Nie wolno nam zapomnieć o Mariupolu. Nie wolno zapomnieć o wszystkich zbrodniach wojennych, jakich dokonali rosyjski faszyści. Jeśli ktoś dzisiaj wtyka w traktor sowiecką flagę i wzywa Putina do obalenia polskiej władzy, jeśli ktoś wywiesza na stadionie płachtę rosyjskiego klubu, to każdy, kto to czyni, powinien natychmiast zostać skazany na niekończące się oglądanie filmów nakręconych w Mariupolu, Buczy, Irpieniu, Iziumie.
W dzień drugiej rocznicy rosyjskiej inwazji na Ukrainę, idąc przez warszawskie blokowisko, zobaczyłem wielgaśne i ewidentnie świeże graffiti na ścianie: „Jeb** Banderę!”. Owszem, widziałem już bazgroły w rodzaju „Wołyń pamiętamy”, pisane po tym, jak wszyscy dowiedzieliśmy się o zbrodniach na cywilach dokonanych przez raszystów w ukraińskich miastach.
Jednak ten nowy napis wstrząsnął mną silniej, bo coraz częściej natykam się na dowody głupoty bądź sabotażu. Wystarczy posłuchać przez chwilę Grzegorza Brauna, a te hasła na warszawskich blokach pisać muszą ludzie, którzy Brauna pewnie czytają i słuchają, a potem klepią w internecie wpisy o „ukrainizacji Polski” i klaszczą konfederatom.
Jeśli to są wyłącznie rosyjskie trolle, to pół biedy, ale czyż takich tekstów nie piszą ci, którzy w skrytości kibicują Putinowi i fantazjują o tym, że wyrżnie on wszystkich „banderowców”? I do głowy nie przychodzi im, że gdyby armia Putina wjechała do polskiego miasta, gdzie siedzą nad klawiaturami, to potraktowałaby ich tak samo, jak „banderowców”?
Chwilę wcześniej widziałem zdjęcia z rolniczych blokad, gdzie na traktorze jego kierowca wywiesił płachtę z napisem „Putin, zrób porządek z Ukrainą i Brukselą, i z naszymi rządzącymi”, a obok wetknięta była flaga ZSRR. Niemal równocześnie kibice Widzewa Łódź w czasie ligowego meczu wywiesili flagę moskiewskiego klubu CSKA, bo się z kibolami z Moskwy kumplują. Kibolscy funfle widzewiaków biorą udział w agresji na Ukrainę, walcząc w ochotniczym batalionie „Moskwa”, jednak honor widzewiaka nie pozwala, jak rozumiem, zerwać przyjaźni z CSKA. Zresztą nie wykluczam, że sporo naszych kiboli, nie tylko łódzkich, ma poglądy antyukraińskie. Co znaczy, że ma poglądy prorosyjskie, albowiem tutaj wybór jest zero-jedynkowy: jeśli nie jesteś za Ukrainą, to jesteś za Rosją.
Film dokumentalny „20 dni w Mariupolu” za chwilę wejdzie do kin, ale można go już gdzieniegdzie zobaczyć, i tak się złożyło, że obejrzałem go tego samego dnia, gdy natknąłem się na graffiti „Jeb** Banderę!”. Od pierwszego rosyjskiego ataku przez tytułowe 20 dni inwazji reżyser Mścisław Czernow z kamerą towarzyszy pracownikom szpitala miejskiego, dokąd trafiają cywilne ofiary rosyjskich bombardowań: dzieci z rozbitymi czaszkami, nastolatki z urwanymi nogami, dorośli, którzy znaleźli się w nieodpowiednim czasie i w złym miejscu.
To, że „20 dni w Mariupolu” ma nominację do Oscara za najlepszy film dokumentalny, to, że zdobyło nagrodę BAFTA dla najlepszego dokumentu, że dostało nagrodę publiczności na festiwalu Sundance, i jeszcze nagrody Amerykańskiej Gildii Reżyserów Filmowych, a także różnych stowarzyszeń krytyków filmowych, nie mówiąc o licznych nominacjach – to wszystko nie ma znaczenia. Bo znaczenie ma to, czy nie zapomnimy o tragedii Mariupola i czy nie zapomnimy o rosyjskich zbrodniach. Czy nie zapomnimy o ciężarnych kobietach i niemowlętach, które zginęły w bombardowanych przez rosyjskich faszystów mariupolskich szpitalach. Czy nie zapomnimy o strażakach w zbombardowanej remizie, bo Rosjanie z premedytacją ostrzeliwali szpitale, by nie można było pomóc rannym, i remizy, by strażacy nie mogli gasić pożarów.
Jest jakaś porażająca beznamiętność tej narracji, bo Czernow ani przez chwilę nie popada w emfazę, po prostu filmuje i spokojnie opowiada, co widzi. Bez żadnego komentarza, bez nienawiści, bez wściekłości. Lecz wściekłość wzrasta we mnie i, co mnie najbardziej zadziwia, to wściekłość nie w stosunku do rosyjskich morderców, bo po nich żadnych ludzkich uczuć nie oczekuję, ale wściekłość w stosunku do rolnika, który wzywał Putina do zaatakowania Polski, do imbecyla malującego antyukraińskie graffiti, do kibiców Widzewa. I do wszystkich Polaków, którzy coraz mniej skrycie tłumią swoją putinowskość, którym Putin imponuje swoją bezwzględnością, którzy najwyraźniej woleliby żyć w granicach rosyjskiego imperium niż w czymś, co nazywają „eurokołchozem”.
Może woleliby uprawiać rosyjską ziemię niż brać dotacje ze znienawidzonej Unii Europejskiej? Może woleliby kibicować na trybunach Moskwy, Krasnodaru, Rostowa i Niżnego Nowgorodu niż Łodzi, Warszawy, Poznania? Więc może warto byłoby zaproponować każdemu, kto nienawidzi Ukrainy, a sławi kiboli Putina, żeby wyjechał do Rosji, niech po kres swoich dni śpiewa i skanduje na meczach Fakieła Woroneż, Achmata Grozny i Krylji Sowietow.
Nie ma tu bohaterstwa żołnierzy, nie ma heroicznej walki z najeźdźcą, jest biednie wyposażony szpital, nędzny sprzęt ratunkowy, przepełniona kostnica, zwykłe ciężarówki, do których ładuje się plastikowe worki ze zwłokami i wywozi, by zrzucić je do zbiorowych grobów. Czasami widać leżącego na ulicy zabitego przechodnia, czasem martwego kota, czasem ktoś goni po ulicy przerażonego białego szczura, by go ratować przed śmiercią. Ludzie siedzą w piwnicach, trzymając za pazuchami zwierzęta domowe, ktoś przyszedł z wiadrem, w którym pływa spory żółw, bo nie mógł go zostawić na zatracenie. A potem nad głębokie rowy, pełniące rolę zbiorowych mogił, nadjeżdża furgonetka i pracownicy komunalni zrzucają zawinięte w koce i dywany zwłoki zebrane z ulic; z tłumoków wystają czyjeś nogi, stopy w jednym bucie albo zupełnie gołe.
I znów wracamy do szpitala, ale on właśnie jest tuż po bombardowaniu, bo Rosjanie zaatakowali rakietami oddział położniczy i dziecięcy. Ranne ciężarne kobiety ratownicy przewożą do innego szpitala: jedna ma zmiażdżoną miednicę, nie przeżyje, podobnie jak jej dziecko, lekarze zeznają, że gdy ją wieźli na salę operacyjną, krzyczała: „Zabijcie mnie!”. Inna młoda dziewczyna w ciąży ma oderwaną stopę i straciła dużo krwi, nie wiadomo, jak uda się poród, innej udaje się szczęśliwie urodzić. Chwilę później oglądamy zawinięte w becik ciało noworodka.
Ostatnie ujęcia pokazują miasto zdobyte przez Rosjan po 86 dniach oporu. Ludzie chodzą po zawalonych wrakami samochodów ulicach, między spalonymi blokami mieszkalnymi, ciągną wózki z dobytkiem. Na świeżym cmentarzu w nieregularne zwały ziemi nie ma nawet wbitych krzyży, a na krzyżach nazwisk, tylko paliki z numerami: 4891, 5185, 5190, 5193… Nad tym wszystkim powiewa dumnie rosyjska flaga zatknięta przez zwycięską armię. Na jej widok być może mocniej zabije serce kibica Widzewa Łódź, rolnika protestującego na ukraińskiej granicy i grafficiarza z osiedla Stegny w Warszawie.
Nie wolno nam zapomnieć o Mariupolu. Nie wolno zapomnieć o Buczy, Irpieniu, Iziumie, o wszystkich zbrodniach wojennych, jakich dokonali rosyjski faszyści. I nie łudźcie się, że inaczej będą zachowywać się w Białymstoku, Suwałkach, Łomży, jeśli tylko zdołają tam dotrzeć. I jeśli ktoś dzisiaj pisze na murach „Jeb** Banderę”, jeśli ktoś wtyka w traktor sowiecką flagę i wzywa Putina do obalenia polskiej władzy, jeśli ktoś wywiesza na stadionie płachtę rosyjskiego klubu, to każdy, kto to czyni, powinien natychmiast zostać skazany na niekończące się oglądanie filmów nakręconych w Mariupolu, Buczy, Irpieniu, Iziumie. Nie spodziewam się, że w każdym przypadku taka reedukacja zadziała. Sądzę, że niektórzy są już zupełnie niezdolni do jakiejkolwiek refleksji, ale może kilku kretynów nawróci się na zdrowy rozsądek.