Wszystko wskazuje na to, że w nowym rozdaniu po wyborach europejskich Polska nie dostanie żadnego z kluczowych stanowisk w UE – wynika z rozmów „Newsweeka”. Chyba że gra o stołki przybierze niespodziewany obrót.
Polacy sprawowali już dwa wysokie stanowiska w UE – przewodniczącego Rady Europejskiej (Donald Tusk – 2014-2019 r.) i Parlamentu Europejskiego (Jerzy Buzek – 2009-2012 r.). Oznacza to, że rząd Tuska mógłby teoretycznie zawalczyć o funkcję wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. Niestety, nasz jedyny potencjalny kandydat – Radosław Sikorski – nie pasuje do skomplikowanej europejskiej układanki, w której liczy się i przynależność partyjna, i to, z którego kraju pochodzi polityk. Ale to nie jest jedyny problem.
Zatrzymać Orbána
Wybory do PE odbędą się w czerwcu, ale za sprawą niedawnej decyzji przewodniczącego Rady Europejskiej, Charlesa Michela, karuzela stanowisk w UE zaczęła kręcić się wcześniej niż zwykle. Belg zapowiedział bowiem, że wystartuje w wyborach do PE. Jest niemal pewne, że zdobędzie mandat europosła, więc nie będzie mógł szefować Radzie Europejskiej do końca swej drugiej kadencji, czyli do 30 listopada. Szefowie rządów i państw UE nie mają więc wiele czasu na wybór jego następcy. Decyzja musi zapaść na którymś z czerwcowych szczytów UE – 17 albo 27-28 czerwca. Jeśli do tego czasu liderzy nie dogadają się w sprawie nowego szefa Rady Europejskiej, zostanie nim premier kraju, który 1 lipca obejmie rotacyjną prezydencję w UE, czyli Węgier.
Z informacji „Newsweeka” wynika, że nikt w UE nie chce dopuścić do tego, by szczytami Unii kierował Viktor Orbán, polityk, który systematycznie szantażuje Wspólnotę w kwestiach finansowych i nie ukrywa swej słabości do Putina. Dlatego rozpoczęły się już kuluarowe rozmowy na temat tego, kto mógłby zastąpić Michela. Problem polega na tym, że funkcja szefa Rady Europejskiej jest częścią większej układanki. Zgodnie z tradycją najważniejsze stanowiska w UE są rozdzielane tak, aby zachować polityczną, geograficzną oraz ludnościową równowagę Wspólnoty. Chodzi o to, by z obsady kluczowych stanowisk zadowolone były kraje małe i duże, główne siły polityczne reprezentowane w PE – chadecy (EPL), socjaliści (PES) czy liberałowie – i wszystkie regiony Unii.
Charles Michel jest przedstawicielem małego kraju i socjalistów. Szefowa Komisji Europejskiej, Ursula von der Layen, wywodzi się z dużego kraju i najsilniejszej w PE Europejskiej Partii Ludowej (EPL), do której to rodziny politycznej należy jej CDU. Wszystko wskazuje na to, że Niemka ma szansę na drugą kadencję na stanowisku, zakładając, że EPL wygra wybory europejskie. Jeśli tak się stanie, posada szefa Rady Europejskiej przypadnie znów socjalistom. Najpoważniejszą kandydatką na to stanowiska jest duńska premier Mette Frederiksen. Za jej kandydaturą przemawia nie tylko doświadczenie (stoi na czele rządu od 2019 r.), ale także fakt, że wywodzi się z Północy UE, która nie dostała jak dotąd tak ważnego stanowiska w Unii.
Sikorski jest za dobry?
Kolejnym stanowiskiem do obsadzenia po wyborach europejskich będzie funkcja przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Od stycznia 2022 r. sprawuje ją pochodząca z Malty (mały kraj, Południe Europy, nowe państwo członkowskie UE) Roberta Metsola. Ma ona niezłe notowania w Brukseli, ogromny apetyt polityczny (w Brukseli słyszałem kiedyś, że chciałaby być szefową Komisji Europejskiej). Cieszy się też poparciem EPL, do której należy. Wiele wskazuje więc na to, że jeśli chadecy wygrają wybory do PE, Metsola pozostanie przynajmniej na część kadencji jego szefową. – To, że dwa ważne stanowiska mogą przypaść EPL, de facto skreśla jakiekolwiek szanse Sikorskiego, w końcu PO należy do rodziny chadeków – mówi mi jeden z wysokich rangą dyplomatów w Brukseli.
Rozmówca zastrzega, że na razie to tylko hipotetyczne rozważania, bo żadne rozmowy w tej sprawie jeszcze się nie obyły. Przyznaje, że po zmianie rządu w Warszawie Polska przeżywa swoje pięć minut w Unii i szef polskiego MSZ mógłby zawalczyć o ty, by zostać panem Europą. Niestety nie ma ku temu sprzyjających okoliczności. — Sikorski byłby idealnym następcą Josepa Borrela. Problem w tym, że jest za dobry na to stanowisko. Nie każdy kraj UE jest zainteresowany tym, by Unia miała silnego i niezależnego wysokiego przedstawiciela Unii do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa – mówi dyplomata.
Chodzi o to, że duże kraje UE nie chcą, by na arenie międzynarodowej przyćmił ich jakiś charyzmatyczny gracz europejski wagi ciężkiej. Wpływowe stanowisko szefa unijnej dyplomacji otrzymują więc politycy, delikatnie mówiąc, mało znani i niezbyt asertywni. I tak po mającym wielkie uznanie Javierze Solanie wysokimi przedstawicielami były kolejno Brytyjka Cathrine Ashton (2009-2014) i Włoszka Federica Mogherini (2014-2019). Żadna z nich nie zapisała się wielkimi zgłoskami w annałach unijnej dyplomacji.
Nasz rozmówca w Brukseli zwraca uwagę na jeszcze jedno zjawisko, które nie sprzyja ewentualnej kandydaturze Sikorskiego — na skutek antyeuropejskiej polityki Orbana i po części także poprzedniego polskiego rządu rozbita została jedność krajów, które weszły do UE w 2004 roki i później: „Państwa Bałtyckie, które trzymały kiedyś z Polską, nie chciały być kojarzone z Kaczyńskim czy Orbánem. Robią więc wszystko, by traktować je jako „kraje skandynawskie. Grupa Wyszehradzka przeżywa poważny kryzys. Kiedy więc mówimy, że jedno z ważnych stanowisk powinno trafić w rękę przedstawiciela Europy Środkowej, to dokładnie nie wiadomo o jaką »Europę Środkową« chodzi”.
Z informacji „Newsweeka” wynika, że szefową unijnej dyplomacji może jednak zostać przedstawicielka naszego regionu — estońska premierka Kaja Kallas. Ta niezwykle ambitna i komunikatywna polityczka zyskała uznanie w Europie dzięki prowadzonej z żelazną konsekwencją polityce wspierania Ukrainy. Za jej rządów maleńka Estonia stała się liderem pomocy finansowej i wojskowej dla Kijowa (liczonej per capita). Za kandydaturą szefowej estońskiego rządu przemawia też fakt, że wywodzi się z grupy europejskich liberałów, trzeciej co do wielkości rodziny politycznej w PE, która zgodnie z zasadą politycznej równowagi powinna obsadzić jego z najważniejszych stanowisk w UE.
Kallas jest polityczką niezwykle ambitną. Dała się poznać z bezkompromisowego stanowiska wobec Putina, co praktycznie wykluczyło ją z wyścigu o fotel przewodniczącego NATO. Stanowisko to zwalnia się w październiku i europejskie media spekulują zgodnie, ze Jensa Stoltenberga zastąpi b. premier Holandii Mark Rutte. Holender spełnia wszystkie nieformalne warunki, by objąć to stanowisko: ma wielkie doświadczenie polityczne, zajmował wysokie stanowisko rządowe, jest rozpoznawalny na świecie i opowiada się twardo za Sojuszem Europy z USA. Wielką zaletą Ruttego są także jego stosunkowo dobre relacje z Donaldem Trumpem. To może się okazać kluczowe, bo rośnie prawdopodobieństwo, że polityków zostanie ponownie prezydentem USA – kraju uznawanego za filar Sojuszu Północnoatlantyckiego.
Rutte jest jedynym mężczyzną, którego nazwisko wymieniane często jest przy okazji spekulacji na temat nowego rozdania stanowisk w UE i NATO w 2024 roku. Portal „Politico” zwraca uwagę na to, że wszystkie cztery najważniejsze posady w Unii mogą przypaść kobietom – Frederiksen, von der Leyen, Metsoli i Kallas. Jeden z rozmówców serwisu określa ten kobiecy układ mianem europejskiego „dream team” czyli drużyny marzeń. Co ciekawe w uchodzącym za męski świecie europejskiej polityki kobiety sprawują też dwa najważniejsze stanowiska bankowe – Christine Legard jest prezeską Europejskiego Banki Centralnego, a Hiszpanka Nadia María Calviño – prezeską Europejskiego Banku Inwestycyjnego.
Draghi, czyli nowa układanka
Do czerwcowego szczytu, na którym przywódcy rozdzielą stanowiska, zostało jeszcze prawie pół roku. Przez ten czas mogą pojawić się jeszcze nowe kandydatury – osoby, o których nie wspomniały dotąd media. Nasi rozmówcy przyznają, że część z pojawiających się już teraz nazwisk to balony próbne. To czy Unią rządzić będzie „dream team” kobiet zależy od wielu czynników, w tym przede wszystkim od wyników wyborów do PE. Wystarczy, że wygrają je socjaliści i cała ta kobieca układanka personalna posypie się jak domek z kart.
„Głównym kandydatem” (niem. Spitzenkandidat) socjalistów w wyborach do PE zostanie najpewniej mało znany opinii publicznej Luksemburczyk Nicolas Schmit, który obecnie jest komisarzem UE ds. zatrudnienia. System „głównych kandydatów” (czyli Spitzenkandidaten) został wprowadzony w 2014 r. Przewodniczącym Komisji Europejskiej został wówczas Luksemburczyk Jean-Claude Juncker, czyli kandydat wskazany przez Europejską Partię Ludową, ugrupowanie, które zdobyło najwięcej głosów w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2014. Obecna przewodnicząca jest krytykowana za to, że została wybrana na szefową KE przez przywódców UE, którzy zignorowali zasadę „głównych kandydatów”. Dodatkowo zieloni zarzucali von der Leyen brak dostatecznej legitymacji demokratycznej, gdyż Niemka nie startowała w wyborach do PE w 2019 roku i nie miała mandatu europosłanki.
Niemka gra na zwłokę – wciąż nie potwierdziła, że będzie starała się o drugą kadencję. Wywodząca się z chadecji von der Leyen jest jednak mocną kandydatką — sprawdziła się jako szefowa KE w trudnych czasach pandemii i napaści Rosji na Ukrainę. Jej przyszłość w UE zależy jednak w dużej mierze od tego, czy zyska poparcie obecnego kanclerza, socjaldemokraty Olafa Scholza. Przykład zamieszanie wokół drugiej kadencji dla Tuska w fotelu przewodniczącego Rady Europejskiej pokazuje, że można zachować stanowisko w UE wbrew rządowi własnego kraju, ale Niemcy Scholza to nie Polska Kaczyńskiego i Morawieckiego.
Największą niewidomą w tej układance jest jednak to, kogo poprze, albo wskaże na najważniejsze stanowiska najbardziej wpływowy z polityków europejskich – Emmanuel Macron. Włoski dziennik „La Repubblica” napisał niedawno, że prezydent Francji chciałby, aby von der Leyen zastąpił b. szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi. Macron miał już na ten temat rozmawiać z Olafem Scholzem. Z kolei według „Financial Times” nazwisko 76-letniego Włocha wymieniane jest wśród potencjalnych kandydatów na przewodniczego Rady Europejskiej. „Le Repubblica” przedstawia Draghiego jako kandydata, który miałby uratować Unię. Kompetencje tego polityka są niepodważalne – jako szef EBC wyciągnął strefę euro z kryzysu, potem przed zapaścią polityczną uratował swój rodzinny kraj, stając na czele rządu szerokiej koalicji.
Kandydaturę Super Mario (jak nazywają europejskie media Dragihego) popierają b. premier Italii Matteo Renzi i obecna szefowa włoskiego rządu Giorgia Meloni. Gdyby Włoch wszedł do gry, szanse Sikorskiego wzrosłyby znacznie. Problem w tym, że źródła bliskie b. premierowi Włoch twierdzą, że nie jest on zainteresowany europejską posadą. Pół roku przed podziałem posad wszystko jest jednak jeszcze możliwe. Posady sekretarza generalnego NATO nie może być pewny nawet tak mocny kandydat jak Rutte. Do powołania następcy Jensa Stoltenberga potrzebna jest zgoda rządów wszystkich 31 państw członkowskich Sojuszu, w tym również głównego hamulcowego Unii i NATO – Victora Orbána. Rutte, będąc premierem bardzo, ostro krytykował Węgra, politycy nie raz się ze sobą ścieli, więc część ekspertów zastanawia się, czy Orbán nie będzie chciał się czasem zemścić na b. premierze Holandii? Takiego scenariusza nie można wykluczyć, biorąc pod uwagę, że Węgry wciąż wstrzymują wejście do NATO Szwecji, więc potrafią oprzeć się presji innych krajów sojuszu.
