Jeden z najtrudniejszych momentów Vlad przeżył już na samym początku wojny. To ratowanie cywilów ze zbombardowanych budynków.

– Pamiętam dziewięciopiętrowy dom zbombardowany przez rosyjski samolot, wygrzebywaliśmy mieszkańców spod gruzów i z piwnicy, były ofiary, ranni, rozczłonkowane ciała. Część tego domu się ostała, więc ludzi schronili się tam ponownie, myśląc że skoro już raz dom został zaatakowany, będą tam bezpieczni. Po kilku dniach ponownie jeszcze mocniej zbombardowali budynek. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wyważyłem drzwi do piwnicy, wszystko było zawalone gruzami, betonem, szkłem, rurami. Usłyszałem potworne krzyki umierających ludzi, zapach palących się ciał. Ci, którzy przeżyli, palili się żywcem. Nie mogłem tam wejść. Nie mogłem im pomoc. To były osoby starsze, kobiety i dzieci. Nie wiem ile dokładnie. Nadal słyszę ten krzyk umierającego człowieka i czuję smród zwęglonej ludzkiej skóry – zaczyna opowiadać Vlad.

Takich historii jak Vlada są w Ukrainie tysiące. Zmienionych ludzi, życiorysów, odebranych marzeń, planów. Tysiące młodych Ukraińców, ale też Ukrainek chwyciło za broń i ta wojna zmieniła dla nich wszystko. Zostali zmuszeni stać się kimś, kim nie chcieli. To jedna z takich zwykłych niezwykłych historii.

25-letni Vladyslav Malai (Vlad) urodził się i mieszkał w Mariupolu, trzecim co do wielkości przed wojną miastem na wschodzie Ukrainy. Studiował prawo. By zarobić na studia, od 2021 r. pracował w fabryce samochodowej w Polsce.

Wrócił do Ukrainy tuż przed wybuchem wojny, sam zgłosił się do wojsk obrony terytorialnej i już w pierwszych dniach został przydzielony do obrony miasta. Jako jeden z ostatnich żołnierzy opuścił Azowstal. Został kilkukrotnie ranny a po rozkazie poddania się kombinatu, zabrany do rosyjskiej niewoli, gdzie spędził 21 miesięcy. Przeżył najgorsze rzeczy.

Rok po uwolnieniu nie potrafi normalnie żyć. Teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Wojna wraca. Wracają obrazy, zapachy śmierci i trauma rosyjskich tortur. Vlad przechodzi w Niemczech rehabilitację, terapię. Na razie nie myśli o przyszłości. Próbuje jedynie zostawić za sobą koszmar przeszłości wojny i rosyjskiej niewoli.

25-latek przyjechał do rodzinnego miasta tuż przed wybuchem wojny, kiedy wszyscy zaczęli mówić, że coś może się wydarzyć, że Rosjanie zaatakują, że w stronę Ukrainy jadą mobilne krematoria. 24 lutego o 4. rano usłyszał pierwsze bombardowania.

— Mieszkaliśmy z rodzicami i młodszym bratem po lewej stronie rzeki, bliżej frontu. Wiedzieliśmy, że tu przyjdą najpierw i tu będą największe walki. Uciekliśmy na prawą stronę, do domku letniskowego pod Mariupolem. Czułem, że nie mogę tam zostać. Pamiętałem 2014 r., kiedy wybuchły protesty separatystów podżeganych przez Rosjan, a potem walki i terror. Pamiętałem ten strach. Nikt oficjalnie nie mówił o napaściach, grabieżach, gwałtach Rosjan na kobietach, ale słyszałem te historie, rozmowy. Kiedy wybuchła wojna, myślałem cały czas o mamie, o mojej rodzinie. Bałem się, że kiedy znów przyjdą, będą robić to samo – wspomina Vlad. Zostawił w domu pieniądze, wartościowe rzeczy i wyszedł do punktu mobilizacyjnego. Nie pożegnał się z rodziną. Po drodze odebrał telefon od zaniepokojonej mamy, której powiedział, że poszedł zaczerpnąć powietrza. Po rozmowie telefon wyłączył.

— Bałem się, bardzo się bałem, byłem zwykłym chłopakiem, nie wiedziałem co mnie czeka, rozumiałem, że to wojna, ale nie wiedziałem, czym jest wojna – mówi Vlad. Po rejestracji udał się po ubrania i broń, której nigdy wcześniej w rękach nie trzymał. Nie wiedział, jak się strzela, jak zachowuje na polu walki. Jeszcze tego samego dnia przydzielono go do zadań. — To była fala wszystkich emocji na raz, coś, czego nie mogłem sobie wyobrazić, co mnie przytłoczyło. Włączyłem telefon i wtedy zadzwonił tata. Powiedziałem mu, że zaciągnąłem się do wojsk obrony terytorialnej. W słuchawce zapadła cisza. Po chwili powiedział: „jestem z ciebie dumny synu”. To mnie wtedy zbudowało – wspomina Vlad.

Tak wszystko się zaczęło. Wydarzenia nabrały rozpędu. Vlad opowiada o atakach rosyjskiej artylerii, czołgach, setkach żołnierzy. — Parli do przodu, mieli tak duże siły, że zdobywali dom po domu. Najpierw była artyleria, a potem piechota, świetnie wyposażona. Nie dawaliśmy im rady, musieliśmy wycofywać pod tym naporem. Większość chłopaków to byli cywile. Były też kobiety. Nawet starsi mężczyźni. Mówili: nie mogę biegać, ale wskażcie mi, gdzie mam usiąść i mogę strzelać. To mnie motywowało, ale też sytuacje, kiedy mieliśmy pierwsze bezpośrednie kontakty z rosyjskimi żołnierzami i kiedy otoczyli nas ukraińscy zawodowcy. Bronili nas, potem uczyli wszystkiego. To nam dodawało odwagi i sił – mówi Vlad.

Było kilka momentów, kiedy mógł zginąć. Raz stanął dosłownie twarzą w twarz z rosyjskim czołgiem. Działo było trzy metry od niego, ale pocisk przeleciał obok niego i trafił w budynek tuż za nim. Raz Rosjanie rzucili w jego stronę granat. — Chciałem ich podejść od tyłu i strzelić z RPG. Niechcący stanąłem na rozbite szkło, wtedy rzucili we mnie granatem. Miałem rany na twarzy, głowie, na ciele, wszędzie powbijane odłamki. Zabrali mnie do szpitala, ale nie zostałem tam długo. Nie chciałem zajmować miejsca. Wyszedłem jeszcze tego samego dnia po opatrzeniu ran i wróciłem na swoje pozycje – opowiada Vlad.

Ciągle mówi o cywilach: jak wspierali żołnierzy a żołnierze ich. Ale to obrazy śmierci, rannych kobiet i dzieci najbardziej go prześladują. – Raz wezwali nas do ewakuacji szpitala numer cztery. Urodziłem się w tym szpitalu. Rosjanie kompletnie go zbombardowali. Najgorsze było zobaczyć ranne malutkie dzieci, kobiety w ciąży, ciała – opowiada. Kiedy pytam go o daty, nie podaje dokładnych, operuje miesiącami. Wszystko zlewa mu się w jedną opowieść.

W marcu trafił do fabryki stali Ilicz, miesiąc później do kombinatu Azowstal. Dowódca Kirt, do którego go przydzielono z pułku Gwardii Narodowej Azow, stał się dla niego ojcem, przyjacielem i największym wsparciem. Wtedy zrobiło się najciężej. Przestał myśleć o śmierci, myślał o zwyczajnym, codziennym przetrwaniu. — Pamiętam ciągły głód. Jedliśmy co było, jakąś kaszę, konserwę, puszkę sardynek dzieliliśmy na czterech. Woda była jak złoto. Prawie się nie myliśmy. Trzeba było ją zbierać z różnych miejsc, więc nie było na to czasu. Czasem się jakoś obmyliśmy, ale nawet nie pamiętam – próbuje sobie przypomnieć. Nie sypiali w nocy, pół godziny w dzień, bo trwały walki, bombardowania. Czasem w trakcie bombardowań, by się chronić kładli się pod wagonami pociągów i tak zasypiali. – Z czasem przyzwyczajasz się do takich warunków. Kiedy zaczynasz być blisko śmierci – a my byliśmy blisko od pierwszego dnia – nie myślisz o niej – mówi Vlad.

Byli też cywile, którzy schronili się tam przed walkami. – Wiedzieliśmy, że Rosjanie ostrzeliwali korytarze humanitarne, którymi mieli wydostawać się cywile, wiec ludzie potem nie chcieli z nich korzystać i decydowali się zostać. Próbowaliśmy ich stamtąd wydostać, ale to było trudne. Vlad widział ich śmierć i śmierć swoich przyjaciół. Zginęło ich wielu. Został ciężko ranny w brzuch, w trakcie próby ewakuacji rannych kolegów. – Dostaliśmy informację, że jeden został ranny, dwóch ciężko, jeden zginął. Chcieliśmy ich ewakuować pod ostrzałem. Biegnąc po nich, usłyszałem dźwięk bomby kasetowej, wielki huk i poczułem uderzenie w brzuch. Odłamek przebił się przez moją kamizelkę, ale uratowała mi życie. Pięć dni spędziłem w szpitalu, ale Rosjanie zaczęli go bombardować. — Musieliśmy ewakuować pacjentów z tego szpitala. Pomyślałem, że muszę wrócić do chłopaków i jeśli mam umrzeć to walcząc razem z nimi, a nie w szpitalu – wspomina Vlad. Kiedy Azowstal został otoczony, zaczęło brakować wszystkiego, nawet opatrunków. – Te sanitariuszki, z których wiele było zwykłymi dziewczynami, a nie profesjonalnymi pielęgniarkami, bardzo dbały o nas, o nasze rany, żebyśmy nie mieli infekcji, a to w tych warunkach było cudem – mówi.

Pod koniec było bardzo trudno. Ciężkie walki, brak jedzenia, broni, wyposażenia. Przyszła decyzja o poddaniu się kombinatu. – Przygotowali nas na najgorsze, że czeka nas ciężkie więzienie, a nie obóz specjalny, jak mówili Rosjanie, że będą tortury, bicie, gwałty i niektórzy z nas tego nie przeżyją. Zniszczyliśmy broń, ale też rożne rzeczy osobiste, jak, zdjęcia które mieliśmy przy sobie, dokumenty. Zniszczyłem ukraiński paszport, zdjęcia zmarłych dziadków. Nie chciałem, żeby w trakcie przesłuchań deptali po nich czy robili z nimi inne rzeczy – opowiada Vlad i wspomina niepewność, bo pomimo, informacji, że zostaną przewiezieni do obozów, nie byli pewni, co wydarzy się, kiedy wyjdą. – Zanim opuściliśmy kombinat, umyliśmy się całą wodą, jaka była. Ktoś znalazł golarkę, ogoliliśmy się nią. Chcieliśmy stamtąd wyjść z godnością i wyszliśmy śpiewając ukraińskie pieśni. Spodziewaliśmy się, że mogą nas zabić. Korytarz tworzyli Czeczeńcy. Mieli zasłonięte twarze. Nie wiedzieliśmy, co się wydarzy. Opuściliśmy Azowstal 20 maja — wspomina Vlad i dodaje: – Ponad 80 dni walczyliśmy o nasze miasto. Nie chciałem walczyć, nie chciałem zostać żołnierzem, ale musiałem bronić swojej rodziny, swojego domu – mówi. Był jednym z ostatnich, którzy opuszczali kombinat. Po niecałych dwóch miesiącach tam ważył 75 kg przy wzroście 1,92, przed ważył 103 kg.

Nie wiedział, co z jego rodziną, bo nie miał z nią kontaktu. Jego mama dowiedziała się, że żyje z rosyjskiej telewizji, która pokazywała propagandowe zdjęcia z wyprowadzania ukraińskich jeńców z Azowstalu. Przewieziono ich autobusami do więzienia w Ołeniwce na terytorium samozwańczej, kontrolowanej przez Moskwę Donieckiej Republiki Ludowej. Przebywał tam 1,5 miesiąca. – Warunki były nieludzkie. Zakwaterowali nas w barakach, które mogły pomieścić może sto osób, nas było czterystu osiemdziesięciu. Miałem karimatę, nie zabrali mi, spałem na niej. Inni na podłodze. Była tam nieczynna toaleta, chłopaki spali nawet w niej, było tak ciasno. Jedzenia brakowało. Coś jak zupa wodzianka z paroma kartoflami, kawałek chleba, o nieregularnych porach, czasami co 14 godzin, czasem co pięć. W tym jedzeniu była pleśń, robaki. Jak czasem wypuszczali nas na podwórze jadłem liście winogron, z krzewów, które tam rosły. Z każdym dniem słabliśmy. Po jakimś czasie nie mieliśmy sił wstać z podłogi. Nie było tam mycia, prysznica – opowiada Vlad.

Jednak to nie warunki były najgorsze, a przesłuchania i tortury. Zarówno tam, jak i w drugim miejscu do, którego trafił, ale nie chce podawać jego nazwy, bo nadal są tam jego współtowarzysze. – Za każdym razem, kiedy kogoś wypuszczali i w mediach opowiadał o tym miejscu, my byliśmy torturowani. Przeżyłem to, więc nie mogę o tym miejscu mówić. Powiedzieli nam, że tam konwencje genewskie nie obowiązują. Jeśli przeżyjecie, będziecie mieli szczęście – mówi Vlad.

Tortury i przesłuchania to jest coś, co ciągle wraca. Vlad budzi się w nocy z krzykiem, ma koszmary. Jego obecna partnerka mówi, że przez pierwsze pół roku po uwolnieniu spał trzymając ją mocno za rękę. – Raz powiedzieli mi: „niedawno był tu taki podobny do ciebie, znaleźliśmy go martwego w toalecie, upadł w gówno (a toalety to były takie wychodki na zewnątrz)”. Do izolatek nas zabierali. Tam chłopaki sami się zabijali. Gwałtami ciągle straszyli. Elektrowstrząsy mi przypinali, po całym ciele, do głowy, genitaliów, bili non stop, ale takimi gumowymi pałami z metalem w środku, żeby na ciele było jak najmniej śladów a w środku obrażenia. Czasem robili takie korytarze ze strażników z pałami i psami i kazali nam biec środkiem i wtedy lali nas tymi pałami a psy nas gryzły. Nakładali worek na głowę, i polewali woda, tak, że nie mogłem nabrać powietrza. FSB też przyjeżdżało na przesłuchania. Pytali o wszystko: kto kim był, kto dowodził, straszyli, że nie możemy mówić o broni kasetowej, fosforze – opowiada Vlad. Gdy mówi o niewoli, robi się coraz bardziej zdenerwowany. Spogląda do góry, nie mamy kontaktu wzrokowego, często zamyka oczy.

— Na początku przesłuchiwali co drugi dzień, potem co tydzień, potem ktoś powiedział coś na mnie w trakcie tortur, to znów brali codziennie. Czasem tak bili, że bolało cale ciało, nie mogłem chodzić, leżeć, siedzieć. Po elektrowstrząsach też bolało. Nie wierzyłem, że stamtąd wyjdę – mówi.

Vlad został uwolniony po 21 miesiącach, 8 lutego 2024, z prawie dwustoma innymi więźniami. – Sześć godzin czekaliśmy płycie lotniska, bez ciepłych ubrań a był luty, bardzo zimno, nie mogliśmy się ruszyć, potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy pod siebie. Transportowali w kajdankach, workach na głowie. Najpierw samolotem, potem wojskowymi ciężarówkami, dopiero przed granicą wsadzili nas do autobusów. Wszystko trwało dwa dni, bez wody, jedzenia, toalety – opowiada o ostatnich godzinach w niewoli.

Vlad został odznaczony w Ukrainie kilkoma medalami, ale nie chce o tym mówić. Mówi o kolegach, spotyka się w ich imieniu z politykami, ekspertami, by pomóc w ich uwolnieniu.

Minął już rok, ale nie potrafi żyć bez wspomnień wojny. Jak mówi, rzeczywistość przeplata mu się z przeszłością. Leczy się z powodu doznanych traum, urazów fizycznych, cierpi na przewlekłe bóle, ma problemy z narządami, ale najgorsze są koszmarne wspomnienia. One nie pozwalają być tu i teraz. Ma 25 lat ale nie myśli o przyszłości. – Żyję z tym codziennie, wstaję rano i myślę o wojnie i o chłopakach, o tych, którzy nadal są w niewoli. Wszystko wraca: obrazy, zapachy, w dzień, w nocy. Gdyby nie mój stan zdrowia, wróciłbym na front. Kiedyś marzyłem, żeby mieć normalne życie, rodzinę, zostać prawnikiem. Zostałem żołnierzem – mówi.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version