Duża część poppsychologii zatrzymuje się na etapie krzywdy i zachęca do taplania się w niej – psychoterapeutka dr Joanna Gutral o tym, jak samozwańczy „eksperci” mogą zaszkodzić naszej psychice.

Joanna Gutral: Nie wszystko musi być w klasyfikacji, żeby było realnym zjawiskiem. Mroczny empata to termin po raz pierwszy użyty przez brytyjskich naukowców w 2020 r. Opisuje osoby przejawiające cechy ciemnej triady, czyli makiawelizm, narcyzm i psychopatię, a jednocześnie charakteryzujące się wysoką empatią poznawczą. Wykorzystują ją do sprawniejszej manipulacji, bo rozumienie, co druga osoba przeżywa, pozwala wykorzystać te emocje do własnych celów. To nic złego, że zyskujemy nowe określenia zjawisk, o ile są one wynikiem badań. Problemem jest raczej to, że na podstawie wybiórczych informacji z badań, które są rozpowszechniane w social mediach, nadajemy sobie etykiety i nie bierzemy pod uwagę, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana.

– Nierzadko zaburzenie jest mylone z posiadaniem cech narcystycznych. Albo przejawianiem takich zachowań, a każdy z nas może mieć jakieś ich nasilenie. Nie znaczy to jednak od razu, że mieści się w ramach opisywanych przez psychopatologię. Do tego o większości zjawisk psychologicznych nie da się powiedzieć, że są dobre albo złe.

Zachowania narcystyczne czy psychopatyczne mogą być w pewnych kontekstach wspierane – jak chociażby w środowisku pracy, w którym wymagane jest bezwzględne dążenie do celu i zwiększanie wyników finansowych firmy. A bywa też tak, że empatia przeszkadza. Czy terapeuta powinien być empatyczny? Do pewnego stopnia tak, ale jeśli przyszłaby pani do mojego gabinetu i zaczęła opowiadać o trudnych wydarzeniach ze swojego życia, a ja nie byłabym w stanie swojej empatii trzymać na wodzy i zaczęła płakać, to dostarczyłabym słabej jakości usługę.

– To się wiąże m.in. z brakiem legislacji dotyczącej zawodu psychoterapeuty, która by nam porządkowała rzeczywistość. Ministerstwo Zdrowia przygotowuje projekt ustawy, ale zakłada, że właściwie każdy – jeśli tylko po studiach zrobi szkołę psychoterapii – będzie się mógł zajmować terapią. Ja mam poczucie, że jednak już to wykształcenie wyższe powinno być kierunkowe. Nie wiem, jak bym sobie poradziła w szkole psychoterapeutycznej, gdybym nie studiowała wcześniej psychologii. Podziwiam, jeśli ktoś tak potrafi.

Bez tego uporządkowania mamy to, co się dzieje teraz. Mnóstwo osób traktujących zdrowie psychiczne i rozwój osobisty z perspektywy wolnego rynku. A więc jako narzędzie do zarabiania przez oferowanie kursów, szkoleń, webinarów i suplementów. Używających do tego psychowashingu, czyli celowego „wybielania” swojej wątpliwej oferty poprzez podpieranie się popularnością, użyciem profesjonalnych terminów. Albo badań, które akurat pasują do jakiejś tezy i niekoniecznie są rzetelne, ale dodają aury naukowości. I obiecując pewne i szybkie rozwiązanie problemu. To dużo bardziej atrakcyjne niż medycyna. W niej zawsze może coś nie wyjść, co więcej, lekarze o tym informują i czasem – np. przed operacją – wymagają podpisania oświadczenia, że godzimy się na taką ewentualność.

Osoby uprawiające psychowashing często też tworzą popyt na swoje usługi poprzez rozpowszechnianie jakiegoś wymyślonego przez siebie terminu, który ma rzekomo definiować jakiś problem. Oczywiście od razu oferują na niego remedium.

– Popularne jest ostatnio mówienie o „ranie ojca” i „ranie matki”. Trafiłam na sporo rolek o tym na Instagramie. Było to tak opakowane w teorie psychologiczne, że aż sama musiałam to zweryfikować z koleżankami ze studiów, czy może coś mnie nie ominęło na wykładach. Ta koncepcja jest zbudowana na teorii więzi, którą stworzył John Bowlby. I to jest teoria bardzo dobrze udokumentowana i przyjęta w środowisku naukowym. Na to nałożone są jednak niepotwierdzone niczym tezy o tym, że nasze wyobrażenia o matce to tak naprawdę niszczące przekonania na własny temat, ale też niewyrażone pragnienia. Co tworzy ranę, którą można uleczyć, tylko odcinając się od wytworzonego archetypu matki.

Jako skutki tej rany podpina się właściwie wszystko – smutek, depresję, złość, trudności w skupieniu. Wiele osób może więc stwierdzić „to o mnie” i próbować leczyć „schorzenie”, które nie istnieje. Przeraziło mnie, że nawet ja przez chwilę się na to złapałam. Skoro mnie, osobie, która ma wiedzę i praktykę, można namieszać w głowie, to co dopiero tym, którzy nie interesują się badaniami i nie mają kierunkowego wykształcenia.

– Duża dynamika przemian społecznych i niepewność, jaką rodzi wojna za wschodnią granicą, wizja zmian klimatycznych, wyzwania gospodarcze – to wszystko wywołuje napięcie. A to nie sprzyja dobrej jakości zdrowia psychicznego. Jednocześnie przez tempo życia trudniej nam zadbać o podstawy, jak sen, aktywność fizyczna czy dobre odżywianie. Mamy też mniej bliskich, satysfakcjonujących relacji społecznych. To też odbija się na psychice. Żeby jakoś przetrwać, łapiemy się więc metod obiecujących szybką poprawę. Rozwiązania instant mają teraz swój czas.

Łatwiej się też funkcjonuje, kiedy mamy pewne sprawy domknięte poznawczo. Jesteśmy bombardowani wieloma informacjami, często sprzecznymi, co wywołuje dysonans poznawczy, który pragniemy zniwelować. Podobnie gdy spotka nas jakaś niesprawiedliwość, trudność życiowa – zaczynamy szukać wyjaśnienia, które pozwoli nam zasypać lukę. Może okaże się, że osoba, która nas jakoś skrzywdziła, jest toksyczna? Chociaż ja sama nie wiem, co ta „toksyczność” obecnie znaczy, bo podpina się pod nią również zdrowe stawianie granic. Albo zgubiłam klucze, nie mogę się skupić na pracy, więc z pewnością – skoro tak podpowiada Instagram – mam ADHD.

– Każdy z nas ma w głowie taką szufladę, w której panuje nieporządek. Wkłada do niej niepokoje, rzeczy, których nie rozumie, aż w końcu ona się przepełnia i trzeba coś z tym zrobić. Można wtedy sięgnąć po etykietkę, nakleić ją na inną szufladę i tam wepchnąć wypadające rzeczy, nie przyglądając się dokładnie, czym one właściwie są. Nie trzeba się wtedy zastanawiać, czemu nam nie wychodzi w związkach, bo można stwierdzić, że miało się nieszczęście spotykać samych narcyzów. Tymczasem trudno będzie wypracować satysfakcjonującą relację, jeżeli każde niepasujące nam zachowanie będziemy traktować jako narcystyczne.

Samych siebie też wpychamy w sztywne ramy. Zazwyczaj te w teorii pozytywne, które jednak nas ograniczają. Bo czym innym jest rozpoznanie w sobie jakichś mechanizmów, nazwanie ich i zdobycie wiedzy, a czym innym przyklejanie sobie etykiety, którą zaczynamy traktować jak naszą jedyną tożsamość. Ktoś może np. uważać, że jest „ratownikiem”, który zawsze poświęca się dla innych i nie może funkcjonować inaczej. Albo że jest ofiarą swoich przeszłych doświadczeń, na którą świat się zasadził i dla której każdy dzień to walka o przetrwanie.

Takie etykiety i ciągłe rozpamiętywanie tego, co było, nie tylko zwalniają nas z odpowiedzialności za własne życie, ale też włączają mechanizm wyuczonej bezradności i odbierają poczucie sprawczości. A jego brak może z kolei znacząco obniżać szanse zdrowienia w depresji czy zaburzeniach lękowych. No bo skoro jesteśmy tak pokrzywdzeni i bez wpływu, to po co w ogóle próbować?

Amerykański psychiatra Irvin Yalom napisał kiedyś piękne słowa: „Prędzej czy później musisz pogodzić się z brakiem szansy na lepszą przeszłość”. Można uznać, że dawne traumy miały na nas wpływ, a jednocześnie potraktować to jako część historii i ruszyć dalej.

– Praca terapeutyczna po stronie pacjenta to jest absolutna orka. Trzeba się skonfrontować z trudnościami i wziąć odpowiedzialność za swoje życie. Zrozumieć, że to my mamy coś zmienić, a nie nasza matka, partnerka czy dziadkowie. Na nich nie mamy wpływu. I te wszystkie określenia zjawisk, nazwy postaw mogą pomóc w identyfikacji przeszkód. Podobnie jest z profesjonalnymi diagnozami, one nie mówią o człowieku, ale o problemie. Jak ktoś ma zaburzenie osobowości borderline, wpływa to na jego reakcje. Nie sprawia to jednak, że nigdy nie będzie w stanie zbudować dobrego związku albo że partner ma się całkowicie do tej diagnozy dopasować. Nie można powiedzieć: „Mam borderline, więc masz teraz tolerować moje napady złości”, albo: „Nic mi w życiu nie idzie tylko dlatego, że mam borderline”. Trzeba raczej znaleźć sposoby radzenia sobie z tym, a diagnoza wskazuje, w których obszarach one będą potrzebne.

To tak, jakby miała pani bolesny wypadek, po którym została blizna. Czy w związku z tym wszystko musi się kręcić wokół tego wypadku i śladu, jaki zostawił? Czy może mimo tego zdarzenia i z blizną chce pani wieść satysfakcjonujące życie? Duża część poppsychologii zatrzymuje się na etapie krzywdy i zachęca do taplania się w niej.

– Na pewno pomogłaby sensowna ustawa o zawodzie psychoterapeuty. A poza tym potrzebna jest duża czujność, bo ktoś może wpisać sobie na stronie czy na Instagramie ukończenie licznych kursów czy szkoleń. Dobrze jednak sprawdzić, jaką mają one wartość. Po jednej z głośnych ostatnio afer dotyczących Oskara D., który mianował się naturopatą i krzywdził ludzi, psychiatrka Maja Herman postanowiła zdobyć te same kwalifikacje co on. Zrobiła to 30-minutowym kursem za 130 zł. Krytyczne myślenie i weryfikacja informacji są w obecnej sytuacji – wykwitu podobnych „ekspertów” – wyjątkowo ważne. Czuję jednak, że bez rozwiązań prawnych społeczeństwo jest bezbronne.

– Wydaje mi się, że wąż psychoedukacji zaczął zjadać własny ogon. Swoją działalność zaczynałam od kampanii społecznej „Mam terapeutę” w 2013 r. Chciałam pokazać, że terapia to nie wstyd. Obecnie, zwłaszcza w dużych miastach, już raczej na nikim nie robi wrażenia, że korzysta się z takiej pomocy. Od całkowitego unieważniania tematu przeszliśmy chyba jednak do nadmiernej wrażliwości, kiedy wszystko nazywa się traumą. I to wcale nie pomaga w zdrowieniu czy radzeniu sobie z wyzwaniami. Ale może kiedyś znajdziemy złoty środek.

Dr Joanna Gutral jest psycholożką, psychoterapeutką, psychoedukatorką, związaną z Uniwersytetem SWPS w Warszawie. Prowadzi psychoterapię indywidualną osób dorosłych w podejściu poznawczo–behawioralnym. Popularyzuje wiedzę w podcaście „Gutral Gada”

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version