Zdarzają się filmy, o których chciałoby się zapomnieć, ale im bardziej próbuje się je wyrzucić z głowy, tym nachalniej powracają w pamięci odstręczające sceny. To ten przypadek, niestety, a że sam film przełożył mi się na politykę, choć formalnie nic z nią nie ma wspólnego, to inna sprawa.

Mnie się ostatnio wszystko kojarzy z wyborami prezydenckimi i tak będzie przez najbliższe kilka miesięcy. Nawet jak oglądam kryminał albo serial sensacyjny, to natychmiast wyświetlają mi się postaci Sławomira Mentzena i Adriana Zandberga. Jak próbowałem obejrzeć starą komedię romantyczną, to na ekranie pojawiła się Magdalena Biejat. A od kiedy znana z nieomylności prof. Magdalena Środa ogłosiła, że wróży Biejat wejście do drugiej tury wyborów, nawet filmy science fiction o kosmitach kojarzą mi się z polityką, a fantasy o elfach i krasnoludach – z publicystyką.

Z oglądaniem filmu „Substancja” francuskiej reżyserki Coralie Fargeat zwlekałem wyjątkowo długo. Nie poszedłem na niego do kina, a wręcz broniłem się na wszystkie sposoby przed możliwością obejrzenia go, bo jestem wyjątkowo wrażliwy estetycznie. Fatalnie znoszę turpizm na ekranie, jak coś ma metkę „body horror”, to uciekam jak najdalej. Ale kiedy „Substancję” obsypano garścią nominacji do Złotych Globów, a o filmie i odtwórczyni głównej roli, czyli Demi Moore, zaczęto coraz głośniej mówić w kontekście Oscarów, nie było już możliwości wynajdywania kolejnych usprawiedliwień. Obejrzałem więc „Substancję” w domowym zaciszu i od tego czasu sypiam fatalnie.

Film w istocie okazał się pełen paskudności związanych z transformacją ciała głównej bohaterki. Ale przecież nie o to tu chodzi, choć reżyserka ­postawiła na epatowanie makabrą. Przez ostatnie pół godziny przymykałem oczy, nie mogąc znieść obrzydlistwa, jakim eksplodował niekończący się finał „Substancji”. Nominacje do Złotych Globów oraz Złoty Glob za kreację Moore „Substancja” otrzymała w kategorii najlepsza komedia lub musical, co uznaję za wyjątkowo wredny dowcip. No, chyba że ktoś ma mocno zaburzone poczucie humoru i rajcują go okropne deformacje ciała.

Otóż bohaterka grana przez Moore zaczyna się starzeć, co powoduje, że traci kontrakt w telewizji, gdzie prowadziła program o fitnessie. Elisabeth ­Sparkle kiedyś była wielką gwiazdą, tak wielką, że gwiazda z jej nazwiskiem leży w Alei Gwiazd w Los Angeles. Ale cóż znaczą splendory, gdy nieubłagany czas dobiera się do ciała, a bezlitosny szef telewizji, zakłamany i chamski w aż groteskowy sposób, wywala cię na bruk, bo widzowie chcą młodszych kobiet na ekranie? I jak mniemam, chodzi o widzów rodzaju męskiego, którzy program o fitnessie oglądają jako soft porno. Zwłaszcza że grupka z lekka obślinionych facetów w garniturach pojawia się tu regularnie i nie bez powodu. Zgadliście: to film o tym, że męski świat uprzedmiotawia kobiety i widzi w nich wyłącznie atrakcyjne ciało, wyginające się w aluzyjny sposób.

To jest do niemożliwości banalny przekaz, na dodatek ładowany nam do głowy szuflą, ale cóż zrobić, z tym że prawdziwy? I tak czas jest nieubłagany, a świat patrzy na kobiety przez pryzmat ich atrakcyjności. Zwłaszcza gdy idzie o program poświęcony fitnessowi, a nie debatom o filozofii Kierkegaarda. Gwiazda Elisabeth blednie, sama Sparkle więdnie, jej gwiazda na chodniku w Los Angeles pęka i marnieje.

To też film o samotności. Elisabeth jest przerażająco samotna w swoim pięknym mieszkaniu z cudownym widokiem z zajmującego całą ścianę okna. Jedynym sensem jej życia jest program w telewizji – żadnych przyjaciół, kochanków, koleżanek, nikogo, z kim można porozmawiać, kogo można dotknąć, do kogo się zwrócić w trudnej chwili. Jedynie lustro ze swoim okrucieństwem podkreślające każdą zmarszczkę. I jest to film o desperacji, z jaką kobieta chce zatrzymać, a najlepiej odwrócić czas – no, oryginalności w tym za grosz nie ma.

Nieszczęsna Elisabeth dostaje nagle propozycję skorzystania z rewolucyjnej metody odmładzania, mianowicie użycia substancji, żółtego płynu, który trzeba sobie zaaplikować wedle rygorystycznych zasad. I nagle bum! – jest się młodszą, piękniejszą, seksowniejszą wersją siebie. Z ciała Elisabeth wychodzi nowa kobieta, jak Atena z głowy Zeusa. I ta druga, nowa, bardziej giętka i z lepszą pupą, będzie teraz robić karierę w programie o fitnessie. Tyle że używać tej substancji należy według bardzo ściśle określonych zasad, bo pojawią się kłopoty. I oczywiście kłopoty pojawią się w spektakularny sposób.

Nie ma co ukrywać: ta druga kobieta o powalającej figurze i urodzie jest jednocześnie tą starszą i blaknącą kobietą, tyle że nikt o tym nie wie. To bezczelne ściągnięcie z oklepanego archetypu doktora Jekylla i Mr. Hyde’a, gdzie Elisabeth jest Jekyllem, który eksperymentuje na sobie, a seksowna Sue – potworem, zrodzonym z żądzy odmłodzenia się. Różnica taka, że to pani Hyde tutaj jest młodsza i atrakcyjniejsza niż pani Jekyll, ale finalnie zamieni się w obrzydliwe monstrum.

Młodszą wersję Moore odtwarza Margaret Qualley, córka Andie MacDowell, nawiasem mówiąc, co w sumie nieistotne, bo Qualley talent posiada i nie musi się wspierać nazwiskiem mamy.

Mało wam banałów? No to słuchajcie dalej: nie da się żyć samotnie i żywić wyłącznie własną karierą, a kochać jedynie siebie. Musisz mieć kogoś bliskiego, kogo obdarzysz uczuciem, a wówczas nie będzie przerażać zbliżająca się starość, a przynajmniej przerażać tak bardzo. Chcecie jeszcze kilka uzdrawiających oczywistości? Proszę uprzejmie: nie można udawać kogoś innego, nie da się żyć i mówić wbrew sobie, bo to prowadzi do klęski. Czy jest to klęska celebrytki, czy klęska polityka, czy klęska zawodowa, czy małżeńska – na jedno wychodzi. Jeśli udajesz chłopaka z małego miasteczka, a jesteś inteligentem z Warszawy, wszyscy w małych miasteczkach się rychło zorientują, że chcesz im się przypodobać, a ci z Warszawy zniechęcą. Gdy zmieniasz nagle poglądy tak, aby wpasować się w dominujące emocje narodu, to już w tym momencie ponosisz klęskę. Gdy zaczynasz mówić nie własnym głosem, ale głosem swojego spin doktora, to nawet nie wiesz, że ponosisz w tym momencie spektakularną klęskę. Nie pokochają cię ci, którzy nigdy za tobą nie przepadali, a stracisz sympatię tych, którzy zawsze ci kibicowali. Stracisz przyjaciół, za to zyskasz więcej wrogów. Nie będziesz mógł zrozumieć, dlaczego spada ci poparcie i poziom zaufania, a twoi wyborcy zastanawiają się, kiedy tak naprawdę kłamałeś: gdy byłeś postępowo-lewicowy, czy kiedy przebrałeś się w szaty konserwatysty?

Naturalnie udawanie kogoś innego jest podstawową formą istnienia w polityce, tak jak na estradzie i w kinie, a wybory prezydenckie to coś jak program o fitnessie, gdzie musisz wykonywać karkołomne figury, szpagaty i inne ekwilibrystyki. Zadziwiające jednak, że mając świadomość, że piosenkarz czy aktor udają zupełnie inną postać, niż są w rzeczywistości, to w przypadku polityka jesteśmy przekonani, że on naprawdę ma takie, a nie inne poglądy – progresywne bądź konserwatywne. A pragnienie przypodobania się tym, którzy i tak oceniają człowieka wyłącznie po kształcie jego pupy, skończyć się może tak jak próba Elisabeth Sparkle, by odzyskać młodość, urodę i seksapil.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version