Najpierw jest szok i płacz, później włącza się tryb walki o przetrwanie twoje i dziecka. W Łodzi powstał pierwszy ośrodek leczenia nowotworów u kobiet ciężarnych.
Diagnoza była jak zderzenie z górą lodową. Miałam wrażenie, że roztrzaskałam się, tonę. W pierwszej dobie przepłakałam 22 godziny – opowiada Aneta Strojanowska, architektka z Łodzi. Była w ósmym miesiącu, gdy lekarze rozpoznali u niej raka piersi.
– Najpierw płakałam, później zapadłam w tak twardy sen, jakbym chciała całego tego raka przespać – wspomina Beata Mikitka-Przywara. Lekarze zdiagnozowali guza piersi, gdy była w piątym miesiącu swojej szóstej ciąży. Pięć wcześniejszych straciła.
Foto: Archiwum prywatne
– Chciałam urodzić, a od lekarzy słyszałam: „Trzeba usunąć, bo umrzecie razem – i pani, i dziecko” – mówi Faustyna Hatala. Wraz z ciążą rósł guz na jajniku.
Walka o przetrwanie
– Mąż w trzy dni schudł 7 kg. Był jak granat z wyciągniętą zawleczką. A ja? Jak już się wypłakałam, wzięłam się w garść. Dwa tygodnie po pierwszej chemioterapii zaczęły mi wypadać włosy, więc obcięłam swój blond warkocz, schowałam do szuflady – opowiada Beata Mikitka-Przywara.
– Po szoku włącza się tryb walki. I to takiej na ostro, bo wiesz, że to walka o przetrwanie twoje i dziecka – mówi Aneta Strojanowska. I dodaje: – Bardzo chciałam być mamą. Tłukło mi się w głowie, że urodzę, ale nie wychowam, bo dziecko nie zdąży mnie poznać. Byłam gotowa zrobić wszystko, żeby jednak poznało.
O kobietach, które w trakcie choroby nowotworowej lub w pierwszym roku od zakończenia leczenia zaszły w ciążę, mówi się „boskie matki”. Z danych NFZ wynika, że jest ich ponad 7 tys. rocznie. Lekarze szacują, że będzie ich coraz więcej, bo w ogóle więcej jest nowotworów i ryzyko rośnie z biegiem lat, a decyzje o dziecku podejmuje się teraz nie w 25.-30. roku życia, ale blisko czterdziestki.
– U kobiet w ciąży najczęściej diagnozowany jest rak piersi, a potem rak szyjki macicy, co jest – niestety – polską specjalnością, bo w krajach, w których kilkanaście lat temu wprowadzono szczepienie przeciwko HPV, to już rzadkość. Na trzecim miejscu są nowotwory hematologiczne, najczęściej chłoniaki – mówi prof. Ewa Kalinka-Warzocha, kierownik Kliniki Onkologii w Instytucie Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi. Od kwietnia działa tu pierwszy w Polsce ośrodek leczenia nowotworów u kobiet ciężarnych. W jednym budynku mieszczą się onkologia, oddział położniczy i neonatologiczny. Specjaliści, lecząc kobiety, równocześnie monitorują rozwój płodu.
– To symboliczne, że ośrodek powstał akurat w rodzinnym mieście Magdy Prokopowicz – mówi Małgorzata Ciszewska-Korona, psychoonkolożka z Rak’n’Roll, fundacji, którą założyła Prokopowicz, jedna z „boskich matek”. Zachorowała na raka piersi, mając 27 lat, a tydzień przed zaplanowaną chemioterapią dowiedziała się, że jest w ciąży. Opowiadała, że każdy z 10 onkologów, z którymi się konsultowała, radził, żeby natychmiast usunęła. Dopiero 11 ustalił z nią plan leczenia przy utrzymaniu ciąży. W trzecim miesiącu przeszła podwójną mastektomię, później chemioterapię. Urodziła Leosia – lekarze dali mu 10 w skali Apgar.
Nie trzeba umierać za życie
– Ona pierwsza zaczęła głośno mówić o tym, że kobieta może być leczona i urodzić zdrowe dziecko – mówi Małgorzata Ciszewska-Korona.
Wcześniej dominował przekaz, najczęściej nagłaśniany przez Kościół, że albo-albo. Wynoszono na ołtarze kobiety, które rezygnowały z chemioterapii, poświęcając życie dla dziecka – tak jak kanonizowana przez Jana Pawła II Gianna Beretta Molla, włoska lekarka, która zaprzestała leczenia i zmarła siedem dni po porodzie.
Mąż Magdy Prokopowicz w jednym z wywiadów mówił: „Nie trzeba umierać za życie dziecka i nie trzeba się tego dziecka pozbywać, żeby przeżyć”. Mama Leosia zmarła w czerwcu 2012 r., gdy syn skończył pięć lat.
Krótko po tym fundacja Rak’n’Roll uruchomiła program „Boskie Matki”. Powstało pierwsze miejsce, w którym kobiety mogły spotkać podobne sobie, wymieniać się radami, przekazywać kontakty do lekarzy, którzy nie wpadają w przerażenie na widok przypadku „ciąża plus rak” i wiedzą, co robić, żeby zwiększyć szanse na przeżycie kobiety i dziecka.
– Fantastycznie, że teraz w jednym miejscu kobiety będą mieć kompleksową opiekę, bez jeżdżenia od szpitala do szpitala, od jednego lekarza do drugiego – mówi Małgorzata Ciszewska-Korona, opiekunka programu „Boskie Matki”. Doskonale wie, przez co musiały przechodzić.
Faustyna Hatala, u której w czwartym miesiącu wykryto guza na jajniku, była najpierw w szpitalu w Bielsku, później Katowicach, kładli ją w izolatce i nie wiedzieli, co robić. Żaden lekarz nie czuł się na siłach, żeby usunąć guz bez usuwania ciąży. Dopiero w Rak’n’Roll podpowiedzieli jej, żeby pojechała do Warszawy, do prof. Romualda Dębskiego. – Był pierwszym, który powiedział, że zrobi wszystko, żebyśmy żyły obie – i ja, i córka. Po operacji pogłaskał mnie po głowie, powiedział: „Jesteś z nami, mała też”. Wyciął guz po mistrzowsku, z takim zapasem, że już nie była potrzebna chemioterapia – opowiada Hatala.
Beata Mikitka-Przywara musiała jeździć ponad 300 km spod Rzeszowa na chemię do Instytutu Onkologii na warszawskim Ursynowie. A później na drugi koniec stolicy, żeby lekarze ze Szpitala Bielańskiego sprawdzili, czy z ciążą wszystko w porządku. Krążyła tak z coraz większym brzuchem i lękiem.
– Po tym, jak mieliśmy z mężem – nie z naszej winy – dwa wypadki, myślałam: kurczę, robię wszystko, żeby rak nie zabił mnie ani dziecka, a może to zrobić jakiś palant za kierownicą.
Aneta Strojanowska z Łodzi do Warszawy jeździła nawet po trzy razy w tygodniu, a w Warszawie od szpitala do szpitala, bo tam, gdzie dostawała chemię, nie mogli zrobić nawet KTG – podstawowego badania sprawdzającego skurcze macicy i bicie serca płodu. Gdy trafiła do kliniki prowadzonej przez prof. Kalinkę-Warzochę, odetchnęła. – Skończyło się męczące jeżdżenie i dręcząca niepewność, co z dzieckiem, bo miałam KTG przed podaniem chemii i po – tłumaczy.
Energia z kosmosu
Do Centrum Zdrowia Matki Polki – jeszcze zanim powstał tu specjalny oddział – trafiało po kilkanaście ciężarnych z nowotworem. – Zauważyłam, że mają w sobie siłę i tak dużą wiarę w wyzdrowienie, jakich nie widuje się u chorych niebędących w ciąży. Gdy zdecydują, że urodzą dziecko, emocjonalnie odrywają się od ciągłego myślenia o tym, jak bardzo są chore. Chemioterapia staje się zadaniem do wykonania, znoszą ją, nie narzekając, jakby niezwykłą energię czerpały wprost z kosmosu. Słusznie są nazywane „boskimi matkami” – mówi prof. Kalinka-Warzocha.
Pytają o szanse na przeżycie?
– Pytają. A ja odpowiadam, że ciąża nie pogarsza rokowania. Szanse na wyzdrowienie są takie same u kobiety w ciąży, jak i nieciężarnej. Ale pierwszym pytaniem jest zawsze: czy dziecko urodzi się zdrowe? – opowiada profesor.
Już sześć lat temu, gdy w Polsce doszło do spotkania INCIP (Międzynarodowej Grupy Badawczej Rak, Płodność i Ciąża), na czele ze światowym autorytetem w tej dziedzinie prof. Frédérikiem Amantem z Uniwersytetu Medycznego w belgijskim Leuven, przedstawiono wyniki głośnych badań przeprowadzonych wśród 129 dzieci z Belgii, Holandii, Włoch i Czech. Te, których matki w czasie ciąży przechodziły operację i były poddawane chemio— czy radioterapii, porównano z podobną liczbą dzieci, które zostały urodzone w tym samym wieku ciążowym przez matki niechorujące na raka. Stan zdrowia, rozwój funkcji poznawczych i rozwój psychiczny dzieci badano, gdy miały 18 miesięcy i trzy lata. Nie stwierdzono znaczących różnic. Pomiary czynności serca były w normie, wyniki neuropsychologiczne i behawioralne w prawidłowym zakresie. Jednak do części lekarzy ta wiedza długo nie docierała. Bali się stosować chemio— lub radioterapię. Teraz mówi się o przełomie, lekarze nabrali odwagi.
Mówi się o nich: dzielne. Ale czy mają inne wyjście? Po prostu muszą być takie
– Wiemy już, jak minimalizować potencjalne działania niepożądane. Nie stosujemy chemioterapii w ciągu pierwszych 12 tygodni ciąży. W absolutnej większości chorób nowotworowych można poczekać do drugiego trymestru. U nas przed każdym cyklem chemioterapii kobieta jest przyjmowana dzień wcześniej, żeby położnik ocenił stan dziecka, upewnił się, czy nie ma zagrożenia przedwczesnym porodem. Rutynowo wykonujemy KTG, przy czym kluczowe jest nie samo wykonanie badania, ale to, że specjalista natychmiast je ocenia. I gdy mamy potwierdzenie, że dobrostan płodu nie jest zagrożony, podajemy chemioterapię – tłumaczy prof. Kalinka-Warzocha.
Rany i inne męki
– Myślałam, że będzie cesarskie cięcie, ale lekarze powiedzieli, że po chemioterapii rany po cięciu mogą się długo goić, lepiej spróbować siłami natury. Gdy urodziłam, w napięciu czekałam, czy córeczka zapłacze. Uff. Dostała 10 punktów w skali Apgar. Mimo to, jak położyli ją na mnie, sprawdzałam: rączki są, nóżki są, żadnego z paluszków nie brakuje – wspomina Aneta Strojanowska.
Krótko po porodzie znów chemioterapia. – Znosiłam ją gorzej niż w ciąży. Wiadomo, jak to jest przy niemowlaku, ciągłe zmęczenie, niewyspanie. Poza tym chciałoby się być przy dziecku, nie zostawiać go ani na chwilę z kimś innym, tymczasem jazda do szpitala na chemię, powrót, po tygodniu to samo. Przy każdym rozstaniu z dzieckiem ryczałam jak bóbr.
– Chemię w czasie ciąży znosiłam doskonale, mogłam góry przenosić. Po cesarskim cięciu słaba byłam i blada, jednak trzeba było szybko się pozbierać – opowiada Beata Mikitka-Przywara. – Na początku bardzo mało spałam, byłam w trybie czuwania – ciągle sprawdzałam, czy dziecko oddycha, bo miałam schizy, że nagle przestanie. Ten strach był potwornie męczący. Nie to, że trzeba wstać o czwartej nad ranem, żeby przewinąć i nakarmić, tylko te nerwy, że się coś stanie, jeśli tylko spuszczę dziecko z oczu. Gdy akurat wypadał dzień wyjazdu na chemię, to o czwartej przewijałam dziecko i już się nie kładłam, tylko zbierałam się do szpitala, tłumacząc sobie: im szybciej wyjadę, tym może szybciej wrócę – opowiada Beata Mikitka-Przywara.
– Mówi się o nich: dzielne. Ale czy mają inne wyjście? Po prostu muszą być takie – mówi Małgorzata Ciszewska-Korona.
Kropeczka na monitorze
– Diagnozę – rak piersi, hormonozależny – usłyszałam, mając 29 lat. Byłam spanikowana i przekonana, że „pójdę do piachu” – mówi Dagmara Charubin. – A wtedy wszystko w moim życiu dopiero się zaczynało. Zakochałam się. Zaręczyny były w trakcie chemioterapii, a ślub po ostatnim cyklu. Aby zmniejszyć ryzyko nawrotu, lekarze sztucznie wprowadzili mnie w stan menopauzy. W tym stanie zajść w ciążę wydaje się niemożliwością, jednak zaszłam. Lekarze spanikowali, mówili, że nie donoszę, a jeżeli jakimś cudem się uda, dziecko będzie niepełnosprawne. Byłam przerażona, a równocześnie od razu zakochana w tym dziecku, które wtedy było tylko kropeczką na monitorze. Myślałam: co będzie, jeżeli urodzę i umrę? Jak ono sobie beze mnie poradzi? A za chwilę: dlaczego zakładać najgorsze?
Rak nauczył mnie, że w życiu nie ma logiki. Poznałam ludzi, którzy mieli bardzo złe rokowania, a żyją. I takich, którzy teoretycznie mieli duże szanse, a zmarli. Pamiętam kobietę, która rozpaczała, że umrze na raka, a wyszła ze szpitala i potrącił ją samochód. Gdy trafiłam na patologię ciąży, widziałam kobiety chore, które rodziły zdrowe dzieci. I zdrowe, które rodziły chore dzieci. Zrozumiałam, że życie jest nierozerwalnie związane z ryzykiem, dopóki żyjesz, ryzyko siedzi ci na plecach, musisz je dźwigać – tłumaczy Dagmara Charubin.
Synek urodził się w 30. tygodniu ciąży, ważył kilogram. – Ale wyrósł na zdrowego, fantastycznego chłopca. Wszystko mu się podoba, wszystkich kocha, jest roześmiany. Po czterech latach od jego urodzin pomyśleliśmy z mężem: dlaczego nie postarać się o jeszcze jedno dziecko? Długo się zastanawialiśmy, konsultowaliśmy z lekarzami, żeby wiedzieć, jakie jest ryzyko – musiałam odstawić leki, poczekać, aż poziom hormonów wzrośnie. Ta druga ciąża była już zupełnie inaczej prowadzona i donosiłam dziecko do 36. tygodnia. Synek ważył prawie 3 kg. Gdy go rodziłam, pomyślałam: nawet jeżeli umrę, żaden z nich nie będzie sam, będą mieć siebie – opowiada Dagmara Charubin.
Dzwon
30 czerwca ubiegłego roku Aneta Strojanowska uderzyła w „dzwon zwycięstwa” – tak w „Matce Polce” świętuje się zakończenie leczenia onkologicznego. W tym czasie w klinice leżała Ania. – Taka sama „boska matka” jak ja – mówi Strojanowska. Poznały się, gdy Aneta była tydzień przed porodem, a Ania tydzień po. Wiele je łączyło: w tym samym czasie zaszły w ciążę, w tym samym czasie usłyszały, że mają raka piersi. Gdy Aneta po zakończeniu leczenia uderzała w dzwon, Ania miała przerzuty do mózgu.
– Tydzień później odeszła. W takiej chwili pojmujesz całą brutalność tej choroby. Myślisz: mogłam być na jej miejscu, a ona na moim. Po takim ciosie nie możesz po prostu zapomnieć o tym, że miałaś raka, w myślach wciąż mierzysz się z tą chorobą. I jest tak za każdym razem, gdy trzeba się pożegnać z kimś, kogo poznało się w trakcie leczenia, kogo się polubiło i kto nas najbardziej rozumiał, bo przechodził przez to samo, w tym samym czasie – mówi Aneta Strojanowska.
– Choroba nowotworowa ma to do siebie, że nawet po wyleczeniu masz z tyłu głowy myśl, że wszystko może się zacząć jeszcze raz – mówi Dagmara Charubin. Ostatnio lekarka, u której była na kontroli, uświadomiła jej, że to nie musi być nawrót ani przerzut, lecz całkiem inny nowotwór. – Na raka można chorować kilka razy w ciągu życia, więc nawet ta mama, która jest teraz zdrowa, nie może dać dziecku gwarancji, że będzie przy nim do dorosłości.