Ostatnie zdanie w notatniku zapisał kilka godzin przed śmiercią: „Może jednak mimo wszystko uda mi się dziś skończyć obraz”. Zdzisław Beksiński zmarł 21 lutego 2005 r.

Jeden z najbardziej znanych polskich malarzy, chyba jedyny, któremu udało się wejść pomiędzy bohaterów popkultury. Robiono z niego potwora i nieudacznika, sadystę i zboczeńca, geniusza i wizjonera. W opublikowanych w 2016 r. dziennikach Beksińskiego internauci szukali tajemnicy. Jakichś odpowiedzi. Co to wszystko może znaczyć?

Przecież w tym, co mistrz napisał, musi być jakieś drugie dno. A mistrz napisał: „Rano lekkie zachmurzenie”.

Jarosław Skoczeń, dziennikarz i poeta, który wspólnie z Wiesławem Banachem doprowadził do wydania dzienników, pamięta to tak: blok na warszawskim Służewcu, ciasna winda, pancerne drzwi i kamera. Za drzwiami miły starszy pan w koszuli w kratę i krótkich spodenkach. Poznali się w 2000 r., potem wielokrotnie ze sobą rozmawiali. – Chciałem pokazać, jaki był naprawdę – mówi. Zaraz potem dodaje, że Beksiński nie miał wielbicieli, lecz fanatyków. Jak gwiazdy rocka, tylko dłużej niż kilka sezonów. Skoczeń jest właśnie fanatykiem, denerwuje się, kiedy na spotkaniu autorskim wstaje pani i mówi: „Przepraszam, czy on brał narkotyki? Czy dużo pił? Bo na trzeźwo takie rzeczy?”.

Mówi się też, że obrazów Beksińskiego nie wolno trzymać w domu, bo przynoszą nieszczęście. Że Tomasz, syn Zdzisława, popełnił samobójstwo właśnie dlatego, że miał za dużo do czynienia ze sztuką ojca. – Moi znajomi pytają, czy nie boję się trzymać jego rysunków w domu – mówi Skoczeń. – To pobudza wyobraźnię. Są tacy, którzy interesują się Beksińskim tylko dlatego, że Tomek popełnił samobójstwo, a Zdzisława zamordowano. Ludzie szukają sensacji.

O Beksińskich, ojcu i synu, znów głośno stało się jesienią 2016 r., gdy do kin trafił film „Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego z Andrzejem Sewerynem w roli Zdzisława i Dawidem Ogrodnikiem w roli Tomasza.

Legenda o Beksińskich to rzecz arcyfilmowa, hollywoodzka. Ojciec – outsider, szalony wizjoner, zamordowany we własnym domu dla paru groszy. Kilka lat wcześniej pochował syna, który przez lata próbował popełnić samobójstwo i w końcu mu się udało. Syn miał własną legendę – dziennikarza radiowego, wampira, szalonego poety.

Inna sprawa, że legendy z życiem mają wspólne tylko didaskalia. Choć i tak film wyszedłby z tego zupełnie niezły.

Zdzisław wychował się w rodzinie sanockiej elity. Marzył o karierze artysty, ale nie chciał zawieść ojca. Skończył politechnikę. „Wykonywałem polecenia rodziców – pisał później. – Do głowy by mi jakoś nie wpadło, by się sprzeciwiać. Nawet studia odwaliłem takie, jakie mi wybrał ojciec, który lękał się, że zostawi mnie na tym świecie bez fachu w ręku”. W Sanoku długo klepał biedę, pracował w fabryce autobusów, a po godzinach malował święte obrazki, które potem majster z fabryki sprzedawał na lokalnych bazarkach. – Ludzie pewnie do dziś modlą się do obrazków Beksińskiego, nie mając pojęcia, kto jest ich autorem – mówi Skoczeń.

„Byłem chyba postrzegany jako zakała rodziny, która przez całe pokolenia produkowała ojców miasta, społeczników, radnych, filary lokalnej społeczności” – pisał Beksiński. „Matka chciała mieć syna artystę, ulubieńca kobiet, a miała nieudacznika, który nie dawał sobie rady z utrzymaniem domu”.

Zaczął od fotografii, potem rzeźbił, rysował, tworzył grafiki komputerowe. Najbardziej znany jest z „okresu fantastycznego”, którego do dziś nie mogą mu wybaczyć krytycy. „Z każdego ze swoich dzieł artysta wynurza się ku nam z okrzykiem: »Huuuu!«. Chce nas przestraszyć, zbrzydzić. Bardzo szybko jednak przestajemy się bać, bardzo szybko pojawia się uczucie monotonii: jeszcze jedno wybite oko, jeszcze jedna pomarszczona blizna, hak rozdzierający trzewia, udo przefastrygowane sznurkiem, jeszcze jedna rana po odciętej piersi” – pastwił się nad twórczością Beksińskiego Andrzej Osęka. „W sztuce tej grzech jest tylko jeden, niezbyt skomplikowany: artysta lubi się babrać pędzlem lub ołówkiem w bliznach, ranach i wrzodach. W zjawisku tym jedna tylko rzecz jest naprawdę przykra, naprawdę budzi obrzydzenie: sztuka Beksińskiego ogromnie się wielu osobom podoba”.

Rzeczywiście – podobała się. Beksiński szybko stał się malarską gwiazdą, choć krytycy nie traktowali go poważnie. Rola gwiazdy doskwierała mu równie mocno, jak opinia nieudacznika. Nie lubił spotkań, nie chodził na swoje wernisaże, nie znosił bywać. „Dziś jestem w Sanoku postrzegany jako chluba miasta” – notował. „Muszę wpisywać się do ksiąg pamiątkowych, a ludzie pytają, czy mogą się ze mną sfotografować”.

– Przyciągnęła mnie ich legenda – przyznaje Magdalena Grzebałkowska, autorka głośnej książki „Beksińscy. Portret podwójny”. – I to te największe stereotypy: morderstwo, samobójstwo, cały ten wampiryczny entourage Tomka, ten mrok wokół Zdzisława. Prawda jest taka, że niczego o nich nie wiedziałam. Nie byłam fanką malarstwa Beksińskiego, nie słuchałam audycji Tomka. Nie interesowałam się nimi, a już na pewno nie byłam wyznawczynią. A oni mają wyznawców.

Obaj, ojciec i syn, starannie pielęgnowali „legendę Beksińskich”. Zdzisław obnosił się ze swoją (chyba prawdziwą) obsesją śmierci, fotografował się z pistoletem, sztuczną krwią. – Wolał robić z siebie błazna, niż powiedzieć coś szczerze – mówi Jarosław Skoczeń. – Wolał się oblać keczupem, niż powiedzieć, co mu gra w sercu. Nie rozmawiał o swoich obrazach. Zakładał maskę, za którą czuł się bezpiecznie. Żona strofowała go: „Zdzisiu, proszę cię, przestań opowiadać takie bzdury. Mów poważnie albo nic nie mów”. Opowiadał dziennikarzom różne bajki, czytał to potem i się cieszył. Ukrywał się za tą legendą. Pomagał ją tworzyć, była bezpieczna.

Grzebałkowska już po paru dniach pracy zrozumiała, że większość opowieści, które powtarzano o Beksińskich, była wyssana z palca. – Cały ten mrok, ta „zagłada w domu Beksińskich”, to, że syn taki dziwny, bo miał obrazy ojca nad łóżkiem – to wszystko bzdury. Byłam trochę zawiedziona. „No jak? – myślałam. – Nie ma tego?”. Okazało się, że oni po prostu byli zwyczajni-niezwyczajni.

Tomasz traktował swoją legendę znacznie poważniej. Beksińskim latami zdarzało się wychodzić na dach swojego bloku i przez lornetkę obserwować okna mieszkania syna w nadziei, że zobaczą tam coś, co ich uspokoi. „Przyszedł Tomek. Ponury jak zwykle” – pisał Beksiński w grudniu 1999 r. „Próbowałem zadzwonić do Tomka, ale sytuacja była taka jak poprzednio: ściszył sekretarkę i wyłączył telefon w pokoju przy tapczanie oraz komórkę. W przeciwnym wypadku i tak już nic nie pomogę” – to notatki z 25 grudnia. Tego samego dnia Beksiński znalazł ciało syna. „Dla kogo właściwie piszę to wszystko?” – zastanawiał się kilka dni później. „Tylko dla siebie?”.

Niemal każdy wpis zaczyna się od pogody. „Rano ciemności”. „Rano pochmurno”. Im bardziej samotny jest Beksiński, tym krótsze i tym bardziej metodyczne są jego wpisy. Żadnych metafor, żadnych egzystencjalnych pytań. Tylko zimny, ponury konkret. „Nie mam pojęcia, czy będę mógł dziś pracować”. „Muszę pójść po zakupy”. „Nie chce mi się wychodzić z domu”.

– Zaskoczyło mnie to, jak był samotny – opowiada Skoczeń. – Byłem przekonany, że kiedy czegoś od niego chcę, zawracam mu głowę. Jemu, legendzie. A on był samotnym staruszkiem. Bardzo ostrożnym w stosunku do obcych. Bardzo długo nabierał zaufania. Ustalanie z nim czegokolwiek było koszmarem. To był horror: wszystkie albumy, publikacje, według niego wszystko było zawsze źle i do dupy. Robił rysunki do pakowania swoich obrazów, nie bywał na wystawach, ale zapisywał wskazówki, co i jak ma wisieć. Potem dostawał zdjęcia i się wściekał, że nie było tak, jak trzeba.

– Wśród moich znajomych zawsze się mówiło, że Beksiński to kicz – mówi Magda Grzebałkowska. – Podczas pracy nad książką przynajmniej do pewnego stopnia zrozumiałam jego malarstwo i uważam, że był genialnym fotografikiem. Genialne są też niektóre jego grafiki. Nie przemawia do mnie „okres fantastyczny”, ale też bym znalazła w nim coś, co mi się podoba.

Mariusz Szczygieł wciąż ma do niego sentyment, choć przyznaje, że młodzieńcza fascynacja Beksińskim dawno minęła. – Nienawidziłem Andrzeja Osęki za to, że wciąż gnębił Beksińskiego – wspomina. – Do dziś podziwiam go za konsekwencję: ciągle malować tak samo i to samo. Lubię ludzi z programem uporu, z obsesją. Jak Opałka z liczbami czy Monet z nenufarami. Ale tam nie było rozwoju. Łatwa ładność. Jako 20-latek byłem tym zachwycony. Dziś myślę, że są zbyt dosłowne, niemniej na pewno potrzebne młodemu człowiekowi do rozwoju.

Młodzi Beksińskiego kochają. Jego twórczość przeżywa rozkwit popularności w internecie, na forach dla miłośników fantastyki, malarstwa surrealistycznego i tatuaży. Piotr Olejnik, tatuażysta z kaliskiego studia Evil Tattoo, mówi, że nie ma tygodnia, żeby nie przyszedł e-mail z pytaniem o Beksińskiego.

– Najczęściej piszą fanatycy, którzy chcą mieć Beksińskiego na skórze, bo się nim pasjonują – opowiada Olejnik. – W tych obrazach jest jakiś tragizm, gdzieś jest ta obsesja śmierci, to wszystko działa na ludzi. Ja tego w ogóle nie widzę. Dla mnie to są ciekawe perspektywy, ciekawe, nieoczywiste połączenia kolorów. To są rzeczy bardzo trudne do przełożenia na skórę. Beksiński nad obrazem pracował zwykle od 100 do 300 godzin. Klienci chcieliby po parogodzinnej sesji wyjść z wierną kopią.

Polska popkultura wciąż szuka bohaterów. Jakiś czas temu za sprawą filmu Lecha Majewskiego wrócił Rafał Wojaczek: samobójca, poeta wyklęty, zdolny, a w legendzie – nawet genialny. Jego wiersze do dziś cieszą się zainteresowaniem, choć zwykle czytane są przez pryzmat tragicznego życiorysu autora. Podobnie jak obrazy Beksińskiego.

– Nie da się rozmawiać o jego sztuce w oderwaniu od biografii – przyznaje Jarosław Skoczeń. – Są ze sobą związane. Ale jego sztuka zasługuje na coś więcej. Zasługuje na to, żeby odłożyć rodzinne tragedie i gazetowe sensacje i po prostu na nią popatrzeć.

Ostatnie zdanie w notatniku zapisał kilka godzin przed śmiercią: „Może jednak mimo wszystko uda mi się dziś skończyć obraz”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version