Choć stereotyp „męskich” zawodów kruszeje coraz bardziej, to wciąż jest silny. Kobiety, które chcą w nich pracować, muszą udowadniać, że nie odstają od męskiej części zespołu. Niektóre kobiety z tego powodu rezygnują. Ale są i takie, które stawiają czoła takim niesprawiedliwościom. O lwicach, które przecierają szlaki innym kobietom – mówi socjolożka dr Justyna Kopczyńska.

Dr Justyna Kopczyńska: Chyba nie. Pracuję między innymi jako naukowczyni, a w Polsce nauka jest sfeminizowana. Według Eurostatu wśród osób zajmujących się nią w naszym kraju aż sześćdziesiąt procent stanowią kobiety. To czołówka Europy.

– Musimy pamiętać, że ten raport – a byłam jego autorką – powstał sześć lat temu. Od tego momentu nasze społeczeństwo przeszło znaczną metamorfozę. Do „męskich” zawodów dołączyło więcej kobiet. No i przestały w nich tak szokować. Moja działalność w nauce zaskakiwała mężczyzn wyłącznie wtedy, gdy zaczęła przecinać się ze światem biznesu. Jego przedstawicielami byli głównie panowie. Kiedyś wybrałam się z nimi na konferencję. Celowo założyłam różową garsonkę. Trwały wystąpienia i nagle któryś zwrócił się do mnie: „Justysiu, rozdałabyś nam wino i kawę?”. Gdyby ktoś z boku usłyszał to pytanie, pewnie potraktowałby je niczym żart. Mnie jednak nie ubódł. Nigdy nie zadzierałam nosa, choć powiem panu, że w tamtej chwili zaśmiałam się w duchu. Byłam prawdopodobnie najbardziej wykwalifikowaną kadrą kelnerską w sali. Bo z doktoratem przed trzydziestką i książką na koncie. A zostałam tak potraktowana tylko z dwóch powodów.

– Byłam kobietą. Do tego młodą, bo dwudziestokilkuletnią. Na tej podstawie mężczyźni uznali mnie za niekompetentną i potraktowali niczym element dekoracyjny. Nie uważałam oczywiście, że powinnam była ich obsługiwać. Miałam prawo zasiadać w tym samym miejscu co oni, o czym – z powodu mojego niewyparzonego języka – przypomniałam im po chwili.

– Bo środowiska wysokospecjalistyczne – a w nich pracują głównie mężczyźni – są jednocześnie hermetyczne. Rządzą się swoimi prawami. Gdy trafia do nich kobieta, zaczyna zaburzać tę dobrze znaną męską formułę. Dla większości panów nie liczą się wtedy jej kompetencje, nawet jeśli przewyższa nimi każdego z nich. Aby została zaakceptowana przez męską część zespołu, musi dowieść, że nie dostała tej pracy dzięki znajomościom.

– Kobieta? Wspaniale!

– Najprawdopodobniej dlatego, że kiedyś zaliczano ten zawód do typowo męskiego. Jedną z barier wejścia do niego była tężyzna fizyczna. Proszę mi wierzyć, ale kręcenie wielką kierownicą starego jelcza wymagało naprawdę dużo krzepy. Dziś jednak w tej profesji znika wymóg siły fizycznej. Pojazdy są półautonomiczne, mają wspomaganie kierownicy. Jeżdżą więc nimi przede wszystkim te osoby, które potrafią obsłużyć ich aparaturę. Praca w komunikacji miejskiej staje się coraz bardziej neutralna płciowo, a kategoria „słabej płci” – anachroniczna. Przecież według danych z 2024 roku wynika, że w Tramwajach Warszawskich prawie trzysta kobiet kieruje już tramwajami. Stanowią dwadzieścia procent wszystkich motorniczych. Zaś w Szybkiej Kolei Miejskiej możemy spotkać siedemdziesiąt kierowniczek pociągów. Tyle samo kobiet pełni funkcję dyżurnych stacji metra. Dwie natomiast pracują jako maszynistki.

– Choć stereotyp „męskich” zawodów kruszeje coraz bardziej, to wciąż jest silny. Kobiety, które chcą w nich pracować, muszą nieraz zapisać się na wysokospecjalistyczne i techniczne kierunki studiów. Tam zostają rodzynkami w grupie mężczyzn. To żaden komfort być „tą” jedyną na roku, która przyciąga uwagę każdego. Zarówno kolegów, jak i prowadzących zajęcia. Potem, już w pracy, wcale nie jest im łatwiej. Zamiast skupić się na zawodowych obowiązkach, muszą udowadniać, że nie odstają od męskiej części załogi. Niektóre kobiety rezygnują z tego powodu. Rozumiem je. Nikt przecież nie chciałby, aby jego życie przypominało ciągłą walkę z niesprawiedliwościami świata. Natomiast te z pań, które stawiają im czoło, nazywam właśnie lwicami. To one przecierają szlaki innym kobietom.

– Gdy walczą o swoją pozycję w „męskim” zawodzie, są czasem nazywane rozhisteryzowanymi babami. Uważam jednak, że my, kobiety, trochę przyczyniłyśmy się do tego określenia. Mężczyźni zostali zsocjalizowani do ukrywania emocji. Kobiety – do ich wyrażania. Jeśli więc w niepohamowany sposób okazujemy je współpracownikom – a praca nie jest do tego najlepszym miejscem – same strzelamy sobie w kolano. Oczywiście to nie tak, że mamy nic nie czuć. Dobrze, jeśli angażujemy się w dyskusje w firmie. Tylko niech przeważają wtedy argumenty merytoryczne, a nie emocjonalne. Domyślam się jednak, że to nie takie proste. Skoro kobiety słyszą wiele uwag na temat swojej pracy i muszą ciągle udowadniać, że nie zajmują danego stanowiska z przypadku, czują się atakowane. Każdy by się bronił. Problem w tym, że gdy robią to kobiety, potem są odbierane jako jeszcze bardziej rozemocjonowane. Panowie lubią wtedy rzucić: „No, nie bądź jak baba!”, „Miej jaja!”. Tak jakby jądra miały świadczyć o czyichś kompetencjach w pracy. To dość zabawne, że akurat najczulsze i najdelikatniejsze miejsce w ciele mężczyzny ma świadczyć o jego niezłomności bądź twardości.

– Ich pozycja na rynku pracy nigdy nie jest taka sama jak mężczyzn, bo tylko one rodzą. Ta różnica jest szczególnie zauważana w profesjach stereotypowo męskich. Skoro w kilkunastoosobowym zespole pracuje tylko jedna kobieta, trudno, by nikt nie zwrócił uwagi na jej ciążę. Badania Harvard Business Review pokazują, że kobiety na rocznym urlopie tracą piętnaście procent swojej pensji. Zaś podczas trzyletniej przerwy – prawie czterdzieści. Staram się zrozumieć tę logikę rynkową. Wypadłaś z rynku z powodu dziecka? Trudno więc, abyś była w tym samym miejscu co osoby, które przez ten czas pracowały. Uważam jednak, że potrzebujemy zmian, by tę nierówność wygładzić. To nie wina kobiet, że natura zagrała nie fair i zdecydowała za nie. Co ciekawe, mężczyźni i kobiety mają inny stosunek do dobrowolnego urlopu. Panowie biorą go rzadziej. Głównie po to, by podnieść swoje wykształcenie, poszukać nowej pracy, przebranżowić się. Z kolei u prawie połowy pań urlop wymuszają obowiązki domowe. Duża część z nich poświęca więc swoją karierę na rzecz domu i bliskich. Nie chciałabym jednak, abyśmy teraz krytykowali je z tego powodu. Wystarczy, że robią to inni. Bo proszę zobaczyć, z czego rozlicza się mężczyzn i kobiety. Panów – głównie z kariery, zarobków, statusu społecznego, liczby garniturów w szafie, czasu przebiegnięcia maratonu. Ocenianie ich na podstawie kapitału intelektualnego czy finansowego jest bardzo krzywdzące. U pań natomiast sprawa okazuje się bardziej skomplikowana. Bo? Jeśli kobiecie powodzi się w „męskim” zawodzie, rozlicza się ją z braku rodziny. Współpracownicy szepczą, że pewnie jest kiepską partnerką, żoną, matką. Jeśli natomiast dba o rodzinę, otoczenie narzeka na jej nierozwijającą się karierę. Kobietom trudno odnaleźć się w tym przekazie pełnym sprzeczności. Gdy rezygnują z „męskiej” profesji, natychmiast przykleja się im łatkę słabych. Ale nie każda chce zostać kierowczynią tira. To może wiązać się z byciem daleko od rodziny. Niektóre oczywiście mogłyby sobie pozwolić na ten rodzaj pracy. Tylko że nie chcą. Ich decyzja powinna zostać uszanowana. Nie uważam, aby była objawem słabości, tylko siły. Przecież nie dla wszystkich praca musi być sensem życia. A co przydaje się kobietom w „męskich” zawodach? Ich kompetencje miękkie. Potrafią świetnie pracować w zespole, kierować nim, efektywnie komunikować się, radzić sobie ze stresem. One są wręcz predestynowane do bycia liderkami. Konsekwentnie dążą do celu, sprawnie też zarządzają kryzysami. Nie boją się podejmować trudnych decyzji wobec współpracowników, a jednocześnie umieją „wyciągnąć” z ich potencjału wszystko, co najlepsze. W 2017 r. stworzyłam raport – ponownie dla Sieci Przedsiębiorczych Kobiet – o nazwie „Zawód: prezeska!”. Moje badania pokazały, że kobiety mają coś w rodzaju gospodarskiego, ale też menedżerskiego oka. Wchodzą do pokoju i w sekundę dostrzegają problemy do rozwiązania. Są mentorkami, które dają dobry przykład. Inni chcą za nimi podążać, ale nie z powodu lęku, tylko ich charyzmy i kompetencji. Szkoda jednak, że nie dzieje się to w polityce. To profesja bardzo mocno zmaskulinizowana. Może nieco mniej w wyborach samorządowych, bo w nich dobrze widziane są lokalne działaczki zajmujące się sprawami ludzi. Ale tak łatwo nie mają już kobiety w polityce wyższego szczebla. Proszę przyjrzeć się ich miejscom na listach wyborczych. Zazwyczaj zajmują te środkowe. Wie pan, jak nazywają je panowie politycy? „Babskimi miejscami”. Może pora przestać dzielić zawody na męskie i kobiece? Zgoda, o ile będziemy pamiętać, że nie we wszystkich profesjach kobiety poradzą sobie tak efektywnie jak mężczyźni. Nadal istnieją zawody, w których ważną kompetencją jest siła fizyczna. Górniczka raczej będzie mieć problemy, by dorównać górnikowi w efektach pracy. Gdy tłumaczyłam to pewnej dziennikarce, zapytała mnie, czy czasem nie jestem antyfeministką. „Bo pani jest tak pośrodku i oszczędza tych chłopów” – stwierdziła zdziwiona. Odparłam, że dostrzegam nierówności wobec kobiet na rynku pracy, a już szczególnie w „męskich” zawodach. Natomiast nie chcę robić kolejnej seksmisji, zakuwać mężczyzn w kajdanki i trzymać ich w niewoli. W ten sposób tylko zaszkodziłabym kobietom. Utwierdziłabym społeczeństwo, że jesteśmy właśnie tymi wściekłymi babami, jak nazywają nas panowie. Dajmy więc sobie na luz. Przestańmy rozliczać się z tego, kto i ile ma garniturów, czy wziął urlop macierzyński, czy tacierzyński. Przecież zarówno my, jak i mężczyźni chcemy wspólnie żyć, a także pracować. Gramy w jednej drużynie. I dobrze by było, gdyby warunkiem przystąpienia do niej nie była płeć, a kompetencje.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version