Kiedy komunizm upada, a demokracja ledwie zaczyna raczkować, w miejscu państwowej machiny powstaje ziejąca dziura. W jej epicentrum doskonale odnajduje się coś, czego wcześniej Polska nie znała – niezwykle brutalna przestępczość zorganizowana.

Gangsterzy i setki ich żołnierzy biorą nowy kraj we władanie i czynią go sobie poddanym. Chcesz prowadzić biznes? Płać. Inaczej przetrącimy ci nogi, spalimy budę, porwiemy dziecko. Policja jest bezsilna – nie ma ludzi, pieniędzy ani przepisów. Politycy bezradnie rozkładają ręce. Część na boku korzysta z okazji, układa się z gangsterami, pozwala sobie płacić za kampanie wyborcze.

W jednej z ostatnich książek „Historia na śmierć i życie” reporter Wojciech Tochman (na podstawie rozmowy Lidii Ostałowskiej i Piotra Pytlakowskiego) opisze ten czas tak: „Polski strach powszechny. Ludzie bali się czarnych mszy satanistów, sekt i piramid finansowych. Co drugi mieszkaniec miasta, są na to badania, nie lubił wychodzić z domu, przynajmniej po zmroku, bo ulica nie była bezpieczna. W telewizji codziennie mówiono o strzelaninie, o wybuchu, o napadzie z bronią w ręku, o morderstwie”.

Wbrew temu, co przedstawiają dziś filmy gangsterskie lubiące romantyzować lata 90., to nie gangsterzy są wtedy tacy silni – to raczej państwo jest takie słabe. W sieci do dziś można znaleźć wywiad z 2002 r. z Markiem Biernackim, późniejszym ministrem sprawiedliwości, który celnie punktował: „Okres transformacji wytworzył pewną próżnię, którą wypełnili ci panowie o śmiesznych ksywkach. Oni byli na początku lat 90. drobnymi cinkciarzami, złodziejaszkami, takimi bandziorkami. Nazywano ich chłopcami z miasta. W społeczeństwie funkcjonował nawet pewien czar tych bandziorków, była wobec nich nuta pobłażania”. Biernacki opowiadał to tuż po rozbiciu gangów z Pruszkowa i Wołomina i nie mógł wtedy wiedzieć, że w ich miejsce przyjdą jeszcze gorsze bandziory.

Ale diagnoza była trafna. Andrzej Zieliński/Banasiak „Słowik” specjalizował się w handlu papierosami, w więzieniu wyuczyli go na fryzjera. Leszek Danielak, pseudonim Wańka, na bazarze Różyckiego handlował tekstyliami, szamponami, chemią z Niemiec. Janusz Prasol o pseudonimie Parasol, kiedy przyszła nowa Polska, miał już na koncie 12 lat odsiadki – głównie za kradzieże i włamania. W tym czasie przestępcy nie jeździli, jak chce kino, bmw i mercedesami. Za główny środek transportu służyły im wiśniowe polonezy (takimi samymi, tylko w innym kolorze, jeździła policja; dla zabawy polscy mafiosi będą je potem kraść funkcjonariuszom).

Pierwsze wielkie pieniądze rodzimi przestępcy robią dopiero na papierosach i spirytusie. I są to sumy ogromne, bo w sprawę zamieszani są urzędnicy państwowi. Cło na alkohol z dnia na dzień zostaje obniżone do minimum, a gangsterzy i ich mocodawcy robią na tym fortunę. Biernacki opisuje to tak: „Wydawali się takimi niegroźnymi głupkami. Ale ci panowie w dresach, ze złotymi sygnetami, oni robili swoje, uczyli się, rozwijali. Wielu z nich było na tzw. kontakcie – milicyjnym lub esbeckim. Oni zajęli się tradycyjnymi dla gangów przestępstwami, takimi jak kradzieże samochodów, wymuszenia, haracze. Ale stopniowo robili też większe interesy. Na nogi postawił ich wielki przemyt wódki, słynna afera sznapsgate. Oni dostali wtedy ogromny zastrzyk finansowy, z dnia na dzień stali się milionerami”.

Polska dziennikarka i scenarzystka Ewa Ornacka podliczyła kiedyś te pieniądze. Przemyt papierosów przynosił miesięcznie samej grupie pruszkowskiej około 6 mln dol. (papierosy przychodziły w 20 transportach). Jednoręcy bandyci? Kolejny milion. „Wykupki”, czyli odzyskiwanie skradzionych aut? 100 tys. dol. Haracze? 25 tys. Szantaże i wymuszenia? Następne 25 tys. Razem daje to około 30 mln dol. miesięcznie, w skali roku – 360 mln. Rocznie była to więc kwota przekraczająca miliard złotych. Nie dziwi, że gangsterów stać było na życie celebrytów. Na zachowanych zdjęciach z tamtego czasu można np. podziwiać Andrzeja Kolikowskiego, ksywa Pershing: kolorowa koszula, charakterystyczne okulary, pierwszy telefon komórkowy, mercedes z jasną tapicerką.

Jednocześnie gangsterzy po latach będą snuć bajki o tym, że żyli normalnym życiem – byli takimi jak wszyscy ojcami, matkami, dziadkami i babciami. Żona „Słowika” mówiła tak w wywiadzie dla magazynu „LOGO”: „Ludzie naoglądali się filmów i teraz to wszystko upraszczają. Zresztą przecież nawet w »Ojcu chrzestnym« bohaterowie prowadzili normalne życie, nie strzelali bez przerwy. Gotowali makaron, chodzili na spacer z dziećmi”. W podobnym tonie będzie mówił Mirosław Danielak, pseudonim Malizna: „Rodzice martwili się, że zrobiono ze mnie taką legendę. Przecież dobrze wiedzieli, kim jestem. Nie żadnym mafiosem, ale dobrym synem i człowiekiem, który nade wszystko ceni lojalność” – opowiadał Piotrowi Pytlakowskiemu z „Polityki”.

W istocie strzelania było o wiele, wiele więcej, niż życzyłaby sobie tego pani „Słowikowa”. Jeden z najkrwawszych przykładów? 31 marca 1999 r., restauracja Gama na warszawskiej Woli, wcześniej funkcjonująca jako Dorotka. „Biurem” nazywają ją przedstawiciele grupy wołomińskiej – Marian K., pseudonim Maniek, Ludwik A., pseudonim Lutek, Olgierd W., pseudonim Łysy, Mariusz Ł., pseudonim Piguła oraz Piotr Ś., pseudonim Kurczak. Po 13.00 do knajpy wpada trzech uzbrojonych po zęby mężczyzn (mają ze sobą dubeltówkę, karabin maszynowy i pistolet) i otwierają ogień. Chodzi o wykończenie liderów „Wołomina”, więc kule sypią się po całym lokalu. Część pocisków dziurawi kaloryfery, z których zaczyna tryskać woda. Kiedy policja przyjedzie na miejsce, w wodzie pomieszanej z krwią znajdzie pięć ciał. Nieznani sprawcy oddalą się srebrnym polonezem, którego potem spalą w lesie pod Warszawą. „Personalia trzech mężczyzn ze srebrnego poloneza nigdy nie zostały ustalone” – po latach bezradnie poinformuje policja.

Gangi „Pruszków” i „Wołomin”, które dzielą pomiędzy siebie w latach 90. Polskę, zarobione na lewo pieniądze próbują wprowadzić do legalnego obiegu. Jak opisuje Szymon Wasilewski w raporcie „Przestępczość zorganizowana w Polsce po 1989 r.”, bandyci zakładają na potęgę kantory, lombardy i komisy, które mają pozwalać na pranie brudnych pieniędzy i „upłynnianie” kradzionych pojazdów. Parabanki i firmy leasingowe miały za zadanie tuszowanie śladów brudnego kapitału. Firmy transportowe służyły do przemytu, a agencje towarzyskie miały być przykrywką dla handlu żywym towarem.

Przemoc ze strony gangów dotyka wtedy wszystkich – nie tylko żołnierzy kolejnych gangów czy ich bossów. Po upadku PRL nad Wisłą gwałtownie wzrasta liczba przestępstw każdego rodzaju. Tylko na przełomie lat 1989 i 1990 liczba przestępstw kryminalnych (czyli nieobejmujących np. przestępstw drogowych) rośnie o 350 tys. (sic!) – co oznacza, że każdego dnia popełniano o 1000 przestępstw więcej niż rok wcześniej. Liczba zabójstw wzrosła o 30 proc., liczba bójek i pobić o tyle samo, liczba kradzieży o 50 proc., liczba rozbojów aż o 80 proc.! Kiedy sięgnąć do raportu policyjnego za 1999 r., przeczytamy, że w tym roku doszło do ponad 1000 zabójstw, prawie 20 tys. uszkodzeń ciała i ponad 2000 gwałtów (a mówimy tylko o przestępstwach zgłoszonych). Nie lepiej miało się mienie Polaków. Pod koniec ubiegłego wieku odnotowano 370 tys. kradzieży z włamaniem, ponad 70 tys. kradzieży pojazdów i ponad 30 tys. rozbojów. Prawie każdy, kto miał wtedy prywatny biznes, spotkał się z groźbą wymuszenia lub haraczu.

Opisuje Tochman: „Gdzie przyjeżdżał »Pruszków«, tam wszyscy bez oporów płacili. Zdarzało się, że lokalni bandyci podszywali się pod tych z »Pruszkowa« i też od ludzi wymuszali kasę. Wtedy prawdziwy »Pruszków« wymierzał im dotkliwe kary. Nie, że ich bili, związywali w lesie, zabijali, nic z tych rzeczy. Oni nakładali kary finansowe. Jeżeli chcesz być naszym człowiekiem tutaj, musisz zapłacić. Używanie naszej marki kosztuje”. W efekcie – jak pisze doktor Jacek Czabański w raporcie „Ocena bezpieczeństwa w Polsce w latach 1989-2009″ – o ile w 1988 r. na pytanie, czy Polska jest krajem, w którym żyje się bezpiecznie, pozytywnie odpowiadało 74 proc. ankietowanych, a negatywnie 22 proc., o tyle w 1993 r. te proporcje się odwróciły”.

Największą brutalnością – już na przełomie wieków – wsławi się gang „Mutantów” z Piastowa pod Warszawą (to jego członkowie zetrą się z antyterrorystami w Magdalence, patrz ramka). Bandyci będą mieli na koncie kilkanaście egzekucji (przez pomyłkę zastrzelą nawet 16-letniego chłopaka), porwania (do rodzin będą wysyłać np. ucięte palce uprowadzonych), strzelanie do policjantów. „To były chyba największe świry, z jakimi miałem do czynienia. Ludzie z »Pruszkowa« i »Wołomina«, ci tzw. starzy, posługiwali się kodeksem gangsterskim, woleli alkohol, imprezki, wycieczki zagraniczne i wychodzili z założenia, że jak ich zatrzymają, to sobie znajdą dobrego adwokata, odsiedzą parę lat i potem znowu będą latać na Majorkę. »Mutanci« byli nieprzewidywalni, ćpali, włączał im się tryb nieśmiertelności, myśleli, że szybko się dorobią” – mówił bohater książki „Antyterroryści. Polskie elitarne siły specjalne w akcji” autorstwa Mateusza Baczyńskiego i Janusza Schwertnera.

Groteskowym świadectwem tamtych czasów niech będzie reklama, którą w lokalnej prasie zamieścił wtedy Janusz Prasol, pseudonim Parasol, który wraz z Ryszardem Pawlikiem, pseudonim Krzyś, dzierżawił w podwarszawskim Brwinowie dyskotekę Kaskada. Okolicznych mieszkańców kusili hasłem: „U nas bezpieczniej”.

Hasło Kaskady brzmi tym bardziej wariacko, że bandyterka lat 90. nosiła za pazuchami cały arsenał i nie przebierała w środkach – kiedy nie można było dojść kogoś na zasięg strzału, sięgano po środki wybuchowe. I tak na przykład na początku 1996 r. ktoś zdetonował bombę przed domem Jarosława Sokołowskiego, pseudonim Masa – późniejszego świadka koronnego. W 1993 r. na Żoliborzu, w pobliżu bloku, gdzie mieszkała Monika Z., późniejsza pani „Słowik”, nieznani sprawcy zakopali w ziemi dwie bomby – trotyl z gwoździami dla większej siły rażenia – i wysadzili je, kiedy „Słowik” parkował samochód. („Miał poranione plecy, szkło wbite w głowę. (…) Ja miałam pęknięty bębenek, od tamtej pory źle słyszę na jedno ucho”). W podkładaniu bomb lubował się też wspominany już „Wariat”. Na usługach gangów byli też żołnierze zza wschodniej granicy: Białorusini, Rosjanie, Ukraińcy. Najczęściej miał z nimi pracować „Pershing”, stworzył sobie z nich całą prywatną armię.

Wszechobecna przemoc dotykała też polityków. Wiosną 2001 r. całą Polską wstrząsnęło morderstwo ministra sportu Jacka Dębskiego. 11 kwietnia po zabawie w restauracji Cosa Nostra na Saskiej Kępie został wywabiony z knajpy i namówiony na spacer po okolicy przez Halinę G., pseudonim Inka. Jak potem ustalono, przy Wiśle czekał już na niego płatny zabójca, niejaki Tadeusz Maziuk, pseudonim Sasza. Kiedy para się zbliżyła, zabił ministra celnym strzałem w głowę. Zleceniodawcą płatnego morderstwa był Jeremiasz Barański, pseudonim Baranina, człowiek mafii pruszkowskiej na Austrię i Niemcy. Jak się potem okazało, Dębski był dalekim krewnym Barańskiego, a poszło o duży dług, ok. 400 tys. dol.

Ale kariera Dębskiego była też dowodem na to, jak bardzo przenikał się świat gangsterki i wielkiej polityki. Jak opowiadał autorom w „Nowym alfabecie mafii” Jarosław Sokołowski „Masa”, pomysł, by Dębski został ministrem sportu, to zasługa grupy inwestorów powiązanych z przestępcami. „Chodziło o inwestycję. Bardzo dużą inwestycję – wyremontowanie dużego polskiego stadionu. Wytypowali Dębskiego na ministra i przedłożyli taki projekt [Marianowi] Krzaklewskiemu. Natomiast Krzaklewski w pierwszej wersji nie zgodził się na Dębskiego. Coś mu przeszkadzało. Ale po reprymendzie, jaką dostał od pewnego biskupa, pan Dębski został ministrem sportu i ta inwestycja poszła” – opowiadał „Masa”.

Walka z mafią była tym trudniejsza, że zarówno „Pruszków”, jak i „Wołomin” miały na swoich usługach najlepszych stołecznych prawników. „Masa” opowiadał potem, że ludzie ci nie mieli żadnej moralności, za pieniądze robili wszystko. Trzeba zanieść do sądu fałszywą diagnozę lekarską, nieprawdziwe zaświadczenie? Proszę bardzo. Adwokat „Pershinga” wsławił się w stołecznej palestrze tym, że swojemu klientowi przyniósł do więzienia… perski dywan.

„W momencie zagrożenia używano różnych sprytnych metod na wychodzenie z kłopotów. Miało się układ w policji, w prokuraturze, z dobrymi prawnikami, także z sędziami. Mecenas »Słowika« raz przyszedł z panią prokurator z okręgówki, raz przyszedł z panią sędziną… Takie kolorowe, ciekawe postacie. No i jeżeli była jakaś sprawa do załatwienia, to jak uważacie, jak to się załatwiało?” – wspominał Sokołowski.

Bezradności służb i bezczelności gangsterów najlepiej dowodzi kradzież, której dokonali w drugiej połowie lat 90. „Dziad” i spółka. Z nadzorowanego przez służby specjalne, w tym Urząd Ochrony Państwa, transportu jadącego z Niemiec do Rosji przez Polskę bandyci ukradli pięć ton papieru przeznaczonego do drukowania rubli. Transportu nie udawało się odzyskać, sprawa groziła międzynarodowym skandalem, służby były zmuszone do negocjowania z „Dziadem”. Henryk Niewiadomski oddał im ponad 3,5 tony papieru, resztę zachował dla siebie (fałszywe ruble z pomocą rosyjskiej mafii wprowadzał potem w obieg jego brat „Wariat”). „Wyprodukowanie fałszywych rubli z takich ilości papieru mogłoby obalić bank rosyjski, sprawa była bardzo poważna” – opowiadał potem gen. Adam Rapacki, późniejszy szef Centralnego Biura Śledczego, który odpowiadał ze negocjacje.

Ważną postacią jest wtedy sędzia Barbara Piwnik, późniejsza minister sprawiedliwości i prokurator generalna, prywatnie bratanica Jana Piwnika „Ponurego”. Sędzia miała wtedy opinię wielbiącego prawo szeryfa, prowadziła m.in. część spraw „Pruszkowa”, ale była bardzo kontrowersyjna. Przy sprawie policyjnej prowokacji w motelu George w 1990 r. (patrz ramka) jest zmuszona wypuścić gangsterów – polskie prawo nie przewiduje jeszcze wtedy czegoś takiego, jak policyjna prowokacja. „Masa” będzie potem próbował za to obrzucić ją błotem – dziennikarzom jednego z brukowców opowie, że w zamian za przychylny dla bandytów wyrok sędzia miała przez pośredników dostać drogie futro. To jednak dzięki działalności Piwnik udało się doprowadzić do zmian w polskim prawie tak, aby ściganie przestępców było łatwiejsze. Do historii przeszła jej wypowiedź z 1998 r., kiedy adwokaci broniący gangsterów z bandy „Rympałka” przez kilka godzin zasypywali sąd wnioskami formalnymi, aby rozwlec proces. Piwnik miała wtedy pokręcić głową i powiedzieć: „Dobrze, że na sali jest tylu dziennikarzy. Zobaczą, na co wydawane są pieniądze podatników”. Sędziom groziło wtedy realne niebezpieczeństwo. Kiedy w pierwszej połowie lat 90. Wiolantyna Mataniak z Opola chciała osądzić Jeremiasza B., pseudonim Baranina, nieznany napastnik oblał ją kwasem i okaleczył na całe życie.

Umęczonej gangsterską przemocą Polsce ulgę przyniosą głównie dwa działania – wprowadzenie do polskiego kodeksu instytucji świadka koronnego oraz powołanie Centralnego Biura Śledczego.

A puenta? Niech nią będzie historia „Dziada”, który zanim zmarł w więzieniu, postanowił zająć się legalną robotą i otworzył zakład kamieniarski. Jak wspominają gangsterzy, nagrobki dla rozprutych kulami podczas przestępczych zatargów żołnierzy miał u niego zamawiać zarówno „Wołomin”, jak i „Pruszków”. Niewiadomski miał je robić solidnie i w przystępnej cenie.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version