Dziennikarz jesteś, to pewnie byś chciał, żeby ktoś ci narzekał na swój los. A tu trudno będzie takiego znaleźć.

W 1999 r. mieszkało tu 5906 Polaków. Dziś ćwierć miliona, w tym 90 tys. czasowo. Wielu przyjechało z Wielkiej Brytanii po brexicie. W Unii Europejskiej tylko kilka razy większe Niemcy mają liczniejszą Polonię.

Dzielą się na trzy grupy. Pierwsza to „polityczni”. Przyjechali po marcu 1968 r. albo w latach 80. Garstka, w większości zasymilowana. Druga ma podłoże miłosne. To głównie kobiety, które w latach 90. wyszły za Holendrów. Podobno w większości nieśmiałych facetów, którzy dopiero dzięki żonom zaczęli się rozwijać. Trzecia grupa ruszyła za chlebem po wejściu Polski do UE. Pracują głównie w rolnictwie i budownictwie. Jedni przyjeżdżają na krótko, pracują i wracają do Polski, inni osiedlają się na stałe.

– Coś mi się zdaje, że najbardziej niezadowolonym Polakiem tutaj będziesz ty – słyszę od rodaczki w Amsterdamie.

– Dlaczego?

– Bo dziennikarz jesteś, to pewnie byś chciał, żeby ktoś ci narzekał na swój los. A tu trudno będzie takiego znaleźć.

Faktycznie.

Ciasna klatka schodowa prowadzi na drugie piętro. Jest tak wąsko i stromo, że dziś takiego ciągu komunikacyjnego nie dopuściłby do użytku żaden strażak. Ale w XVIII w. amsterdamscy mieszczanie o nic nie pytali speców od bezpieczeństwa. Z tej klaustrofobicznej przestrzeni jest wejście do prostokątnego mieszkania o równie specyficznym układzie. Rozciąga się na całą szerokość kamienicy – czyli na dwa okna, jakieś cztery metry. Za to dłuższa ściana ma kilkanaście. Cała przestrzeń jest otwarta, urządzona z gustem, w większości starymi meblami. Sypialnia i kuchnia to zakamarki przy przeciwległych oknach.

Czuć tu historię, ale bez pretensji, jest i 2022 r. Wiekowe mury łączą się ze współczesnością we wzajemnym szacunku, bez uniesień, tak po prostu. Pogodna i rzutka kobieta wykłada ciastka na talerzyk. Włączając ekspres do kawy na kapsułki, otwiera szafkę. – Już do pana idę, tylko schowam pudełko, bo mnie myszy zjedzą, jeśli zostawię okruszki na wierzchu – tłumaczy. Pomiędzy licznymi książkami na półkach, stole i biurku kilka zdjęć siwego mężczyzny. Jan Minkiewicz zmarł w 2014 r. W mieszkaniu w jednej z setek zabytkowych, wąskich kamienic stojących wzdłuż kanałów w centrum stolicy Holandii przeżył z żoną 25 lat. On nie był jednak migrantem, ona tak.

Wojenne losy rzuciły rodziców Minkiewicza najpierw do Szwecji, a w 1948 r. do Holandii. Jan miał wtedy dwa lata. Mógłby żyć sobie spokojnie, jak Europejczyk z Zachodu, ale zaangażował się w pomaganie polskiej opozycji demokratycznej. Na początku lat 80., w czasie jednej z rozmów telefonicznych, dopytywał Jana Lityńskiego o jakieś szczegóły sytuacji na Uniwersytecie Warszawskim. Słuchawkę przejęła pracująca tam wtedy Barbara Malak i poleciało.

W 1999 r. mieszkało w Holandii 5906 Polaków. Dziś ćwierć miliona

Jan jeździł do niej do Polski. – Gdy zaczął się stan wojenny, jego wyrzucili do Holandii, a mnie internowali. Wypuszczając po długich miesiącach, SB proponowała mi bilet w jedną stronę, bo wiedziała, że „mam kochasia w Holandii”. Nie pojechałam – wspomina Barbara Malak-Minkiewicz. Na emigrację zdecydowała się dopiero, „kiedy kończyła się bolszewia”, choć i wtedy kursowała. Na początku lat 90. była jeszcze rzeczniczką Komisji Krajowej Solidarności. Potem dostała w Amsterdamie dobrą pracę w IEA – międzynarodowej organizacji badającej rozwój edukacji na świecie. Wyjazdu nie żałuje. – Polakom zawsze jest źle, potrafią to sobie załatwić. Ale tak całkiem serio: tu ludzie są inni. Życzliwi, przyjaźni, uśmiechają się do siebie na ulicach i w sklepach. Poza tym nawet w takim cholernym listopadzie widzę z domu łabędzie na kanale i dlatego chce mi się jeszcze trochę pożyć – mówi, pokazując okno. Łabędzi jednak nie widzę.

Ich dom pulsował. Przyjaciele polscy, holenderscy, debaty o polityce, kulturze i religii. Po śmierci Jana trochę zwolniło, ale Malak-Minkiewicz nie jest osamotniona. Może przez chwilę rozważała powrót do kraju, ale potem nastała nowa władza. I tak z Polaków w Holandii rozmowa schodzi na rząd PiS. Emigrantka, w 2013 r. odznaczona Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski, ma taką orientację w polskiej polityce i bieżących wydarzeniach, że zagięłaby znaczną większość wyborców od zawsze mieszkających w kraju. W swoje wypowiedzi na temat PiS z finezją wplata niecenzuralne słowa. Zostanie w Amsterdamie. Tu jest dobrze.

Kilkadziesiąt minut po spotkaniu dostaję zdjęcie z łabędziami, „które się trochę spóźniły”. „Wiadomo, sobota”.

Od dwóch lat „robi w holenderskich klasykach”. W kraju pracowała w gastronomii, straciła zajęcie przez pandemię. Jest po trzydziestce, postanowiła wyjechać. Na próbę, więc najpierw podpisała dwumiesięczny kontrakt z agencją pracy tymczasowej. Trafiła do tuneli z tulipanami – pierwszy klasyk. – Zajęcia na krótko praktycznie nie da się znaleźć w inny sposób, bo większe firmy podpisują kontrakty z agencjami, żeby nie zajmować się ciągłą rekrutacją. Agencja ma oczywiście płacone za pracowników, czyli de facto z twojego wynagrodzenia. Zarabia też i na inne sposoby – relacjonuje kobieta.

Pośrednik, z którym związała się Agata, nie pozwalał mieszkać na własną rękę. Żeby podpisać kontrakt, trzeba było wziąć kwaterę od agencji. Odpłatnie i tylko w dwuosobowym pokoju. Polka chciała zapłacić więcej i mieszkać sama, ale nie dostała zgody. – Potrzebowałam roweru, żeby dojeżdżać do pracy, więc od razu mi go wynajęli na czas równy długości kontraktu. Na miejscu zorientowałam się, że dużo taniej byłoby kupić używany rower na własność, ale i tak musiałabym płacić za ten wynajęty – mówi Polka.

Kolejnym kłopotem były nieterminowe wypłaty. Musiała upominać się o wynagrodzenie, pracodawca tłumaczył się brakiem przelewu od kontrahenta, co przecież było niemożliwe, bo koncerny płacą na czas. Choć Agata nazywa tę formę zatrudnienia nowoczesnym niewolnictwem, widzi i dobre strony. – Przyjęli mnie dla konkretnego klienta, który po kilku tygodniach postanowił jednak zmniejszyć zatrudnienie. Nie miałam więc pracy, ale agencja wzięła poszukiwania na siebie. Przez dwa miesiące nie zarabiałam, ale i nie płaciłam za mieszkanie.

Agencje pracy tymczasowej w Holandii to często polskie firmy, ale i miejscowe mają swoje za uszami. O ich grzeszkach, mykach i trikach przez lata mówiło się tam dużo. Ostatnio lokalna inspekcja pracy na dobre wzięła się za ten rynek. Pod presją pośrednicy podpisali porozumienie, w którym zobowiązują się, że każdy nowy pracownik przez pierwsze dwa miesiące będzie miał gwarancję wynagrodzenia równego lokalnej płacy minimalnej (1756,20 euro miesięcznie), nawet jeśli z wypracowanych godzin wyniknie niższa kwota. Ale z drugiej strony coraz głośniej robi się o konflikcie z Niemcami. W przygranicznych miasteczkach nieruchomości są sporo tańsze, więc agencje tworzą tam całe dzielnice robotników czasowych, których wożą do holenderskich pracodawców. W efekcie Niemcy mają koszty, podatki trafiają do Holendrów, a robotnicy kursują po 1,5-2 godziny w jedną stronę.

Agata po pół roku nie przedłużyła kontraktu. Na własną rękę znalazła pokój do wynajęcia w Utrechcie i zajęcie w centrum Amsterdamu. To pół godziny jazdy pociągiem. Pracowała w sklepie z serami – drugi klasyk. A potem przeniosła się do sprzedawcy stroopwafli – to klasyk numer trzy. Nie wie, czy wróci do Polski. Na razie jest zadowolona.

Co tu gadać? Sprawa z Holandią jest prosta. Rafał ma 45-50 lat, ma mikrofirmę. Remontuje, zapotrzebowanie jest duże. Czasami działa sam, czasami weźmie Polaka albo dwóch do pomocy. Przyjeżdża do Amsterdamu i pracuje 2-4 miesiące. Żonie z dziećmi w Polsce wysyła przelewy. Gdy Rafał wraca, żyją z tego, co przywiózł. Najczęściej około pół roku, a potem znowu Amsterdam. Piękne miasto? Może i tak. Rafał raz wykańczał mieszkanie na parterze kamienicy w centrum, tuż przy kanale. Lato było, pływały duże łodzie z turystami. Wzdychał do nich, marzył o rejsie. Nie popłynął. To 20 euro kosztuje, jednak dużo.

– Mój chłopak przez jakiś czas odwiedzał znajomych pracujących w Holandii. Podobało mu się, mówił, że tam się spokojniej żyje. A w Kaliszu miałam stres za stresem, musiałam rzucić studia, bo nie byłam w stanie zarobić na szkołę i życie. Chłopak zaproponował mi wyjazd – mówi 29-letnia kobieta, która wyemigrowała osiem lat temu. Osiedli w Heerlen. Szybko znaleźli zatrudnienie, bo jeśli tylko ktoś chce, a zwłaszcza jeśli zna angielski, nie ma najmniejszych problemów. Iza pracowała w pralni, jej chłopak jako kierowca. – Od samego początku było nas stać na dobre życie. Wystarczało na wszystko, w tym na większy wydatek od czasu do czasu i niezłe wakacje – opowiada kobieta.

On zaczął awansować, a ona chorować. Ma kłopoty z poruszaniem się, dostała rentę, ale nie chciała bezczynnie siedzieć w domu. Nie miała pojęcia, co robić, ale za rękę poprowadził ją holenderski urzędnik. Pomógł założyć hobbystyczną działalność gospodarczą. Iza robi w domu zabiegi kosmetyczne, a o kwotę, którą zarobi, obniżane jest jej świadczenie. Narzeczony został kierownikiem w firmie transportowej. Nawet nie przyjdzie im na myśl, by wracać do Polski. Wolą życie bez finansowej presji. Kryzys i inflacja? W Heerlen tego nie czuć. Może ulubiony kurczak Agaty podrożał o kilkadziesiąt centów, ale to nie jest kwota, na którą by się zwracało uwagę. – Poza tym w mojej chorobie ważna jest opieka zdrowotna. Tu mam wszystkie badania od ręki, wizyty u specjalistów z tygodnia na tydzień. Nie wierzę, że to wszystko zagwarantowałby mi NFZ – przyznaje.

I gdyby tylko nie rodacy. – Mam wrażenie, że przyjeżdża tu od nas dużo patologii. Mamy złą opinię: tymczasowi są pracowici, ale po robocie tylko siedzą w pokojach, piją, imprezują. Do tego rodak rodakowi wrogiem. Burczą na siebie. Ciągle się słyszy o oszustwach Polaków, chociaż nie mówię, że inni tego nie robią. Ale wszystkie narodowości są ze sobą zżyte, my tutaj raczej stronimy od siebie – opowiada Iza.

Buszuję po internetowych grupach dla Polaków w Holandii. To specyficzne miejsca. Gdy ktoś szuka roboty lub mieszkania, pod postem błyskawicznie pojawiają się słowa krytyki za życiową nieudolność, domniemany brak prawa jazdy i znajomości języka, a także oferty pożyczek gotówkowych oraz prośby o kontakt od rekruterów z agencji pracy tymczasowej. Odzywam się do kilkorga, żeby porozmawiać o biznesie pośredników i Polakach, których zatrudniają. Bez reakcji.

Tylko trzy razy ktoś chciał ode mnie zapłaty za „udzielenie wywiadu”. Pierwszy raz lata temu, nie pamiętam szczegółów. Dwa pozostałe teraz, na polskim forum w Holandii. Wynagrodzenia za rozmowę zażądał Mateusz, który „z powodu ciężkiej sytuacji finansowej” za kilkanaście euro sprzedawał „telewizor z funkcją monitora”. I Klaudyna, która szukała modelek do sesji. Na prośbę o szczegóły przeczytałem: „Pozuje jako fotomodelka do fashion, lingerie, akt, open legg za 160 euro. Czy jest Pan zainteresowany?”.

Odpowiedziałem, że piszę o Polakach w Holandii i chciałbym porozmawiać o tym, jak jej się tu żyje i pracuje. Odmówiła, tłumacząc: „różnie się od kanonu i stereotypu”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version