Szanowany mieszczanin Karl Denke w czasach kryzysu po I wojnie światowej brał na cel jeden rodzaj ofiar – włóczęgów, najemnych robotników i byłych skazańców. Był pewny, że o takich nikt się nie upomni.
W wigilię 24 grudnia 1924 r. policjanci z małego posterunku w Ziębicach (wtedy Münsterberg) wchodzą do domu cenionego mieszkańca miasteczka, obwoźnego sprzedawcy Karla Denke. Ledwo trzy dni wcześniej w mieście zdarzyła się tragedia – poczciwy i lubiany przez wszystkich „Ojczulek Denke” został napadnięty przez zajmującego się włóczęgostwem obwiesia, ale że obił łachudrę, sąd kazał umieścić go w areszcie. W tymże areszcie, pod osłoną nocy, z nieznanych stróżom porządku powodów Karl Denke powiesił się na lnianej chuście do nosa (innej niż dziś — tamte płachty miały czasem pół na pół metra wielkości, szło na takiej odebrać sobie życie).
Marynowane w soli
Wstrząśnięci policjanci z prowincjonalnego miasteczka na Dolnym Śląsku przychodzą pod Stawową 10 zabezpieczyć mienie samobójcy – chwilę wcześniej rodzina Denkego wystąpiła o ciało, chcieliby go godnie pochować. Powojenne czasy są ciężkie, szybko ktoś mógłby połakomić się na rzeczy zostawione przez przedwcześnie zmarłego obywatela. A tym Denke był wzorowym – w czasie protestanckich pogrzebów był wśród tych, którzy nosili krzyż, a co weekend przygrywał wiernym na organach. Toteż nic nie przygotowuje policjantów na to, co znajdują w domu i szopie poczciwego, nieco może zdziwaczałego, ale raczej poważanego „Ojczulka Denke”.
„Pierwsze, co zostało odkryte podczas przeszukania w domu Denkego to kości i kawałki mięsa. Mięso było marynowane w roztworze soli w drewnianej beczce. W sumie znajdowało się tam piętnaście kawałków mięsa wraz ze skórą. Dwa kawałki stanowiły dość mocno owłosione piersi. Tors został przecięty przez środek, trzy palce nad pępkiem. Jego poprzeczną granicą był bark. W kawałku stanowiącym fragment brzucha widoczny jest pępek. Pozostałe kawałki należą do bocznych i tylnych części ciała. Największy z nich ma wielkość 40 na 20 centymetrów. Najbardziej ciekawym znaleziskiem jest dobrze oczyszczony odbyt wraz z oboma pośladkami” – wynika z raportu Friedricha Pietrusky’ego, ówczesnego naczelnika Instytutu Medycyny Sądowej w Breslau (sporządzonego w rok po zdarzeniach, które będziemy opisywać):
Vater Denke
Münsterberg to wtedy spokojne, małe miasteczko Dolnego Śląska. Jak pisała Lucyna Biały z Uniwersytetu Wrocławskiego, która jako jedna z pierwszych opisała historię „kanibala z Ziębic”, do 1932 r. mieściła się w nim siedziba powiatu, przygrywała Orkiestra Miejska, a jeszcze przed pierwszą wojną otworzono tam kino. Za przedstawienia teatralne odpowiadało stowarzyszenie sztuki dramatycznej – Dramatische Vereinigung Münsterberg (w dniach tragedii będą grać „Ifigienię w Taurydzie” Goethego).
Denke nie mieszka tam od dziecka. Źródła są tutaj podzielone, ale mały Karl przychodzi najpewniej na świat w roku 1860 w małej wiosce Kalinowice Górne (wtedy Oberkunzendorf), jest synem bogatych rolników. W szkole idzie mu kiepsko, po makabrycznych odkryciach w jego domu lokalny dziennik „Frankenstein-Münsterberger Zeitung” dotrze do świadków, którzy opowiedzą, że chłopiec był uważany za dziecko opóźnione w rozwoju. Mały Denke regularnie ucieka też z domu, pierwszą ucieczkę miał zaliczyć jeszcze w wieku 12 lat, potem ponawia próby.
Kiedy ma 25 lat, umiera jego ojciec, a gospodarstwo przejmuje starszy brat. W zamian za solidną pensyjkę dostaje od Karla obietnicę, że ten w rodzinne strony nie wróci. Za uzyskane od brata pieniądze kupuje kawał ziemi i małe gospodarstwo, ale rolnikiem jest marnym, idzie mu gorzej niż kiepsko. Sprzedaje więc ziemię i kupuje szary dom przy ul. Stawowej 10 (Teichstrasse), w którym to dojdzie do części zbrodni. Jednak i w Ziębicach nie idzie mu najlepiej – kryzys po I wojnie znowu przygniata go do ziemi. Denke sprzedaje więc większość dużego domu, a kupiec Gabriel, który go nabywa, pozwala mu mieszkać w jednym z wydzielonych pomieszczeń, zajmować się ogródkiem warzywnym i dzierżawić postawioną obok domu szopę. Obok mieszka nauczyciel, niejaki Voigt, w mieszkaniu na górze sadowi się rodzina wspomnianego kupca Gabriela.
Foto: ULLSTEIN BILD / Forum
Sąsiedzi – jak wszyscy sąsiedzi świata w różnych czasach – powiedzą potem, że niczego się nie domyślali. Denke handlował przecież mięsem, żył z tego, regularnie woził je na okoliczne targowiska, więc odgłos uderzeń, rąbania oraz cięcia piłą mieli za coś normalnego. Zakrwawioną wodę, którą wylewał do ogrodu i stawu brali za krew zabitych na mięso psów – w czasie fatalnego kryzysu nie było to przecież aż coś aż tak dziwnego, a Denke przezornie wywieszał na płocie psie skóry, żeby schły i myliły postronnych.
Z raportu: „W trzech średniej wielkości słojach wypełnionych kremowym sosem znaleziono ugotowane mięso częściowo pokryte skórą oraz ludzkimi włosami. Mięso było różowe i miękkie. Wszystkie kawałki wydawały się być wycięte z okolic pośladków. Jeden ze słojów był wypełniony tylko do połowy. Denke prawdopodobnie zjadł brakującą porcję tuż przed tym, jak został aresztowany.”
„Denke i morderstwo? To naprawdę śmieszne!”
Jak się potem okazuje, Denke ofiar szuka jeszcze na kolejowej stacji. Wybiera jeden typ: włóczęgów, ludzi z marginesu, biedaków, którzy niedawno wyszli z więzienia. Częściej mężczyzn niż kobiety. W jego szafie śledczy znajdą potem stosy zakrwawionych ubrań oraz dokumenty tożsamości. Z imienia i nazwiska uda się ustalić 20 z nich. Franz Neiss, robotnik na dniówki. Oskar Heinzel, robotnik. Kaspar Hubalek, robotnik. Doświadczonym przez los Denke ofiarowuje jedzenie, ciepły kąt i dach nad głową. W większości wabi tym samym: „dam Ci 20 fenigów za napisanie listu do brata”. Tak też zresztą wpada.
21 grudnia 1924 r. zaprasza do siebie bezrobotnego czeladnika stolarskiego Vincenza Oliviera. Chłopak nie ma się gdzie podziać, poprzednią noc spędził w schronisku, teraz żebrze po domach. Denke bierze go do siebie i prosi o napisanie listu. Życie ratuje Olivierowi pierwsze zdanie. Kiedy Denke dyktuje słowa „Adolf, du dicker Wanst” („Adolf, ty tłusty bebechu”) chłopak zanosi się śmiechem i odwraca w stronę gospodarza. Tylko dzięki temu udaje mu się uchylić – wycelowany w jego czerep kilof tylko zawadza jego głowę i nie rozłupuje czaszki.
Dochodzi do szarpaniny, Olivier woła o pomoc, udaje mu się wydostać z domu przy Stawowej. Z okolicznymi mieszkańcami zgłasza się na posterunek policji i opowiada o napaści. Komisarze nie traktują go poważnie, w powojennych Niemczech nie brak włóczęgów różnej maści, zresztą takie łażenie po domach jest wykroczeniem (artykuł 361. o włóczęgostwie), a Denke to przecież znany obywatel. „Denke i morderstwo? To naprawdę śmieszne!” – ma nawet powiedzieć jeden z komisarzy, ale obrażenia głowy Oliviera są na tyle poważne, że na posterunek zostaje też doprowadzony Ojczulek. Obwoźny handlarz twierdzi, że to on jest ofiarą – opowiada, że stolarskiemu czeladnikowi nie wystarczyła okazana jałmużna i chciał go okraść. Do wyjaśnienia sprawy – a zostaną przesłuchani również sąsiedzi Gabriel oraz Voigt – Denke trafia za kratki, w końcu w głowie Oliviera zrobił kilofem długą na 8 cm ranę. Około 21:00 policjanci znajdują w więziennej celi powieszone na chuście ciało Karla Denkego. Co ciekawe, Olivier zostanie potem za włóczęgostwo skazany na 10 dni.
Miednica z oznakami cięcia piłą
Czy Denke mógł się przestraszyć tego, co go czeka, kiedy policjanci wejdą do domu? To możliwe, bo klitka oraz szopa przy Stawowej okazały się połączeniem pracowni rzeźnika pełnej ludzkich szczątków z warsztatem rymarskim. W samym mieszkaniu czekały na policjantów fragmenty kości, wysuszona ludzka skóra, kadzie pełne tłuszczu oraz słoje z peklowanym mięsem. Obok szafy pełnej wspomnianych zakrwawionych ubrań Denke ustawił sprzęt do produkcji mydła. Po domu i obejściu walały się też narzędzia: „trzy siekiery, duża piła do drewna, piła do drzew, kilof oraz trzy noże”.
Z raportu: „”W trzecim słoju znaleziono liczne kawałki ludzkiej skóry oraz fragmenty aorty zanurzonej w galaretowatej substancji. Na stole w jego pokoju znajdowała się misa wypełniona bursztynowym tłuszczem, który wydawał się być ludzkim. Testy biologiczne dały słaby, ale pozytywny wynik na obecność ludzkich białek”. Za szopą policjanci znajdują beczkę pełną kości oczyszczonych ze ścięgien i mięśni (najpewniej zostały wcześniej ugotowane). W stawie obok domu trafiają na część nogi, a w pobliskim lesie natykają się na części szkieletu (elementy kręgosłupa oraz fragmenty męskiej miednicy z widocznymi oznakami cięcia piłą).
Wgląd w liczbę ofiar dają znalezione fragmenty kości oraz… trzymane w pojemnikach „Sól” oraz „Pieprz” ludzkie zęby. Śledczy naliczają ich ponad cztery setki. Znowu wracając do raportu: „Szczątki kości należały zdecydowanie do przynajmniej ośmiu ofiar, jednak pozostałe okoliczności sprawy powodują, że możemy uważać, iż liczba ofiar była dużo wyższa. Znalezione uzębienie z pewnością należało do przynajmniej 20 osób”. Fragmenty ludzkiego ciała Denke traktuje jak surowiec. Wśród szelek, których używał i które woził na targowiska, trzy pary okazują się zrobione z ludzkiej skóry.
Foto: Domena publiczna
„Oprócz szelek Denke z ludzkiej skóry wyrabiał także skórzane rzemienie, które smarował pastą do butów, a ich fragmenty zostały zszyte ze sobą oraz elementami szmat. Wiele ze sznurowadeł zrobiono z ludzkich włosów. Jedna z przysłanych próbek miała jeden centymetr długości, była szaro-biała i, jak wykazała analiza, była zrobiona z włosów czaszkowych. Nie byliśmy w stanie określić, z jakich części ciała pochodziły inne próbki”.
„Peklowana wieprzowina bez skóry”
Jak ustalają dziennikarze, Olivier nie był pierwszym, któremu udało się uciec z łap Denkego. Dwa lata wcześniej to samo miał opowiadać ranny żebrak, którego mieszkaniec Ziębic miał próbować udusić łańcuchem. O sprawie szybko jednak zapomniano, uważano, że jemu podobni często opowiadają podobne historie wyssane z palca, a domokrążca bał się posądzenia o włóczęgostwo i nie wniósł oskarżeń.
Seryjnego mordercę z Ziębic pochowano 31 grudnia 1924 r. chwilę po godzinie szóstej w kącie lokalnego cmentarza. Jeden z redaktorów z ziębickiej gazety oburzał się, że „chowanie takiej bestii” w uświęconym miejscu jest niegodne, ale to był dopiero początek kłopotów okolicznych mieszkańców.
Na wieść o mordercy i kanibalu na okolicznych oraz wrocławskim (Denke miał tam swoje miejsce) targowiskach drastycznie spadła sprzedaż mięsa. Informacje prasowe mówią nawet o upadku okolicznej fabryki Seidla produkującej konserwy (plotka głosiła, że odkupywała mięso od sprzedawcy), ale wydają się one wyolbrzymione. Mieszkańcy Ziębic na pewno ograniczyli spożycie mięsa, ale Seidl jeszcze długo produkował konserwy, zaopatrując Wehrmacht jeszcze w czasie II wojny światowej. Nerwowa reakcja była na tyle poważna, że głos musiał zabrać przedstawiciel stowarzyszenia sprzedawców mięsa. Przekonywał, że sprzedaż ludzkiego mięsa była niemożliwa – policja miała często kontrolować pokątnych handlarzy. Ludzie wiedzieli jednak swoje, z ust do ust krążyła historia o kanibalu handlującym we Wrocławiu „peklowaną wieprzowiną bez skóry”, która okazała się ludziną.
Co ciekawe, tak naprawdę nie do końca wiadomo, czy Denke sam był kanibalem. Napoczęty słój faktycznie zawierał ludzkie mięso, ale zdaniem śledczych wysoce prawdopodobny był fakt, że „Ojczulek” ludzinę tylko sprzedawał oraz karmił nią zaproszonych do domu włóczęgów. Pietrusky, przetłumaczony oraz cytowany przez Archiwum Dolnośląskie, pisał o tym tak: „Chciałbym zaznaczyć tutaj, że nie istnieją żadne dowody na to, że Denke kiedykolwiek sprzedawał mięso swoich ofiar [wszystkie dowody najwyraźniej zjedzono!]. Jednak wydaje się niemal pewne, że jego goście, czyli włóczędzy byli nim częstowani”.
Wyciszanie historii
Oficjalne doniesienia prasowe o kanibalu z Ziębic szybko miały zostać wyciszone. „Frankenstein-Münsterberger Zeitung” zajmowało się jeszcze tematem, ale historia o peklowanym mięsie z ludzi żyła już bardziej w szynkach oraz targach niż na łamach prasy. Lewicujący aktywiści widzieli w tym nawet wątki polityczne – uważali, że sprawa doskonale objawiała nieudolność miejscowej policji, która woli się zajmować „sprawami politycznymi, rozbijaniem ruchu związkowego i śledzeniem działaczy komunistycznych”.
Ale powód szybkiego złożenia do trumny historii o Karlu Denke był jeszcze jeden – zniszczone wojną, zdegenerowane Niemcy lat 20. miały podobnych historii na pęczki, a władze próbowały wyciszać je wszystkie. 4 grudnia 1924 r., a więc ledwo na miesiąc przed zatrzymaniem seryjnego mordercy z Ziębic, ruszył proces niejakiego Friedricha Haarmannna zwanego „rzeźnikiem z Hanoweru” (mężczyzna zamordował około 50 osób, ścięto go w 1926 r.). W 1924 r. zdemaskowano też Fritza Angersteina (urzędnika bankowego, który zabił najpewniej 7 osób), a chwilę później zatrzymany został Peter Kürten. Winny 9 zabójstw oraz 7 prób takowych szybko zyskał miano „Wampira z Dusseldorfu” – podczas procesu miał przekonywać śledczych, że pił krew swoich ofiar (wyrok śmierci wykonano w roku 1931).
Co ciekawe, wraz z zawieruchą II wojny światowej historia o Karlu Denke niemal wyparowała z Münsterbergu. Miasteczko zmieniło nazwę na Ziębice, a stare domy zajęli nowi mieszkańcy, niekoniecznie świadomi, co działo się wcześniej w ich murach. Dopiero w połowie lat 80. podczas remontu Kolegium Medycznego we Wrocławiu na śmietniku natknięto się na serię tajemniczych fotografii – przezrocza okazały się materiałem archiwalnym z Instytutu Medycyny Sądowej w Breslau. Wśród nich były i te z wizji lokalnej przeprowadzonej przy Stawowej 10, a na nich ludzkie kości, fragmenty skór oraz kawałki mięsa.
Podczas pracy nad tekstem korzystałem z pracy „Z CIEMNYCH KART HISTORII ZIĘBIC — MASOWY MORDERCA I KANIBAL KARL DENKE” Lucyny Biały oraz materiałów udostępnionych przez Archiwum Dolnego Śląska.