Trzeci, finałowy sezon „Rojst” powinien ucieszyć nie tylko fanów tego serialu i wielbicieli talentu Jana Holoubka, ale wszystkich lubiących mroczne i stylowe opowieści. Nie będące jednak kalką skandynawskich czy anglosaskich schematów, ale głęboko zanurzone w naszą rzeczywistość i społeczne realia Polski.

Do tego, jak zwykle u Holoubka, ze wspaniałymi zdjęciami, scenografią, kostiumami, bo przecież reżyser „Rojst” jest z zawodu operatorem, i ewidentnie strona wizualna serialu jest dla niego nie mniej ważna niż przeniesienie na ekran scenariusza napisanego z Kasprem Bajonem.

Nierzadko autor zdjęć wygrywa tu nawet ze scenarzystą i reżyserem, a wysmakowane obrazy i przywiązanie do detali przygniatają opowieść. Mimo to w nawałnicy seriali kryminalnych, stających się już często wyłącznie produktami zjeżdżającymi z taśm fabrycznych serwisów streamingowych, „Rojst: Millenium” wyróżnia się oryginalnością, sprawnością opowiadanej historii oraz… polskością.

Kłopot z „Rojst” jest kłopotem z całym dzisiejszym rynkiem serialowym, gdzie nie planuje się już epickich opowieści rozłożonych na kilka sezonów, mających premiery w odstępie nie większym niż roczny. Tak, jak miało to miejsce w złotej epoce seriali, gdy „Lost”, „Sześć stóp pod ziemią” i „Prawo ulicy” otwierały nowy rozdział w sztuce opowieści odcinkowych, dla wielu wcześniej kojarzącej się z tandetnymi telenowelami, ciągnącymi się tysiącem epizodów. Im jednak więcej przybywało kilkusezonowych arcydzieł („Breaking Bad”, „House of Cards”, „Gra o tron”, „Peaky Blinders”), tym platformy streamingowe zaczęły coraz częściej stawiać na „seriale limitowane”, kilkuodcinkowe, jednosezonowe albo też wypuszczając nowe dzieło w świat, czekały na wyniki oglądalności. I dopiero gdy wszystko im się zgadzało w tabelkach Excela, zamawiały kolejny sezon, zaczynały kontraktować scenarzystów i reżyserów, kompletować obsadę, a sezon numer dwa ukazywał się kilka lat po premierze pierwszego. Jeśli nie zachwycił, jak miał zachwycić (czyli nie przyniósł takich zysków, jakie miał przynieść), to był bezlitośnie kasowany.

Pierwszy sezon „Rojst” wystartował w sierpniu 2018 r. „Rojst’97” trzy lata później, a dopiero po kolejnych trzech latach dostajemy zwieńczenie opowieści. Na dodatek sezon drugi rozgrywał się trzynaście lat po akcji pierwszego, a trzeci ponad dwa lata po drugim. Ci, którzy chcą czerpać pełną satysfakcję z oglądania ostatniej odsłony dzieła duetu Holoubek-Bajon, muszą albo mieć świetną pamięć do wszystkich postaci i wątków z poprzednich sezonów, albo odświeżyć je sobie, bo przy „Rojst: Millenium” mogą się pogubić.

Trzeci sezon przenosi nas w ostatnie dni 1999 r., choć nastroju wielkiego przełomu tu nie ma. Są realia prowincjonalnego miasta, które wciąż nie podniosło się ze smuty schyłkowego PRL-u i dopiero wypełza powoli z pełnego przemocy i korupcji chaosu transformacji lat 90. Już pierwsza scena krwawej jatki na parkingu, gdzie gangsterzy przebrani za policjantów urządzają masakrę, by odbić transport trefnego towaru, przypomina nam, że tamte lata to przecież był czas „Pruszkowa” i „Wołomina”, strzelanin w klubach, porwań, podkładania bomb i fizycznego likwidowania konkurencji. Choćby w roku 1999, gdy rozgrywa się akcja „Rojst: Millenium”, w restauracji na warszawskiej Woli dokonano egzekucji na pięciu szefach mafii wołomińskiej.

Holoubek jest doskonały w rekonstruowaniu bliskiej przeszłości. Scenografia, charakteryzacja, nawet drobne artefakty perfekcyjnie odwzorowują naszą rzeczywistość lat 80. i 90., być może nawet tworząc na nowo ich obraz. Tak było w pierwszych sezonach „Rojst”, tak było w serialu „Wielka woda” o dolnośląskiej powodzi stulecia, tak było w filmie „Doppelgänger. Sobowtór” o polskim szpiegu we Francji i jego „sobowtórze”, któremu ukradziono tożsamość (oba wyrazy ostatniego tytułu znaczą to samo, bo „doppelgänger” to właśnie „sobowtór”, choć specyficzny, zły brat bliźniak, konstrukt kulturowy, znany z literatury, podań i legend).

Słowo „rojst” z kolei to pochodzące z litewskiego określenie na teren podmokły, bagienny, coś w rodzaju trzęsawiska. Biorąc pod uwagę, że historia rozgrywa się na zachodnich ziemiach dzisiejszej Polski, zasiedlonych po wojnie przez repatriantów ze wschodu, słowo „rojst” mogło przywędrować z litewskimi Polakami. Podobnie, jak Holoubek junior mógł znać powieść Tadeusza Konwickiego „Rojsty” o partyzanckich walkach na Litwie. Jednak ważniejsze jest symboliczne znaczenie „rojst” dla fabuły serialu – całe to anonimowe miasto w zachodniej Polsce to prawdziwe bagno moralne, trzęsawisko wciągające mieszkańców w mętne interesy i perwersyjne relacje. Miejsce, gdzie wyjątkowo trudno jest żyć tak, żeby paskudnie się nie ubrudzić.

W finałowym „Rojście” poznajemy młodość i ścieżkę przestępczej kariery jednej z najbardziej tajemniczych postaci serialu, czyli kierownika Hotelu Centrum, niejakiego Kociołka, granego przez Piotra Fronczewskiego – trochę szarej eminencji miasta, trochę alfonsa, zarządzającego lokalnym nierządem, bo wszak w jego hotelu pracują wszystkie prostytutki. A przede wszystkim człowieka mającego wiedzę o podłościach ludzi, przychodzących do jego klubu, figurę przez lata funkcjonującą w szarej strefie, gdzie zbiegają się interesy polityków, bandytów i esbeków. Hotel Centrum to peerelowski show-biznes i seks-biznes w miniaturze, tak jak anonimowe miasto z serialu jest wielką metaforą Polski schyłkowego PRL-u i wykluwającej się III RP. Nawet jeśli finałowy sezon dzieje się w przededniu XXI w., to trudno uwierzyć, że od zmiany systemu politycznego minęło już dziesięć lat, bo owe miasto wciąż rządzi się starymi układami.

W finale, dzięki częstym retrospekcjom z lat 60., dowiadujemy się wreszcie, jak strasznych czynów konsekwencje kładą się cieniem na życie bohaterów. Młodego Kociołka zagrał Filip Pławiak z doklejonym nosem, by upodobnić go do Fronczewskiego, i – co więcej – mówi głosem Fronczewskiego. I widząc, co czyni bohater Pławiaka, rozumiemy wreszcie, jak bezwzględną i okrutną postacią jest Kociołek: rajfur, oszust i kryminalista, niepozbawiony jednak pewnej dozy szlachetności.

Tutaj, podobnie jak w „Rojst’97”, główną postacią jest przysłana z Warszawy policjantka Anna Jass (Magdalena Różczka) – jedna z tych glin, które nie zważają na układy i śmiertelne niebezpieczeństwo, ale dążą do ujawnienia prawdy za wszelką cenę. Postać budząca wielką sympatię, choć nieco przefajnowana, jak na policjantkę: Romka, lesbijka wchodząca w niebezpieczne romanse, przy okazji wróżąca z kart, o przyszłość pytająca gwiazd i układająca horoskopy. Trochę za dużo oryginalności, nawet jak na szalone lata 90. Zresztą jak się przyjrzeć, to po stronie sił porządku wszyscy są niestereotypowi aż do grubej przesady.

Mimo iż Różczka sprawdza się doskonale w tej przerysowanej roli, to królem całego serialu pozostaje Łukasz Simlat jako sierżant Mika. Niechlujny, wiecznie zakatarzony i jąkający się gliniarz, przypominający trochę menela, ale o wyczulonym nosie prawdziwego psa, niezwykłej intuicji oraz umiejętności drążenia niewygodnych tematów, a nawet użycia w odpowiednim momencie kastetu jako „najlepszego rodzaju wariografu”. To może najwybitniejsza rola w całej karierze Simlata, mającego na koncie przecież wiele kapitalnych występów, choćby ostatnio w „Kosie” Maślony, jako psychopatyczny szlachcic Wąsowski. Chwała Holoubkowi za wymyślenie tej postaci i sława Simlatowi za jej odegranie. To jest rola godna Nagrody „Emmy” za najlepszą męską kreację w serialu.

W finałowym sezonie to duet Jass-Mika jest na pierwszym planie, na drugi schodzą, wciąż jednak ważni, główni bohaterowie poprzednich odsłon: stary wyjadacz dziennikarski Witold Wanycz oraz kiedyś młody dziennikarz, a z czasem naczelny „Kuriera Wieczornego” Piotr Zarzycki, zbuntowany syn partyjnej szychy – ten pierwszy grany przez Andrzeja Seweryna, drugi przez Dawida Ogrodnika. Zbliżający się do osiemdziesiątki Seweryn ma swój wielki czas i jest u szczytu formy, grając skrajnie odmienne postaci w filmach i serialach, Ogrodnik z kolei jest jednym z ulubionych aktorów polskiej publiczności, umiejącym wcielić się (ze skłonnością do przeszarżowania) w każdą postać.

Jeśli dodamy do tego Janusza Gajosa jako ojca Jass, romskiego króla, z nieprzekonująco ciemną karnacją, a także tę samą postać w młodości, odegraną przez doskonałego jak zwykle Tomasza Schuchardta i cały peleton drugoplanowych majstrów, jak Wojciech Kalarus w roli drobnego mafioza, to obsada „Rojst” jest topowa. Casting zawsze był mocną stroną „Rojstów”, także na dalszych planach. Przypomnijmy sobie Jacka Belera jako tajniaka Kulika, wyjątkowo oślizgłą kreaturę z pierwszego sezonu, którego człowieka nie chcielibyście spotkać nigdy w życiu i w żadnych okolicznościach. Holoubek lubi też angażować tych samych aktorów do różnych swoich produkcji: Agnieszka Żulewska w „Rojst”, grająca byłą prostytutkę Nadię, żyjącą w nieformalnym związku z Wanyczem, była jedną z głównych bohaterek „Wielkiej wody”, obok postaci granej przez Schuchardta, który też wystąpił u Holubka w „Doppelgängerze”.

Ponieważ to Polska, to nie mogło zabraknąć wątku politycznego. Lokalna historia kilku szemranych osób, uwikłanych w parę śmierdzących spraw od początku łączy się tu z historią i polityką w rozmiarze XXL. Bo dotyka przecież, poprzez opowieść o lesie na Grontach i cmentarzu skrywającym ofiary tużpowojennych zbrodni, naszych bolesnych i jakże niewygodnych rozrachunków. Mamy tu ściśle polityczny wątek manipulacji prokuratorów usiłujących prawdę o pewnym, wcale nie tak starym zabójstwie, zinstrumentalizować tak, żeby zastrzelona w latach 60. kobieta, której szczątki odnaleziono w bagnie, została uznana za Polkę zabitą w czasie wojny przez nazistów.

Mimo że w „Rojst: Millenium” mamy mafię i bezwzględnych gangsterów, manipulantów z politycznego nadania, uczciwą asesorkę ujawniającą matactwa przełożonych, mamy handel żywym towarem, masowe strzelaniny i bezlitosne egzekucje, to prawdziwa rozgrywka odbywa się między uosabiającym zło Kociołkiem z hotelu Centrum a dążącym do poznania prawdy redaktorem Wanyczem. Dwóch antagonistów, umiejących ze sobą, choć bez nadmiernej sympatii, współpracować, ale wobec siebie jakoś uczciwych, znających się kilkadziesiąt lat, dwóch depozytariuszy największych tajemnic miasta daje nam prawdziwą psychomachię à la polonaise. Dodajmy do tego ukryte dzieci bohaterów, zbyt późno odnalezione, małżeńskie tragedie, skutkujące po latach traumami kolejnych pokoleń, i zobaczymy, że „Rojst” bardziej jest dramatem rodzinnym niż czystym kryminałem. Nade wszystko jest opowieścią o cenie, jaką przez długie lata płaci się za krzywdy uczynione bliskim.

A kilkoro bohaterów, nawet tych złych, stara się wyprostować swoje kręte ścieżki i odpokutować grzechy. Bo każdy, tak jak w życiu, ma szansę na odkupienie.

„Rojst: Millenium”: reżyseria Jan Holoubek, scenariusz Jan Holoubek, Kasper Bajon. Premiera 28 lutego w serwisie Netflix.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version