Srogą zimą przełomu 1944 i 1945 r. III Rzesza była na krawędzi upadku, ale Niemcy nie zamierzali składać broni. I aż do majowej kapitulacji popełniali kolejne zbrodnie.

„Położenie nasze w Stutthofie zmieniło się dopiero radykalnie, gdy rozpoczęła się ewakuacja. Już kilka tygodni przed nią zieloni, a szczególnie bardziej zacięci esesmani zrozumieli, że zbliża się ich kres, że Niemiec ostatecznie odpowie przed sądem świata całego za swe zbrodnie. I powstała szatańska myśl zniszczenia, wymordowania świadków zbrodni, to jest nas. Myślano, że może wojna jeszcze tak się szybko nie zakończy, że może uda się… powoli, lecz konsekwentnie… przecież trupy milczą…” – wspominał po latach więzień obozu Jan Jarzębowski.

Jego marsz śmierci rozpoczął się 25 stycznia 1945 r. Pod powieką zatrzymał, a we wspomnieniach zapisał rzeczy makabryczne: strzelanie do bezbronnych po drodze do Lęborka zaraz na początku ewakuacji, racje siedmiokrotnie mniejsze niż te w obozie, wszechobecną biegunkę, tyfus, egzekucje. Głód – jak opisywał – był taki, że po zabiciu jednego ze zranionych koni „na wyrzucone wnętrzności końskie rzucano się jak szarańcza i momentalnie zżerano”.

Ewakuacja ze Stutthofu w kierunku Szczecina – o ile można ją tak nazwać – miała odbywać się też drogą morską. „Z relacji kolegi Smoczyńskiego Romana wiem, że nim ich załadowano na barki, na oczach wszystkich na plaży z karabinów maszynowych zamordowano przeszło 200 więźniarek – Żydówek, a po tym barka ich sama żeglowała po Bałtyku, wioząc niemal samych chorych tylko na tyfus” – zapisał w notatkach, którymi dysponuje muzeum obozu.

Takich jak Jan Jarzębowski były w styczniu 1945 r. na terenach okupowanych tysiące. Z samego tylko głównego obozu Stutthof wypędzono na mróz ponad 11 tys. wygłodzonych i wymęczonych więźniów (z podobozów kolejnych 22 tys.), dając im po 500 g chleba i 120 g margaryny. Temperatury na trasie, która miała wieść przez Pruszcz Gdański i Pomieczyno, spadały tej zimy do -20 st. C. Cel oprawców? Sprawić, aby podczas morderczego marszu zginęła jak największa liczba więźniów. Ci, którzy cudem ocaleją, mieli dalej pracować przymusowo na rzecz przemysłu zbrojeniowego Rzeszy.

„Rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę, w kierunku Pruszcza. Tam dogonił nas transport więźniarek. Ten odcinek drogi był makabryczny, bo więźniowie byli bardzo osłabieni i wielu z nich słaniało się na nogach ze zmęczenia i głodu. Ci, którzy zostawali w tyle, byli strącani przez esesmanów do rowu i tam przykładano im karabiny do piersi, strzelano i zostawiano przy drodze. Takie wypadki zdarzały się bardzo często. Spośród 3000 więźniów z transportu – wystrzelano jedną trzecią” – wspominał inny więzień Stutthofu Wacław Lewandowski. Część badaczy nazywa marsze śmierci „ostatnią fazą niemieckiego ludobójstwa”.

Część ewakuacji – jak wspominał Jan Jarzębowski – miała odbywać się drogą morską. Oficjalnie na statki miano okrętować tych, którzy są niezdolni do marszu. Nieoficjalnie plan był o wiele bardziej szatański. Pod koniec wojny naziści uznali, że załadowane po brzegi wycieńczonymi więźniami statki będą idealnym celem dla przeciwników – alianci wezmą je za okręty wypełnione żołnierzami i zamienią w podwodne trumny. Eksterminacja świadków Zagłady dokona się cudzymi rękami.

26 kwietnia 1945 r. na statek Cap Arcona – przed wojną luksusowy liniowiec zbudowany w stoczni Blohm & Voss w Hamburgu – dowodzony przez kapitana Heinricha Bertrama oraz statek Thielbek załadowano 6,5 tys. więźniów z obozu koncentracyjnego Neuengamme oraz 400 więźniów z obozu Wesoła (podobóz Auschwitz). Pomimo ostrzeżeń aliantów zakotwiczony w Zatoce Lubeckiej statek nie wywiesił białej flagi i nie zakotwiczył w porcie, zostając na redzie.

„W dniu 28 kwietnia 1945 r. obserwujemy z okien kabin niezwykły ruch na morzu dziesiątek łodzi podwodnych i mniejszych jednostek wojennych morskich niemieckich, które w niespokojnym manewrze dają nam odczuć swoje niezdecydowanie. W szeregi więźniów zaczyna wkradać się niepokój, gdyż więźniowie znają dobrze swoich katów i mogą spodziewać się z ich strony czegoś najgorszego, a nawet wysadzenia okrętu” – wspominał więzień Jan Karcz cytowany przez „Deutsche Welle”, jeden z nielicznych, którym udało się ujść z życiem.

Przeczucie ich nie myliło. 3 maja po godzinie 14 wszystkie stojące na redzie jednostki zostały zaatakowane przez samoloty Hawker Typhoon trzech dywizjonów RAF. W kierunku Cap Arcony i Thielbeka wystrzelono ponad 60 rakiet, blisko 40 dotarło do celów. Na więźniów, którzy zdołali się uratować, czekali na brzegu członkowie SS, marynarze Kriegsmarine oraz uzbrojeni cywile, otwierając ogień. Horror przetrwało zaledwie 350 osób.

„Zwłoki trzeba było wydobyć, zidentyfikować i pochować, jeszcze wiele lat później kości ofiar były nadal wyrzucane na brzeg. Numery więzienne widniejące na ubraniach stanowiły często jedyną możliwość identyfikacji ofiar” – opowiadała o tym wydarzeniu Ramona Bräu, historyczka z Arolsen Archives. Część więźniów udało się zidentyfikować tylko dlatego, że jeden z esesmanów stróżujących w Neuengamme ukradł i wywiózł do rodzinnego domu część przedmiotów zrabowanych więźniom, takich jak zdjęcia, wieczne pióra czy biżuteria.

W ostatnich miesiącach wojny rozstrzeliwanie bezbronnych stało się raczej praktyką niż wyjątkiem. Po pierwsze, dowództwo SS zdawało sobie sprawę, że wynik wojny jest przesądzony – tych kilka ostatnich miesięcy czy tygodni było ostatnią szansą, aby wcielić w życie mordercze plany. Po drugie, porządek w karnym niegdyś Wehrmachcie był już tylko wspomnieniem, morale było fatalne, coraz trudniej było zapanować nad samowolką. Po trzecie, taki był zamysł samego Hitlera – zastosowanie na Zachodzie metod znanych do tej pory tylko z frontu wschodniego miało osłabić alianckie morale, przestraszyć amerykańskich oraz brytyjskich żołnierzy. Wraz z tym uruchomiono najgorsze klisze nazistowskiej propagandy – Joseph Goebbels straszył Niemców wizerunkiem afroamerykańskiego żołnierza, który przybywał, aby plądrować, gwałcić i mordować.

Kilka miesięcy przed tragicznymi wydarzeniami na Cap Arconie Niemcy rozpaczliwie zaatakowali jeszcze w Ardenach. Dla aliantów zimowa wygrana w belgijskich lasach i górach była szansą na otwarcie bramy do serca Niemiec. Z kolei Hitler liczył, że ta kontrofensywa ocali Rzeszę, która miała przecież trwać tysiąc lat. 16 grudnia 1944 r. ponad 800 tys. alianckich żołnierzy wyposażonych w 1,3 tys. czołgów i blisko 400 dział stanęło naprzeciw półmilionowych sił niemieckich wyposażonych w 1,8 tys. czołgów i 1,9 tys. dział. – Niemcy – jak opowiadał w wywiadzie dla „Newsweeka” znany brytyjski historyk Antony Beevor – gardzili Amerykanami i liczyli, że ci szybko się załamią. Mordowanie jeńców i cywilów miało ich dodatkowo wystraszyć.

Do jednej z takich zbrodni doszło nieopodal miejscowości Malmedy pomiędzy 17 a 20 grudnia 1944 r. To tam żołnierze grupy bojowej Joachima Peipera oraz Josefa „Seppa” Dietricha (Hitler mówił o nim: sprytny, bezwzględny i twardy) najpierw wzięli do niewoli 120 żołnierzy amerykańskich, a potem otworzyli do nich ogień z karabinów maszynowych. Rannych dobijano strzałami z bliskiej odległości, kilku zakatowano na śmierć kolbami, za tymi, którzy zdołali uciec, ruszono w pościg. Budynek we wsi Baugnez, w którym nieliczni alianci zdołali się schronić, podpalono, a uciekinierów wymordowano. Wśród ofiar byli też mieszkańcy miejscowości.

Po wojnie masakra w Malmedy, której sprawców sądzono podczas procesu pokazowego w Dachau, stała się synonimem kilku zbrodni wojennych, których dopuściło się Waffen-SS w belgijskich wioskach podczas zimowej bitwy. Zdaniem prokuratorów w ciągu tych kilku tygodni Niemcy zamordowali blisko 350 amerykańskich jeńców wojennych oraz 100 cywili. Jak mówił jeden z prokuratorów, dowódca Joachim Peiper „…umyślnie, rozmyślnie i bezprawnie pozwalał, zachęcał, pomagał, podżegał i uczestniczył w zabójstwach, (…) złym traktowaniu, znęcaniu się i torturowaniu członków Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych Ameryki”.

Do zbrodni – podobnie jak w przypadku Cap Arcony – często przyłączali się chłystki z Hitlerjugend oraz niemieccy cywile. Nie inaczej było 13 kwietnia 1945 r., kiedy do wielkiej, murowanej stodoły na terenie majątku ziemskiego Isenschnibbe w pobliżu Gardelegen zapędzono ponad tysiąc więźniów z obozów Mittelbau-Dora i Hannover-Stöcken, po czym budynek podpalono.

Na początku nic nie zwiastowało tragedii. Transport kolejowy utknął w szczerym polu na skutek alianckich bombardowań torów, ale więźniami zaopiekowała się miejscowa ludność. Licząc na późniejsze względy alianckiej armii, Niemcy mieli ich nakarmić i napoić, dla części przygotować nocleg w nieodległych koszarach w Gardelegen. Kiedy te się już zapełniły, reszcie więźniów zaoferowano nocleg w pobliskiej stodole. „Słoma była świeża, miękka. Coś od dołu jakby ciągnęło zapaszkiem benzyny – zapewne przed przygotowaniem stodoły dla nas mieścił się tu skład materiałów palnych. Rozciągnęliśmy się wygodnie, rojąc o jutrzejszym radosnym wyzwoleniu” – opowiadał potem reportażyście Melchiorowi Wańkowiczowi Romuald Bąk, który cudem uratował się z masakry.

Ledwo drzwi się zamknęły, pod stodołę podłożono ogień, a do środka wrzucono granaty. Na tych, którzy zdołali uciec z pożogi, czekały karabinowe salwy. Zaledwie jedenastu więźniów odnaleziono żywych – siedmiu Polaków, trzech Rosjan i Francuza. Esesmani próbowali zatrzeć ślady zbrodni, ale uniemożliwiły to szybkie postępy alianckich wojsk. Kierujący akcją starosta Gardelegen, szef tamtejszego dystryktu NSDAP Gerhard Thiele zdołał uciec – przez nikogo nie niepokojony zmarł w Düsseldorfie w 1994 r.

„Tysiąc szesnaście krzyży stoi tam teraz. Niemych krzyży, bo tylko cztery noszą nazwiska pochowanych. Dla trzystu jeden pozostał jedyny znak – numer wytatuowany, dla siedmiuset jedenastu nic” – pisał po wojnie o tej zbrodni Melchior Wańkowicz. Wspomnienie ocalałych można dziś znaleźć w jego książce „Od Stołpców po Kair”.

Do szczególnie wstrząsającej – bo dotyczącej dzieci – zbrodni dochodzi tuż przed końcem wojny, w ostatnich dniach kwietnia 1945 r., w ceglanym budynku szkoły Bullenhuser Damm w Hamburgu. Działał tam wtedy podobóz KL Neuengamme, w którym w końcówce wojny pracował Alfred Albrecht Josef Trzebinski, wcześniej lekarz SS w obozach Auschwitz i na Majdanku. „Lekarz” znajdował się tam nieprzypadkowo – choć nazistowskie obozy zostały ewakuowane z ziem polskich, na terenie Rzeszy kontynuowano eksperymenty na ludziach. Zajmował się tym między innymi zwierzchnik Trzebinskiego, Kurt Heissmeyer. Człowiek pozbawiony stosownego wykształcenia, ale opętany obsesją udowodnienia, że u przyczyn zachorowań na gruźlicę leżą podatności rasowe, a nie epidemiologiczne. Kiedy doświadczenia na dorosłych nie dały efektu, na potrzeby eksperymentów przysłano medykom 20 żydowskich dzieci. Ich zdjęcia się zachowały.

„Wszystkie dzieci podnoszą rączki, bo chodziło o udokumentowanie powiększonych węzłów chłonnych pod pachą i zaczerwienień skóry w miejscu wtarcia w nią prątków gruźlicy. Twarze są różne: mały Marek jest naburmuszony i smutny, Ruchla patrzy wprost w obiektyw, Bluma jest na granicy płaczu, Riwka zagryza wargi, Georges patrzy z ukosa, Lenka chce opuścić głowę” – pisze w swojej książce „Dzieci nie płakały. Historia mojego wuja Alfreda Trzebinskiego, lekarza SS” Natalia Budzyńska.

Kiedy w obliczu zbliżających się aliantów komendant obozu Max Pauly wydał rozkaz pozbycia się dowodów, a wraz z tym pozbycia się dzieci, Trzebinski miał być temu przeciwny. Ostatecznie jednak w nocy z 20 na 21 kwietnia zszedł do piwnic Bullenhuser Damm i podał im morfinę. Potem towarzyszący mu żołnierze powiesili dzieci na rurach ciepłowniczych. „Dzieci, które po zastrzyku dawały jeszcze znaki życia, przenoszono do innej izby. Zakładano im stryczek na szyję i wieszano na haku jak obrazki na ścianie” – zeznał potem towarzyszący Trzebinskiemu esesman Johann Frahm, którego słowa cytuje Budzyńska. Wraz z dziećmi zabito ich opiekunów oraz kilku sowieckich jeńców.

Dzieci z Bullenhuser Damm stały się – obok uczestników marszów śmierci, więźniów ginących w wodach Zatoki Lubeckiej, żołnierzy rozstrzelanych w Ardenach czy Polaków płonących w stodole w Gardelegen – jednymi z ostatnich ofiar dogasającej już, sześcioletniej wojny.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version