Umiejętność spojrzenia na siebie z odpowiedniej odległości służy rozwojowi i życzliwemu zaciekawieniu się sobą. Bo wówczas uznajemy, że jesteśmy w porządku, ale jednocześnie nie wykluczamy wprowadzenia w swoje zachowanie korekty. O tym, co zyskujemy, kiedy potrafimy się wobec siebie zdystansować, i dlaczego nie warto dystansować się za bardzo – mówi psychoterapeuta i psychiatra prof. dr hab. n. med. Bogdan de Barbaro.

Prof. dr hab. n. med. Bogdan de Barbaro: Bliskość nie może być kategorią absolutną. Gdyby nasze życie polegało wyłącznie na realizowaniu jej, przestalibyśmy być. Tak złączylibyśmy się ze światem, że zatarłyby się granice między nami a nim. Dlatego najbardziej optymalne jest poszukiwanie równowagi. Czegoś, co znajduje się pośrodku dwóch biegunów, jakimi są bliskość i odrębność. A tym może być właśnie dystans. Do siebie, do innych i do świata. Ważne jednak, żebyśmy z nim nie przesadzili.

– Tak. Jeśli ktoś nie potrafi tego dystansu odpowiednio „ustawić” i go monitorować, może być nieustannie zanurzony w swoich emocjach. Może także stracić umiejętność przyjrzenia się temu, jaki jest, czego chce, jak prezentuje się jego system wartości bądź co napawa go lękiem.

– On, paradoksalnie, pozwala nam zbliżyć się do własnego „ja” i lepiej je zrozumieć. Innych zresztą też. Dystans to coś w rodzaju metapozycji. Stanu, w którym mogę przeistoczyć się z uczestnika swojego życia w jego obserwatora. Dzięki niemu potrafię wyobrazić sobie Bogdana de Barbaro siedzącego obok w fotelu i zastanowić się, co to za człowiek i o co mu chodzi. Ale słowo „dystans” może mieć również wydźwięk negatywny. Niekiedy dystansujemy się wobec czegoś albo kogoś tak bardzo, że aż obojętniejemy. Tymczasem w dobrym dystansie nie chodzi o bierność. Tylko o to, aby jeszcze wyraźniej zobaczyć siebie i innych.

– Nie jest, bo najpierw należy zadać sobie takie zadanie. Dla osób w procesie psychoterapii jest ono zupełnie naturalne. Terapia polega bowiem na obserwacji siebie samego i siebie w relacjach z innymi. Dzięki niej lepiej potem rozeznajemy się w tym, co się w nas dzieje. Poznawczo, etycznie, emocjonalnie. Dystans ma podobne zadanie do spełnienia. To zaś oznacza, że nie jest wartością samą w sobie i ostateczną. Służy bowiem samopoznaniu i autorefleksji. Stwarza również okazję do upadku emocjokracji.

– Ostatnio bardzo lubię to pojęcie. Głosi ono, że rządzą nami emocje, a nie fakty, logika czy racjonalność. I że emocje innych są mniej ważne niż nasze. Aby wydobywać się z emocjokracji, należy zacząć od siebie samego. Trzeba odpowiednio zdystansować się wobec własnych odczuć, przestać im zaprzeczać, tylko je poznawać. Jednym z nich warto przyznać prawo do decyzyjności. Innym lepiej powiedzieć: „Skoro jesteście, bądźcie,

ale już mną nie rządźcie”. Nie namawiam tym samym do unieważniania swoich emocji. Zależy mi jedynie, żebyśmy starali się odzyskiwać sprawczość nad nimi. Bez niej trudno trzymać ster własnego życia.

– Wyjaśnię to za pomocą prostego, ale użytecznego schematu. Skonstruował go psychiatra Eric Berne, który metaforycznie opisał trzy stany ego. Pierwszym jest dziecko. Ono podpowiada nam, na co mamy ochotę, czego nie lubimy albo czego się boimy. Nasza emocjonalność przynależy do dziecka. Ale istnieje w nas także głos rodzica. Dzięki niemu dowiadujemy się, co należy robić, czego nie wolno, co jest dobre, a co złe. I teraz ważne jest, aby dopuścić do siebie głos trzeci, czyli dorosłego. To on rozstrzyga spory między pragnieniami dziecka a zakazami rodzica. Orientuje się także w naszych normach i ochotach. Potrafi być w odpowiedniej relacji ze światem. Skąd w nim te umiejętności? Choćby z dystansu. Bo dystans to uważność, która nie jest ani powierzchowna, ani impulsywna. Przykładowo, można jej szukać w miłości, ale już nie w zauroczeniu. Bo jeśli zakochujemy się, to tracimy dystans. Zakochanie się jest – skądinąd uroczym – stanem, w którym dorosły idzie spać i po drodze zasłania jeszcze oczy rodzicowi. Tymczasem dziecko może działać w najlepsze.

Dystans może się nam przydać także wtedy, gdy zamęcza nas karzący, surowy i bezwzględnie wymagający rodzic. Dorosły powinien tego rodzica wysłuchać, ale potem rozstrzygnąć, które z jego nakazów i zakazów mają sens, a które są wyrazem destruktywnej autoagresji. Tak więc dystans dorosłego zadba o równowagę między tymi trzema stanami naszego „ja”.

– Z umiejętnością życzliwego podważania siebie. Jeśli ktoś zdystansowany maluje obraz, potrafi zrobić krok w tył, przyjrzeć się swojemu dziełu i sprawdzić, czy gdzieś popełnił błąd. To samo dotyczy relacji. Być może przyjaźnimy się z jakąś osobą i ostatnie spotkanie z nią nie było udane. Więc zastanawiamy się, co jest tego powodem. Zadajemy sobie pytanie, czy gdybyśmy byli bardziej otwarci, sprawy potoczyłyby się inaczej. Taka refleksja możliwa jest dzięki dystansowi wobec samego siebie. Tak więc z nim łączy się jeszcze refleksyjność. Jeżeli nie mamy jej w sobie – co może także oznaczać brak wewnętrznego dorosłego – jesteśmy, jak to się pięknie mówi, na spontanie. Spontaniczność bywa świetna, piękna, twórcza. Ale czasem pakujemy się przez nią w kłopoty. Bo skoro jesteśmy tacy spontaniczni, to dlaczego mielibyśmy nie zatrąbić na pieszego, który zbyt wolno przechodzi przez pasy? Może i zachowalibyśmy się impulsywnie, ale czy w zgodzie z sobą i swoimi wartościami? Tymczasem dystans pozwoliłby nam przyjrzeć się tej irytacji. Autorefleksja pomogłaby zrozumieć, że przechodzień powoli przechodzący zebrą zdenerwował nas dlatego, że jesteśmy już spóźnieni do pracy. A on nie jest winny temu, że za późno wstaliśmy z łóżka. Więc autorefleksja dałaby nam dystans, a on zatrzymałby rękę, która by się zbliżała do klaksonu.

– I dodają, że przecież są w tym autentyczni. Zresztą dzisiejszy świat bardzo zachęca do podobnej postawy. Natomiast owa „autentyczność” w sytuacjach, o których rozmawiamy, świadczy przede wszystkim o silnym głosie dziecka i nieumiejętności zdystansowania się. Dlatego taka osoba mówi potem: „Wprawdzie innym nie jest ze mną dobrze, ale najważniejsze, że zachowuję się w zgodzie z sobą”.

– Gdy ktoś potrąci jakąś naszą wrażliwą strunę. Wówczas na sile przybiera nasze wewnętrzne dziecko, które osłabia dorosłego. Ale nie karciłbym się szczególnie z tego powodu. Nie jesteśmy automatami. Dorosły, który umożliwia zdystansowanie się, nie może być przecież strażnikiem strzegącym nas przed jakąkolwiek spontanicznością. Ani, co bardzo ważne, przed autoironią, czyli kolejnym składnikiem dystansu. Bez ironii na własny temat trudno byłoby nam spojrzeć na siebie ciepło, życzliwie, a zarazem krytycznie. W książce „Swoją drogą…”, którą ostatnio wydaliśmy z psychoterapeutką Justyną Dąbrowską, przytaczam cytat pasujący właśnie do tej sytuacji. Pochodzi, jeśli dobrze pamiętam, z Alberta Camusa i brzmi tak: „Jestem osobą niezwykle skromną, ale chciałbym, żeby wszyscy o tym wiedzieli”. Proszę zobaczyć, to jest myśl, z której emanują i narcyzm, i zdrowa ironia. A więc nie chodzi tu o taki rodzaj zdystansowania się, w którym dana osoba żartuje z siebie, unieważniając siebie. Bo podobna ironia skierowana do siebie samego byłaby znakiem autoagresji.

– Między innymi trauma, depresja, lęk. Aby zrozumieć, jak działają, musimy ponownie wrócić do emocjokracji. I odpowiedzieć sobie na pytanie: co dzieje się, gdy ściskają mnie emocje? Gdy są zbyt intensywne, zatrzaskuję się w nich i całą swoją uwagę przekierowuję na nie. W związku z tym trudniej mi wówczas przyjrzeć się sobie z boku. Tracę możliwość poznawczego wglądu w siebie. A wgląd jest przecież owocem dystansowania się. Żeby jednak zdystansować się w pełni, należy spojrzeć na siebie nie tylko w sposób intelektualny. Trzeba także siebie przeżywać ze spokojną życzliwością. Wychodzić z destruktywnego, negatywnego autoportretu, którego współautorem jest być może ktoś mało nam życzliwy.

– … co również utrudnia zdystansowanie się. Są tacy, którzy rzeczywiście mają nas za fantastycznych, wyjątkowych, jedynych. Wyobrażają sobie, że świat leży u naszych stóp. Tylko potem przychodzą doświadczenia, które nie potwierdzają tych wyobrażeń. Jeśli nie mam wówczas dystansu do siebie, mogę mieć problem z wprowadzeniem odpowiedniej korekty własnego „ja”. W konsekwencji oskarżę świat o swoje niepowodzenia. „To nauczycielka mnie nie rozumie”, „To pracodawca jest głupi”. Takie zderzenie z rzeczywistością jest dla kogoś pozbawionego dystansu bardzo bolesne. On zaoszczędziłby mu jednak tego bólu. Dzięki niemu doszedłby do wniosku, że życie płynie zgodnie regułą „raz na wozie, raz pod wozem”. Że każdy ma wady, ale też zalety. Że zdarzają się zwycięstwa, ale zdarzają się też porażki.

Taka umiejętność spojrzenia na siebie z odpowiedniej odległości pozwala sproblematyzować swój autoportret. Służy rozwojowi, a także życzliwemu zaciekawieniu się sobą. Bo wówczas uznajemy, że jesteśmy w porządku, ale jednocześnie nie wykluczamy wprowadzenia korekty we własnym zachowaniu. Jej kierunek jest tym sensowniejszy, im lepiej potrafimy zdystansować się wobec siebie.

– Wiele zależy od klimatu, w którym dokonujemy samooceny. Jeżeli wyobrażam sobie, że teraz siedzi obok mnie Bogdan de Barbaro, to widzę jego rozmaite wady, które nie muszą zasłaniać zalet. Nie koncentruję się na tym, jak go unieważnić. Nie mówię mu: „No, w porządku z ciebie gość, nie masz sobie nic do zarzucenia”. Zamiast tego chcę z nim empatyzować. Sprawdzić, co może zrobić, żeby kroczył dobrą drogą, a więc – coś zmieniać na lepsze.

– Jeżeli chcę być autorem swojego losu, muszę działać na jego rzecz. Nie wystarczy, że pójdę na trybuny i będę przyglądać się, co ten de Barbaro wyprawia na boisku. Mogę mu wprawdzie przyklasnąć, pokibicować. Ale to za mało, żeby uznać to za autoryzację.

Poza tym odcięcie się od siebie i świata powoduje, że nie problematyzujemy rzeczywistości. Zamiast tego chowamy się i nie wnikamy w nią. Ludzie, którzy w ten sposób wycofują się, często używają argumentów typu: „Świata nie zmienisz”, „Daj spokój, przecież wszyscy kradną”. Te usprawiedliwienia zwiększają ich dystans wobec rzeczywistości, jednak nie w tym kierunku, który prowadzi do jej lepszego i głębszego zrozumienia. Oni, odwracając się do świata plecami, tracą wnikliwość i poznawczość.

– Po pierwsze, trzeba chcieć. Po drugie, nie można przesadnie bać się świata. A to już wyzwanie, bo on przecież nie jest bezpieczny. W procesie dystansowania się nie polecałbym postawy Dziennikarza z „Wesela” Wyspiańskiego. On mówi: „Niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Mnie bliższy jest dystans realizowany poprzez uczestnictwo. Bo jeśli uczestniczę w świecie, najpierw go zauważam. Skoro zauważam, to dostrzegam także, co się w nim dzieje.

Problem polega na tym, że w skali globalnej jesteśmy na równi pochyłej. Mierzymy się z wojnami, głodem, polityką imperialną mocarstw czy katastrofą klimatyczną. Dla części ludzi to tak trudne do przyjęcia, że dystansują się mentalnie od tych faktów. W związku z tym tracą uważność. Aby przezwyciężyć tę postawę, warto zadbać o szczyptę sprawczości. To oczywiste, że nie zatrzymam w pojedynkę zmian klimatu. Ale będąc wegetarianinem, mam prawo myśleć i czuć, że w tej sprawie – choć brzmi to nazbyt patetycznie – znajduję się po dobrej stronie mocy.

– Z natury każdy z nas jest bardziej przy sobie. Dlatego w naturalny sposób stawiamy granicę między sobą a resztą społeczeństwa. Jeśliby pominąć stan określany jako przeżycie oceaniczne – czyli mistyczne uniesienie, dezintegrację, wrażenie całkowitego zespolenia się ze światem niczym podczas nurkowania, gdy otacza nas ogrom wody – to utratę poczucia granicy między „ja” a resztą świata psychiatra mógłby uznać za objaw psychozy. Oznaczałoby to również skrajny brak dystansu do otoczenia. A ten dystans jest nam przecież niezwykle potrzebny w kontakcie z nim. Ułatwia sproblematyzowanie czyjegoś zachowania. Wprowadza nas w stan zaciekawienia się drugą osobą, ale nie bez domieszki krytycyzmu. Ten rodzaj dystansu uczłowiecza innych. Stają się w naszych oczach podmiotami, a nie przedmiotami.

– Jeżeli potrafię z odpowiedniego dystansu obserwować innych, będę uczestniczył w społeczeństwie bardziej przytomnie i rozsądnie. Czyli z jednej strony nie poddam się tendencjom ani emocjom, które serwuje mi polityk straszący pasożytami u obcokrajowców. A z drugiej – będę świadomy, że polityka imigracyjna wymaga refleksji i reguł dbających również o interes obywateli. A jednocześnie, jeśli jesteśmy adresatami mowy nienawiści, to jej moc możemy osłabiać poprzez niereagowanie, niezbliżanie się do niej, nieczytanie tych bluzgów. Wiem, że sprawa hejtu i jego obecności w życiu społecznym to ważny temat, ale odrębny w kontekście naszej rozmowy. Dlatego chciałem tylko zaznaczyć, że nienawiść możemy próbować obezwładniać i osłabić jej moc właśnie poprzez budowanie odpowiedniego dystansu.

– Dystans jest użyteczny wtedy, gdy nie oddalamy się na zbyt dużą odległość. I gdy nie tracimy z pola widzenia siebie, a także innych. W przeciwnym razie będziemy tylko punkcikami na horyzoncie, o których nie da się nic powiedzieć. W słowie „odpowiedni” mieści się też wielowersyjność. To ona umożliwia nam obserwację siebie z wielu stron. Dzięki niej mogę dostrzec w sobie nie tylko psychiatrę czy psychoterapeutę, ale również ojca, męża, dziadka, brata, mieszkańca podkrakowskiej wsi czy miłośnika piłki nożnej.

– Ale jakże potrzebne! Bo dystans jest szczepionką na zakochanie się w sobie z wzajemnością.

– To prędzej czy później możemy uznać, że wszyscy dookoła są głupi, tylko my tacy fantastyczni. A to już jest, co tu dużo mówić, pułapka na całego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version