, grożąc palcem, skrzekliwie oświadczył: „Wiek się nie liczy. Mam niższe ciśnienie krwi i poziom cholesterolu od Clintona”. Niestety, uśmiechali się tylko starsi doradcy. W 1988 r. Dole został zepchnięty do defensywy przez Pete’a du Ponta. Podczas debaty w New Hampshire du Pont poprosił adwersarza o podpisanie zobowiązania, że jeśli wygra, utrzyma podatki na poziomie sprzed wyborów. Zrobiło to już wcześniej kilku innych kandydatów, ale dla Dole’a dokument stanowił nowość. Przyszły szef senackiej większości zmieszał się, długo oglądał papier, w końcu wykrztusił, że podpisać może tylko zobowiązanie, które dokładnie przeczyta.

„Zabójcze” potknięcia – bo właśnie suma punktów ujemnych, a nie dodatnich decyduje o wyniku pojedynku – najczęściej wychwytują i utrwalają w społecznej świadomości dziennikarze. Zdarza się nawet, że jeden dziennikarz. Kiedy w roku 1992 Bush, Clinton i Ross Perot spotkali się na debacie w Richmond, prasa uznała, że nie było większych niespodzianek, choć Clinton lepiej wyczuwał nastroje publiczności. Tylko Maureen Dowd z „New York Timesa” zauważyła, że „Bush spoglądał na zegarek”, gdy dyskusja zeszła na tematy gospodarcze. Wkrótce media rozdmuchały owo zerknięcie do rangi symbolu znudzenia polityką wewnętrzną.

Profesor komunikacji społecznej William Benoit uważa, że taktykę debat prezydenckich można sprowadzić do posunięć mieszczących się w trzech kategoriach. Zadaniem kandydata jest potwierdzenie własnej wartości, podważenie wiarygodności oponenta i skuteczna obrona przed atakami. Może to osiągnąć, porównując dokonania polityczne i cele swoje oraz przeciwnika lub dowodząc, że góruje nad nim zdolnościami, charakterem, uczciwością. Najlepsi z najlepszych, jak JFK, Ronald Reagan czy Bill Clinton, realizowali wszystkie te założenia równocześnie, niespecjalnie zastanawiając się nad teorią, nie ulegając wątpliwościom, nie pozwalając zbić się z tropu. Byli stuprocentowymi drapieżnikami.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version