W latach 70. XX w. Nowy Jork sięgnął dna. Ulice zalegały sterty śmieci, metrem rządzili bandyci, centrum Manhattanu trzęśli alfonsi i handlarze narkotyków.

Turyści spacerujący dziś po megaszpanerskim, przytłaczającym splendorem Paryż, Londyn czy Tokio – Times Square zwykle nie zdają sobie sprawy, że przez blisko dwie dekady plac był niemal zakazaną częścią Nowego Jorku. Szyku zadawali tu obwieszeni złotem sutenerzy w futrach i jaskrawych kapeluszach z pawimi piórami. Posiniaczone, niedomyte, naćpane dziewczyny robiły za piątaka „francuski bez” w budkach telefonicznych, by kupić kolejny speedball (heroina z kokainą). Patrolujący Piekielną Kuchnię (Hell’s Kitchen, centralno-zachodni rejon miasta) policjanci wzruszali ramionami, jeśli podczas zmiany zdarzyło się tylko parę gwałtów i nie doszło do żadnego morderstwa.

Jednocześnie miasto było mekką artystów. Z beznadziei rodziły się graffiti, rap i punk rock – gatunki, które odmieniły popkulturę.

Upadek metropolii zaczął się, gdy burmistrzem został w 1966 r. republikanin John Lindsay. Obiecywał, że „zmęczone oczy nowojorczyków zalśnią nowym blaskiem”. Tymczasem rozszerzały się z przerażenia, obserwując strajki śmieciarzy, pracowników komunikacji, nauczycieli i policjantów, konflikt między Żydami a czarnoskórymi działaczami w Brownsville, absolutną bezradność służb oczyszczania wobec śnieżycy paraliżującej Queens, a ostatecznie – kryzys finansowy, który doprowadził miasto do bankructwa.

Zabrakło pieniędzy na zatrudnianie wystarczającej liczby policjantów i płacenie im godziwych pensji, więc stróże prawa w obliczu powszechnej degrengolady wysługiwali się gangsterom. Jak? Spełniając swoje obowiązki. Co wieczór zgarniali na komendy i trzymali do rana tyle prostytutek, ile zdołali, aż dziewczynom przestawała się opłacać zabawa w kotka i myszkę. Wolały podejmować pracę w burdelach kontrolowanych przez mafię.

Drapacze chmur ginęły w gęstym smogu. Bezdomni przenieśli się do parków i na ulice, bo metro objęły w posiadanie młodzieżowe gangi. Rywalizujące „plemiona” toczyły tam nieustanną wojnę, a żebrakom oraz praworządnym pasażerom obrywało się przy okazji. Albo i nie. Czasem wsiadało paru chłopaków z pistoletami, blokowali drzwi, a jeden zbierał portfele. W niektórych rejonach miasta, jak Alphabet City czy południowy Bronks, więcej było lokatorów dzikich niż płacących czynsz.

Kiedy Lindsay wygrał wybory, amerykański „Newsweek” zamieścił na okładce zdjęcie patrycjuszowskiego męża stanu z perfekcyjnie ułożoną fryzurą na tle panoramy Manhattanu pod nagłówkiem „Wielka nadzieja Partii Republikańskiej”. Na ceremonii inauguracyjnej obiecywał odbudowę infrastruktury i awans społeczny czarnoskórej mniejszości z taką mesjanistyczną pewnością siebie, że Barack Obama robiłby przy nim wrażenie nieśmiałego referenta działu księgowości.

Na marginesie: z hotelu do ratusza świeżo upieczony burmistrz doszedł pieszo. Chciał tym sposobem zbagatelizować strajk komunikacyjny. Pokonawszy sześciokilometrową trasę, wypowiedział sławetne słowa: „Nadal myślę, że to radosne miasto”. Określenie „fun city” błyskawicznie stało się sardonicznym bon motem używanym przy narzekaniach na codzienne uciążliwości i bezsilność władz. Przykładowo: widziałem wczoraj szczura wielkości psa, pożerał kota. Radosne miasto…

Człowiekiem, który stanął nowemu burmistrzowi na drodze do ziemi obiecanej, był gubernator stanu Nowy Jork, Nelson Rockefeller. Zwaśnieni politycy mieli ze sobą wiele wspólnego. Obaj dorastali w najbogatszej, północno-wschodniej części Manhattanu, ukończyli prestiżowe uczelnie, wywodzili się z lewego skrzydła Republikanów. Lindsay należał do wizjonerów niechętnych każdemu, kto z rezerwą traktuje ich wzniosłe idee. Rockefeller za to był pragmatykiem: liczył pieniądze.

Podczas strajku przedsiębiorstw oczyszczania w 1968 r. burmistrz prosił gubernatora, by przysłał na pomoc Gwardię Narodową. Ten skwitował apele krótko: „Bagnety nie służą do zbierania śmieci”. W 1971 r., gdy miejskie finanse padły, Rockefeller opublikował na łamach „New York Timesa” list do Lindsaya pełen ironicznych docinków w rodzaju: „Wiem, jak trudne musi być dla Ciebie wprowadzanie zmian na wzór reform dokonanych przeze mnie”.

Burmistrz odparł, że jego funkcja wymaga znacznie większych umiejętności niż rządzenie stanem. W prywatnych rozmowach nazywał Rockefellera „bezwolnym narzędziem Nixona”, a jego apartament przy Piątej Alei określał mianem „Berchtesgaden”. To nazwa miejscowości, gdzie Hitler miał wiejską rezydencję.

„Lindsay uważał Rockefellera za autokratę, Rockefeller Lindsaya za impotenta – powiada autor książki o gubernatorze, historyk Richard Norton Smith. – Ostatecznie wzajemnie się wykończyli. Wskutek nieustannych kłótni żaden nie zrobił kariery na arenie ogólnokrajowej. Rockefeller przyjął zaproponowane mu przez Geralda Forda stanowisko wiceprezydenta, ale bez entuzjazmu. Później powtarzał, że poszedł szefowi na rękę, ale nigdy nie chciał być niczyim zastępcą”.

Drapacze chmur ginęły w gęstym smogu. Bezdomni przenieśli się do parków i na ulice, bo metro objęły w posiadanie młodzieżowe gangi

Start Lindsaya w wyborach prezydenckich skończył się druzgoczącą porażką. Później sromotnie przegrał również wybory do Senatu w roku 1980. Amerykanie postrzegali go jako polityka, który szastając pieniędzmi, doprowadził najbogatszą metropolię kraju do bankructwa. Nie lepiej wiodło się Lindsayowi w praktyce adwokackiej, choć zdawał się urodzonym prawnikiem. Burmistrz Giuliani dał mu w 1996 r. miejską synekurę, inaczej 75-letni wówczas Lindsay nie miałby nawet ubezpieczenia zdrowotnego.

Wykładowca politologii na manhattańskim Hunter College, Joseph Viteritti, zwraca uwagę, że burmistrz uważał się za „narodowego rzecznika interesów miast”. Z ratusza przemawiał do wszystkich obywateli USA, jakby kogoś poza nowojorczykami interesowały jego opinie.

„Doświadczenie uczy, że na sporach między burmistrzami a gubernatorami nie wygrywa ani miasto, ani stan” – pisze Terry Golway z portalu Capital New York. „Nim Rockefeller i Lindsay przestali się wzajemnie torturować, Nowemu Jorkowi zajrzała w oczy śmierć, a źródła dochodów stanu wyschły jak klonowy liść jesienią” – stwierdza.

Długi zaciągnięte przez Lindsaya musiał spłacać jego następca – demokrata Abraham Beame, którego rodzice przyjechali do Nowego Jorku z Warszawy przez Londyn. Wychował się w dzielnicy żydowskiej biedoty Lower East Side, samodzielnie pokonywał kolejne szczeble kariery. Objąwszy władzę, postawił sprawę jasno. Wydał komunikat, że miasto nie ma pieniędzy na spłatę długów.

W gruncie rzeczy zastosował szantaż, bo upadek Nowego Jorku przyniósłby straty całemu krajowi. Po takim przygotowaniu gruntu zwrócił się o wsparcie do prezydenta, lecz ten odmówił. Tabloid „Daily News” wypichcił wówczas słynną okładkę: „Ford do miasta: padnij trupem”. W końcu jednak rząd federalny dał pieniądze, Beam wypuścił obligacje na 10 mld dol., uzyskał od stanowej legislatury ulgi i kończył urzędowanie z nadwyżką budżetową rzędu 200 mln.

Animozje między metropoliami a prowincją sięgają początków USA. Nowojorczyk Aleksander Hamilton wierzył, że przyszłość kraju to urbanizacja. Właściciel plantacji Monticello Thomas Jefferson porównywał miasta do wrzodów na zdrowym ciele kraju. Tylko w 17 stanach stolica jest zarazem najludniejszą aglomeracją. A największa dysproporcja występuje w przypadku uznawanego za finansową, medialną tudzież kulturalną stolicę świata Nowego Jorku (NYC) skupiającego 43 proc. mieszkańców stanu o tej samej nazwie (NY).

Taka sytuacja musi prowadzić do konfliktów władz miejskich ze stanowymi rezydującymi w Albany, liczącym niecałe 100 tys. mieszkańców. Burmistrz kosmopolitycznego megalopolis nie może pomalować krawężnika bez zgody gubernatora i legislatury, która ma też obowiązek brać pod uwagę dobro 90 zacnych obywateli Herrings czy 294 rezydentów Deferiet. Jefferson byłby szczęśliwy: prowincja rządzi miastem.

– Nowy Jork to największa metropolia USA, tymczasem musi padać na kolana przed zapyziałym, niedołężnym rządem stanowym, mającym siedzibę w czymś, co nowojorczycy uznają za nędzną wiochę – mówi specjalista „Daily News” od relacji dwustronnych Bill Hammond. – Albany uciera nam nosa przy każdej okazji. O remontach metra decyduje stanowa Metropolitan Transportation Authority. Wysokość czynszów ustala Division of Housing and Community Renewal.

Tubylcy wspominają lata 70. z sentymentem. Żartują, że metro chodziło punktualniej niż teraz, bo nikt go nie remontował. Zrobiło się bezpieczniej, ponieważ przestępczość wyszła z mody (a nowojorczycy są jej niewolnikami). Przy czym nowe wykonania szlagieru Franka Sinatry wciąż zawierają słowa „New York, New York” – na wszelki wypadek, gdyby jeden „New York” ktoś ukradł. A spokojnie da się przejść, zamiast dawnych 20 metrów, całe dwa skrzyżowania.

Kulturoznawcy twierdzą, że właśnie w latach 70. wykrystalizował się typ humoru określany mianem nowojorskiego, który rozsławili na cały świat Woody Allen, George Carlin, Eddie Murphy, Chevy Chase, Andy Kaufman, Whoopi Goldberg, Jerry Seinfeld, Ben Stiller, Adam Sandler, Judd Apatow, Jimmy Kimmel. Połączenie anarchistycznego buntu przeciw władzy, brutalnej policji, kołtuńskim obyczajom (echo ulicznych walk o równouprawnienie mniejszości rasowych, kobiet, gejów) z imigranckim etosem przetrwania za wszelką cenę, wbrew najgorszym przeciwnościom losu.

„Humor rozładowuje napięcie, normalizuje sytuacje ekstremalne – twierdzi antropolog Andrew Ross. – Około roku 1975 na tapetę komików weszły zdolności przystosowawcze nowojorczyka. Powstał stereotyp osoby, która poradzi sobie w każdej sytuacji, nie pęka na widok trupa leżącego pod murem, o wszechobecnych szczurach czy karaluchach nie wspominając. Ta postawa została nawet zinstytucjonalizowana w sloganie reklamowym lokalnego lotto »Hej, a nuż się uda«. Element nieprzewidywalności, brak jakichkolwiek gwarancji stanowią konstytutywne cechy nowojorskiego humoru”.

Komiczka Fran Leibowitz ujmowała to prościej: „Ludzie, którzy mieszkają w Nowym Jorku, ciężko na to zapracowali. Wartości rodzinne [tak amerykańska prawica określa konserwatywne normy społeczne – red.]? Przecież jesteśmy nowojorczykami właśnie dlatego, żeśmy je porzucili”. Tę samą myśl wyrażał Lou Reed w piosence „Walk On The Wild Side” o panach zjeżdżających do miasta stopem z całych Stanów, po drodze golących nogi, wyskubujących brwi i przybywających już jako panie. W czasach największej nędzy zjeżdżali też aspirujący pisarze, poeci, malarze, muzycy. Paradoks? Wcale nie. W Nowym Jorku wciąż biło serce popkultury, a mieszkać i tworzyć można było praktycznie za darmo.

Z pobliskiego New Jersey przybyła Patti Smith i w 1972 r. wydała śpiewane przy akompaniamencie gitarzysty Lenny’ego Kaye’a wiersze na płycie „Nuggets”, która ukształtowała brzmienie pierwszej fali punk rocka. Tubylcy też nie próżnowali. The Ramones zadebiutowali w marcu 1974 r., na scenie New York’s Performance Studio. Wkrótce ich drugim domem stał się klub CBGB przy Bowery – jednej z najniebezpieczniejszych i najnędzniejszych ulic Manhattanu. „Jesteście tak kiepscy, że nie spodobacie się nikomu, ale u mnie możecie zagrać” – oświadczył łaskawie właściciel Hilly Kristal; choć łaski nie robił, sala świeciła pustkami.

Nie przypuszczał, że zapala zielone światło rewolucji, do której wkrótce dołączyli Talking Heads, Television, Blondie, The B-52’s, Misfits, Joan Jett and the Blackhearts, Pretenders i dziesiątki innych kapel. A 11 sierpnia 1973 r. przed 15-piętrowym ponurym blokiem przy 1520 Sedgwick Avenue w Bronksie narodził się hip-hop. Imprezę urządził Jamajczyk Clive Campbell, lepiej znany jako DJ Kool Herc, który zamiast instrumentów używał dwóch gramofonów. W tym czasie Jean-Michel Basquiat, Keith Haring, David Wojnarowicz rozpoczynali wielkie kariery, bazgroląc farbą w spreju po murach. Często słyszę od młodych muzyków, że gdyby mogli urodzić się ponownie, wybraliby Nowy Jork i rok 1956, by dorastać na Manhattanie w latach 70. Szczerze mówiąc, podzielam ich życzenia.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version