W wyborach lokalnych nigdy nie chodzi wyłącznie o partyjną politykę. W wielu miejscach wybierzemy po prostu lokalnych gospodarzy zupełnie w oderwaniu od konfliktów dzielących scenę polityczną w Warszawie.
Jednocześnie, jak wiele na to wskazuje, tegoroczne wybory lokalne, zwłaszcza na poziomie sejmików wojewódzkich i wyborów prezydentów największych miast, mogą okazać się jeszcze bardziej podpięte pod wielką politykę niż poprzednie – pięć lat temu. Tym bardziej że kampania samorządowa nałoży się, a potem bezpośrednio przejdzie w europejską.
W 2018 r. niepopierający PiS wyborcy mobilizowali się, by nie pozwolić znajdującemu się blisko szczytu swojej potęgi PiS zdobyć także samorządów – nie zawsze z sukcesem. PiS przegrał co prawda we wszystkich większych miastach – w Warszawie mimo bardzo intensywnej kampanii Patryk Jaki już w pierwszej turze – ale zwiększył liczbę swoich marszałków sejmików wojewódzkich z jednego do siedmiu. W tym roku mobilizacja elektoratu koalicji rządzącej będzie przebiegała pod znakiem dokończenia tego, co stało się 15 października, „wyzwolenia” Polski samorządowej od PiS, podobnie jak udało się wyzwolić Sejm.
To, jakie dokładnie będą efekty tej mobilizacji, przełoży się na układ sił nie tylko w samorządach, ale także na całej scenie politycznej.
Platforma poczuła się silna
Wiemy, że do sejmików koalicja 15 października pójdzie w trzech blokach: osobno Trzecia Droga, osobno Koalicja Obywatelska, osobno lewica. W ostatnich tygodniach wydawało się, że te dwie ostatnie siły bliskie są porozumienia w sprawie wspólnych list do sejmików – z inicjatywą wyszła Nowa Lewica, Platforma wydawała się otwarta na tę propozycję. W zeszły wtorek ku zaskoczeniu wielu komentatorów Tusk ogłosił jednak, że KO zarejestruje swój własny komitet wyborczy – co zamknęło temat.
Dlaczego z rozmów nic nie wyszło? W prasie pojawiały się informacje o „buncie regionów” niechętnych dzielić się miejscami na listach z działaczami lewicy, ale politycy Nowej Lewicy mówią, że poza zachodniopomorskim negocjacje regionalne wcale nie układały się najgorzej. Tusk nie zdecydowałby się na zerwanie rozmów, gdyby nie to, że Platforma czuje się dziś po prostu silna. Zarówno wobec PiS, jak i reszty rządowej koalicji.
Są ku temu dobre powody. Sondaże układają się w wyraźną tendencję: poparcie KO rośnie, dla PiS spada, różnica między tymi dwiema siłami zmniejsza się. Można się spodziewać, że KO będzie w stanie wyprzedzić konkurenta w sondażach za kilka tygodni, a kwietniu zająć pierwsze miejsce w kraju w wyborach do sejmików – bez konieczności brania lewicy na listy wyborcze.
Jeśli KO jest przekonane, że pokona PiS – zarówno zajmując pierwsze miejsce w wyborach, jak i odbierając władzę partii Kaczyńskiego w jak największej liczbie sejmików – to optymalnym rozwiązaniem jest samodzielny start. W ten sposób KO będzie mogło łowić głosy zarówno wśród wyborców lewicy, jak i Trzeciej Drogi. Samodzielne zwycięstwo zwiększy pozycję negocjacyjną KO w sejmikach wobec mniejszych partnerów.
Nowa Lewica w odpowiedzi na deklarację Tuska ogłosiła start w wyborach samorządowych w ramach szerokiego, lewicowego bloku, skupiającego Partią Razem, PPS, Unię Pracy i różne mikro–środowiska lewicowe. Ta decyzja w oczywisty sposób została wymuszona przez samodzielny start KO, budowa lewicowej koalicji do sejmików nigdy nie była planem A lewicy w tych wyborach. Lewicowe partie zdają sobie doskonale sprawę z tego, że w wyborach do sejmików mogą rozbić się o naturalny próg wyborczy. A nawet jeśli go przekroczą, wprowadzając po jednego, dwóch radnych na województwo, to mogą się oni okazać zbędni dla zbudowania większości przez KO i Trzecią Drogę w sejmiku.
Lewica została więc w tych wyborach na lodzie i musi bardzo zacięcie walczyć, by zachować to, co ma – kilkunastu radnych wojewódzkich i kilka sejmików, gdzie jej głos będzie konieczny dla zbudowania większości. W tej sytuacji szczególnie ważny jest dobry wynik lewicy w dużych miastach, bo tylko on pozwoli jej zaznaczyć własną sprawczość i podmiotowość. A zwłaszcza w Warszawie, gdzie kandydatką szeroko rozumianej Lewicy zostanie najprawdopodobniej wicemarszałek Senatu Magdalena Biejat.
PiS po prostu nie ma kandydatów
Ciężka walka nie o zachowanie stanu posiadania, ale minimalizację strat czeka z kolei PiS. Partia wkracza w kampanię samorządową, idąc radykalnym kursem, bez żadnej propozycji dającej się przełożyć na politykę regionalną. Choć docierające ze strony KO głosy, że obóz rządowy odbierze wiosną PiS wszystkie sejmik, mogą być przesadzone, to maksimum możliwości PiS wydaje się utrzymanie 3–4 z nich.
Nie znamy jeszcze kandydatów partii na prezydentów największych miast, ale wystawienie Tobiasza Bocheńskiego w Warszawie pokazuje, że PiS naprawdę nie ma kandydatów zdolnych powalczyć o zwycięstwo w stolicy. Wystawiono bowiem polityka nieznanego wyborcom, który nigdy nie pełnił funkcji z wyboru, ma luźne związki z Warszawą, kampanię zaczął od zgłoszenia pomysłu na od dawna działającą w stolicy aplikację i wymuszonych przeprosin za niedawne słowa o porównujące społeczność LGBT+ do „wirusa”.
Start Bocheńskiego świadczy, że PiS sam nie wierzy w sukces w stolicy i odpuszcza tę walkę. Kampania ma wypromować nieznanego, lecz według partii perspektywicznego, młodego polityka, być może pod kątem przyszłorocznej kampanii prezydenckiej. Problem w tym, że słaby wynik Bocheńskiego w stolicy radykalnie ograniczy jego szanse w prezydenckim wyścigu.
Widoczna słabość PiS jest szansą dla Trzeciej Drogi, zwłaszcza w sejmikach. Samodzielny start z dala od KO, a zwłaszcza lewicy, ma umożliwić koalicji Hołowni i Kosinika–Kamysza walkę o rozczarowanych radykalizacją partii konserwatywnych wyborców PiS. To jest dziś główny pomysł obu członów Trzeciej Drogi na polityczną przyszłość, w tym na start Hołowni w wyborach prezydenckich. Wybory lokalne pozwolą przetestować jego skuteczność.
Potwierdzenie trendu, które wiele może zmienić
Do wyborów jeszcze ponad dwa miesiące, w polityce, zwłaszcza w trakcie kampanii wyborczej, to bardzo długo. Ale dziś wszystko wskazuje na to, że wybory lokalne potwierdzą trend, jaki kształtuje się od końca lata 2023: PiS słabnie, w siłę rosną KO i Trzecia Droga, słabiej radzi sobie lewica i Konfederacja. W wyborach do sejmików ta ostatnia może startować wspólnie z częścią Bezpartyjnych Samorządowców – bo środowisko to podzieliło się i wystartuje z więcej niż jednego komitetu.
Jeśli te trendy potwierdzą wybory lokalne, to przełoży się to na sytuację w krajowej polityce, w tym układ sił wewnątrz koalicji 15 października. Formalnie rzecz biorąc, po wyborach samorządowych każdy z tworzących ją partnerów będzie miały tyle samo posłów co przed. Wyniki wyborów i ich interpretacja, jaka zostanie przyjęta w ramach popierającej rząd części opinii publicznej, mogą jednak zmienić wagę „szabel” posiadanych przez poszczególne kluby.
Kiepski wynik lewicy, zwłaszcza jeśli powtórzy się on w wyborach europejskich, nie tylko potwierdzi jej rolę najsłabszego członu koalicji, ale też osłabi jej siłę przetargową przy forsowaniu własnych, wyrazistszych programowo pomysłów. Liderzy pozostałych partii zyskają argument, że lewicowych pomysłów elektorat po prostu nie kupuje. Słabnąca lewica będzie zaś musiała w tej sytuacji pokazać swojemu elektoratowi, że w koalicji nie jest elementem tła i potrafi dostarczyć jakieś swoje polityki. Z kolei mocny wynik Trzeciej Drogi może uruchomić bardzo ciekawą polityczną dynamikę w kontekście przyszłorocznych wyborów prezydenckich.
Jeśli gambit KO z samodzielnym startem się nie powiedzie i w jego wyniku PiS zachowa dość sejmików, by przedstawić to jako sukces, to mniejsi partnerzy KO zyskają argumenty, by traktować ich bardziej podmiotowo – bo jak się okazuje, partia Tuska tak dobrze wcale sobie bez nich nie radzi.
Na stole jest więc wiele scenariuszy. W najbardziej prawdopodobnym PiS straci wiele swoich przyczółków w Polsce lokalnej. W odpowiedzi partia najpewniej jeszcze bardziej zewrze szeregi i zradykalizuje przekaz, by maksymalnie zmobilizować kurczący się elektorat. A to może kosztować ją nie tylko wybory europejskie, ale i prezydenckie – o ile podwójna klęska wiosną nie wymusi nowego pomysłu na opozycyjność.
