Siłując się z nakrętką od wody mineralnej i starając się urwać jej nóżki, którymi przyczepiona była do butelki, nie podejrzewałem, że biorę udział w kolejnym polskim powstaniu przeciwko zagranicznym ciemiężcom.
Tym razem przeciwko okupantom z Brukseli, dręczącym nas unijnymi zakazami i nakazami, odbierającymi wolność używania takich nakrętek, jakich używać chcemy.
Wolność jest dla nas najważniejsza, więc kiedy nie jesteśmy zniewoleni przez zaborców, nazistów czy komunistów, musimy walczyć z okupacją belgijską. To w Brukseli zapadają decyzje, że Polakom znów należy odebrać suwerenność, zdławić nasze zrywy niepodległościowe i zgnoić nas nowym modelem zakrętek do napojów w imię usprawnienia recyklingu odpadów plastikowych.
Pomyśleć, że w 1830 r. nie zgodziliśmy się, mimo żądań Rosji, pójść dławić zryw Belgów, walczących o wyzwolenie z holenderskiego jarzma. Wywołaliśmy powstanie listopadowe w obronie naszej niepodległości, ale walczyliśmy też za wolność Belgii, a dzisiaj Bruksela gnębi nas nakrętkami, których nie można po prostu oderwać i wyrzucić. A gdzie najlepiej walczyć z Belgami, jak nie w Brukseli, i za co, jak nie za unijne pieniądze?
Tak właśnie zrobił Sebastian Kaleta, kandydat do europarlamentu z listy PiS, niczym podchorąży w listopadową noc, lecz tym razem idący nie na Belweder, ale na Brukselę, na Strasburg, na Luksemburg! Nie jeden Kaleta oczywiście podjął bohaterską walkę z eurozakrętkami, cała polska psychoprawica, określająca się mianem „niepodległościowej”, wsiadła na koń i ruszyła do śmiertelnej szarży. Czymże są bowiem armie Putina i kimże białoruscy szpiedzy oraz kremlowscy agenci panoszący się w Polsce wobec ogromu potęgi butelek wody mineralnej?
Kiedy piszę ten felieton, nie znam jeszcze wyniku wyborów do Parlamentu Europejskiego, nie mam pojęcia, czy Kaleta zostanie europosłem, natomiast jego bunt przeciwko nakrętkom skłonił mnie do tego, by sprawdzić, co o Unii Europejskiej piszą nieocenione tygodniki „Do Rzeczy” samozwańczego męczennika Pawła Lisickiego oraz „Sieci” niezłomnych braci Karnowskich.
Oba pisma zrobiły okładki z Unii Europejskiej. U Karnowskich jest to Beata Szydło – na zdjęciu otwierającym wywiad z nią przeprowadzony przez pięknych bliźniaków – palcem prawej ręki celująca w czytelnika, jak Wuj Sam na słynnym amerykańskim plakacie werbunkowym. Bo dla pisowskiej prawicy oraz dla Konfederatów od Bosaka i Menztena te wybory to wojna. Wojna, którą nazwali walką o niepodległość i suwerenność, a walka ta ma polegać na rozwalaniu Unii od środka, wraz z sojusznikami z proputinowskich partii zachodniej Europy, nie mniej głupimi i cynicznymi.
Połączenie immanetnej głupoty z bezgranicznym cynizmem to jest coś, czemu przeciwstawić się jest wybitnie trudno. „Idź na wybory, bo cię ograbią i zniewolą” – krzyczy Szydło z okładki „Sieci”; „Wolność, własność, suwerenność. Co nam odbiera UE” – jęczy tytuł na okładce „Do Rzeczy”, a na niej Tusk z jadowitym uśmiechem ściskający rękę Ursuli von der Leyen, nie dość że Niemki, to przewodniczącej Komisji Europejskiej. Jasne jest, że oboje ustalają nowy rozbiór Polski. Nie, oczywiście że nie chodzi o benefity, brukselskie pensje i wygodną emeryturę w przyszłości, o Polskę chodzi, o niepodległość naszej ojczyzny będziemy walczyć na belgijskiej ziemi. Nie Putin największym zagrożeniem dla naszej ojczyzny, ale europejscy macherzy, którzy chcą Polaków wpędzić w nędzę i niewolnictwo.
W „Do Rzeczy”, piśmie, które na mój gust kibicuje mocno Konfederacji, okładkowy tekst zaczyna się od słów: „Nikt nie ma odwagi powiedzieć Polakom, że państwo polskie nie istnieje”. A zatem nie zagraża nam niewola i zabory, bo najzwyczajniej i tak już nie ma polskiej państwowości – za chwilę będziemy częścią totalitarnego superpaństwa komunistycznego z centralnie planowaną gospodarką, którego polityka wywodzi się w prostej linii z III Rzeszy. Nie konfabuluję, taki jest przekaz największego tekstu w „Do Rzeczy”. „Zakazano tradycyjnych żarówek, termometrów rtęciowych, foliówek i plastikowych słomek. To była jedynie przygrywka” – grzmi Tomasz Cukiernik, który połączył III Rzeszę z komunizmem i wyszła mu Unia Europejska. I wbija nam do głów, że Polska ma być niemiecką kolonią.
We wstępniaku do tego numeru naczelny Lisicki potępia eskalację konfliktu z Rosją ze strony Radosława Sikorskiego, zarazem suflując nam przekaz, że tylko dyplomacja i rozmowy z Rosją mogą doprowadzić do pokoju. Z Brukselą walczyć o wolność i niepodległość, z Moskwą się dogadać, takie z grubsza kazanie dostajemy od szefa „Do Rzeczy”. W obu pismach też wywiady z Patrykiem Jakim – jeden tytuł woła: „Zatrzymać niemiecki projekt”, drugi krzyczy: „Stawką jest niepodległość”. Mój Boże, jak spokojnie żeśmy żyli pod sowieckim butem, zanim nie wpadliśmy w brudne łapska Brukseli!
Można się pośmiać z tych artykułów, można pokręcić palcem przy skroni, że to świrowanie, obsesje i paranoje, ale lata wbijania ludziom do głowy, że tracimy wolność, że jesteśmy prześladowani i gnębieni, przynoszą skutek, tak jak przyniosły na Węgrzech, w państwie dziś niemal oficjalnie sprzymierzonym z Rosją.
Kiedy weszliśmy do strefy Schengen, zniesiono kontrole graniczne i po raz pierwszy przejechałem z Warszawy do Budapesztu, nie stojąc w kolejce przed szlabanem, nie pokazując dokumentów, nie otwierając bagażnika, by mogli doń zajrzeć celnicy, znalazłem się w stanie euforycznym na granicy szaleństwa. Jednocześnie nieustannie czekałem, aż słowacki czy węgierski patrol zatrzyma mnie, wybebeszy samochód i zawróci do Polski, bo byłem przyzwyczajony do opresji. Wciąż pamiętałem i do dziś pamiętam podróż pociągiem z Budapesztu do Warszawy – z jakiegoś powodu przemieszczałem się wówczas węgierskimi kolejami – i słowackiego celnika, który wszedłszy do przedziału, kazał mi wyjąć wszystko z torby podróżnej i przeglądając z obrzydzeniem moją bieliznę, pytał pojedynczymi węgierskimi słowami: „magán?”, „privát?”. Jakbym nielegalnie przemycał bawełniane ciuchy.
Przejeżdżając po raz pierwszy granicę słowacką i węgierską bez kontroli celnej i paszportowej, a później przekraczając kolejne granice na zachodzie, gdzie wyłącznie niebieskie tablice z żółtymi gwiazdkami i nazwą kraju informowały mnie, że jestem w Niemczech, Belgii, Holandii, Francji, pławiłem się w naiwnym przekonaniu, że wkroczyliśmy w niekończący się złoty wiek Europy.
Dziś śledzę kolejne antyunijne i prorosyjskie wypowiedzi Viktora Orbána, dziś widzę, jak minister spraw zagranicznych Węgier Péter Szijjártó lata, a to do Łukaszenki, a to do Ławrowa i przybija z nimi piątki oraz podpisuje umowy i jest to jedyny minister spraw zagranicznych Unii, który oficjalnie trzyma sztamę z Białorusią i Rosją. I widzę, jak w dniu pogrzebu Nawalnego Szijjártó wcina kolację z Ławrowem w tureckim kurorcie Antalya, a Ławrow rechocze po tym, jak coś mu Szijjártó powiedział na ucho. I przypominam sobie tamte frajerskie dni w Budapeszcie, gdy popijając szprycera bądź mocząc się w gorących wodach kąpieliska św. Łukasza, byłem pewien, że za mojego życia nic już na gorsze się nie zmieni, bo przecież każdy Węgier, tak jak każdy Polak, będzie chciał żyć w Europie bez granic i pysznić się unijnym paszportem, czując, że na tym właśnie polega wolność i niepodległość.