Rosyjskie służby testują w Polsce nową taktykę w wojnie prowadzonej przeciwko Zachodowi. I rekrutują do niej Polaków.

Profesor Maksim Mironow? Mam dla pana wiadomość. Trzymaj się z dala od Rosji i rosyjskiej polityki!” – usłyszał przez domofon rosyjski ekonomista, gdy po południu 31 sierpnia 2023 r. ktoś zadzwonił do jego domu w Buenos Aires. Związany z uniwersytetem w Madrycie Mironow tropił, jak Kreml omija sankcje nałożone przez Zachód na Rosję po inwazji na Ukrainę. Następnego dnia do jego żony podszedł nieznany mężczyzna, uderzył ją w twarz i wykrzyczał: „Trzymaj się z dala od Rosji!”, nagrywając całe zajście.

Argentyńska policja dzięki monitoringowi ustaliła wizerunek sprawcy, ale nie udało się go zidentyfikować. Zrobili to dziennikarze śledczy rosyjskiego portalu The Insider Christo Grozew i Roman Dobrochotow, którzy otrzymali zdjęcie napastnika i użyli jednego z narzędzi do rozpoznawania twarzy w internecie. Okazał się nim Grzegorz D., 38-letni mieszkaniec Bydgoszczy, do marca 2022 r. właściciel firmy remontowej, specjalizującej się w pracach wysokościowych, która zbankrutowała. Jego nazwisko było w rejestrach podróżnych do Argentyny. Mężczyzna przyleciał do Buenos Aires samolotem Air France z Paryża 30 sierpnia, a więc dzień przed atakiem na Mironowa. Wracał tą samą trasą 5 września.

Wyniki swojego dochodzenia The Insider przekazał polskim służbom, które potwierdziły ustalenia dziennikarzy. Grzegorz D. został niedawno zatrzymany przez Centralne Biuro Śledcze Policji. Ustalono też, że był prowadzony przez obywatela Białorusi. Tego samego, który utrzymywał kontakty z dwoma Polakami, gdy 12 marca wieczorem na obrzeżach Wilna doszło do napadu na Leonida Wołkowa, współpracownika Aleksieja Nawalnego, zmarłego w łagrze niespełna miesiąc wcześniej.

„Na podwórku domu zaatakował mnie mężczyzna, uderzając 15 razy w nogę. Z jakiegoś powodu noga pozostała nienaruszona, (…), ale złamał mi rękę – relacjonował Wołkow, który doznał także obrażeń głowy. Napastnik ruszył na opozycjonistę, gdy ten podjechał pod dom i siedział jeszcze w samochodzie. Najpierw wybił szybę, później opryskał go gazem łzawiącym i dopiero wtedy zaczął bić młotkiem.

Z ustaleniem sprawców – bo napastnik miał pomocnika – nie było większych kłopotów. W okolicy domu Wołkowa logowały się telefony polskich abonentów. Jak informowała „Rzeczpospolita”, podczas ataku miały też paść polskie słowa. 3 kwietnia napastnicy zostali zatrzymani przez CBŚP. Wołkowa miał bić Maksymilian K., członek jednego z gangów kiboli Legii, potężnie umięśniony uczestnik walk MMA. Miał wziąć za to 2 tys. zł.

Przedstawiciele służb polskich i litewskich są przekonani, że oba ataki były motywowane antyputinowską działalnością Mironowa i Wołkowa. Litwini stwierdzili nawet, że napad na współpracownika Nawalnego to pierwszy przypadek politycznego terroryzmu w tym kraju, związany z wyborami prezydenckimi w Rosji, które rozpoczęły się trzy dni po ataku na Wołkowa. Jasne jest również, że oba ataki zostały zaplanowane i przygotowane przez rosyjski wywiad, a Polakom wyznaczono role wykonawców.

– Po tym, jak setki ich agentów pracujących pod przykryciem dyplomatów [mówi się o 400 – red.] zostało wydalonych przez Zachód po ataku na Ukrainę, Rosjanie zmienili metody działania. Uaktywnili alternatywne siatki i zaczęli energicznie rekrutować przez internetowe komunikatory wśród obcokrajowców, najchętniej z paszportami krajów UE, którzy nie mają problemów z poruszaniem się po Europie – tłumaczy pracownik polskich służb.

Bezpośrednim zleceniodawcą ataków na Wołkowa był tajemniczy Białorusin. Nie został zatrzymany, co oznacza, że albo wyjechał z Polski, albo – co bardziej prawdopodobne – kierował wykonawcami przez internet.

Niemal w tym samym czasie, co w przypadku sprawców pobicia w Wilnie, służby poinformowały o zatrzymaniu mężczyzny, który zgłosił się do Rosjan z propozycją pomocy w przeprowadzeniu zamachu na prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego. Jak się dowiadujemy, to były żołnierz stacjonującej na Podkarpaciu elitarnej Brygady Podhalańskiej. Ma prorosyjskie poglądy, starał się nawet uzyskać rosyjskie obywatelstwo. Był na tyle atrakcyjny dla służb Putina, że – jak słyszymy – udało mu się nawiązać bezpośredni kontakt z funkcjonariuszem jednostki GRU odpowiedzialnej za zamachy na oponentów Putina i dywersję w Europie.

Wcześniej, w połowie lutego, wpadł też Ukrainiec, który na zlecenie Rosjan planował podpalenie sąsiadujących z infrastrukturą krytyczną budynków we Wrocławiu (prawdopodobnie przyjechał z Niemiec). Z kolei pod koniec marca ABW przeprowadziła nalot na lokale związane z firmą ochroniarską, którą kierował były funkcjonariusz Biura Ochrony Rządu Jacek J. Był on również właścicielem serwisu Voice of Europe, który założyły rosyjskie służby, by siać dezinformację i budować sieć polityków z całej Europy głoszących narracje zgodne z linią Kremla.

„Wydaje się, że nie ma tygodnia, by na światło dzienne nie wyszła kolejna tajna operacja, pokazując, jak głęboko rosyjskie służby wywiadowcze spenetrowały Europę po wybuchu pełnoskalowej inwazji na Ukrainę dwa lata temu” – pisał „Financial Times” sześć dni przed atakiem na Wołkowa w Wilnie. Brytyjski dziennik podawał przykłady z przełomu lutego i marca: zabójstwa Maksima Kuzminowa, rosyjskiego pilota śmigłowca, którym poprzedniego lata zbiegł na Ukrainę. Mężczyzna został zamordowany w biały dzień przez wynajętych przez GRU dwóch Czeczenów w garażu apartamentowca w Hiszpanii, gdzie zamieszkał.

„FT” informował również o zdemaskowaniu przez brytyjskie służby rosyjskiej siatki składającej się z zamieszkałej w Londynie i okolicach szóstki Bułgarów (czterech mężczyzn i dwóch kobiet), których zadaniem było rozpoznawanie obiektów i miejsc pobytu osób będących w zainteresowaniu służb Kremla. Europejskie służby zatrzymały jeszcze dwóch młodych Brytyjczyków – sprawców podpalenia w Londynie magazynów należących do firmy z Ukrainy. To szczególnie istotne w perspektywie udziału Polaków w działaniach rosyjskiego wywiadu, bo potwierdza, że nie tylko wykonawstwo, ale i bezpośrednie przygotowanie ataków nie musi być prowadzone przez Rosjan.

Jak wynika z rozmów „Newsweeka” z przedstawicielami polskich służb, po napaści na Ukrainę rosyjskie służby zmieniły swoje metody działania trochę z konieczności, ze względu na wydalenie szpiegów – dyplomatów – i trudności w poruszaniu się na rosyjskich paszportach po Europie, ale też z potrzeby zintensyfikowania działań po napaści na Ukrainę. Rosjanie przeszli na tryb wojenny, który cechuje zdecydowanie większa skala, agresywność i nieliczenie się z konsekwencjami wizerunkowymi. Wykonawcami są zwerbowani obcokrajowcy, którzy wcale nie muszą wiedzieć, dla kogo pracują.

– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby ci dwaj kibole z Warszawy pojechali do Wilna pod hasłem „spuszczenia łomotu Ruskiemu” i zrobili to za zwrot kosztów – mówi jeden z byłych funkcjonariuszy polskiego kontrwywiadu. Jakby na potwierdzenie, obrońca Maksymiliana K. poinformował, że jego klient nie przyznaje się do stawianego mu zarzutu pobicia na zlecenie służb specjalnych obcego państwa.

– Rosjanie rekrutują bandyterkę, kiboli, ludzi bez skrupułów, gotowych wykonać taką robotę jak w Wilnie. Odbywa się to w różny sposób, często przez pewien rodzaj ogłoszeń publikowanych na kanałach w Telegramie – słyszymy od źródła w służbach. – Przy czym Rosjanie, jak to mają w zwyczaju, co zresztą pokazują w wojnie w Ukrainie, zupełnie się nie przejmują ich dalszym losem. Mają wykonać zadanie, a co się dalej z nimi będzie działo, jest zupełnie nieważne. Wpadną to wpadną, na ich miejsce znajdą się kolejni. Ważne, by wywołać strach i zamęt u przeciwnika – dodaje nasz rozmówca.

Innym charakterystycznym zjawiskiem jest rekrutacja w środowiskach ukraińskich. Szczególnie cenni i łatwi do zwerbowania są ci, którzy mają rodziny na terenach okupowanych, w tym żołnierze ukraińscy. Dostają propozycję nie do odrzucenia. – Wybór jest prosty. Albo zgodzą się podjąć współpracę i zrealizować zadanie, albo ich rodzina zostanie wywieziona gdzieś w głąb Rosji, jeśli nie zamordowana – słyszymy.

Czasem taka „propozycja” poparta jest zdjęciem bliskiej osoby z przystawionym pistoletem do głowy. „Washington Post” opisał niedawno, jak ukraiński żołnierz odebrał anonimową wiadomość na jednym z czatów. Pod groźbą represji na jego rodzinie z terytoriów okupowanych nakazano mu otrucie dowódców jednostki walczącej na południowym wschodzie Ukrainy oraz przekazywanie informacji o ruchach oddziałów na froncie.

Ukraińcy w szponach rosyjskich służb dają jeszcze jedną korzyść, czyli możliwość podsycania polsko-ukraińskich nieporozumień, jeśli sprawa wyjdzie na jaw oraz osłabiania wsparcia dla pomocy walczącej Ukrainie.

Nie znaczy to, że wojna przekreśliła „tradycyjne” sposoby rekrutacji, np. sięganie tzw. oferentów, czyli osób oferujących swoje usługi Rosjanom w zamian za pieniądze lub inne korzyści. To właśnie przypadek mężczyzny, który chciał wziąć udział w zamachu na prezydenta Zełenskiego. W grze są także motywacje jeszcze bardziej przyziemne, czyli finansowe. Sprawca napaści z Buenos Aires wpadł w tarapaty, gdy zbankrutowała jego firma, zostawiając długi. Choć w lokalnych mediach przedstawiał się jako człowiek przyjazny Ukrainie i spieszący z pomocą państwu walczącemu z rosyjską agresją, miał przyjąć zlecenie od rekruterów związanych z rosyjskimi służbami, którzy szukali takich jak on, przeglądając bazy danych o osobach zadłużonych.

Pozostaje jeszcze kwestia sprawności naszych służb kontrwywiadowczych, szczególnie Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Ostatnie zatrzymania wykonawców zleceń rosyjskich służb ABW wykonała dzięki informacjom przekazanym od sojuszników – służb litewskich, czeskich, ukraińskich i niemieckich, zaś sprawcę napaści w Buenos Aires zidentyfikowali dziennikarze rosyjskiego serwisu śledczego.

Przyczyn słabości polskich służb jest kilka. Za rządów PiS radykalnie zmalała liczba funkcjonariuszy ABW. Z niemal 6 tys. w 2015 r. do 3-4 tys. obecnie. Niewielką tylko rekompensatą jest kilkaset etatów więcej, które dostał kontrwywiad wojskowy. W konsekwencji służby stały się mało wydolne. Jeden z ważnych urzędników państwowych zdradził niedawno, że czeka już dwa miesiące na odpowiedź z agencji w sprawie dotyczącej bezpieczeństwa kontrwywiadowczego dużego przetargu.

Stosunek poprzedniej władzy do cywilnego kontrwywiadu dobrze obrazuje likwidacja delegatur ABW jeszcze na początku rządów PiS, która mocno odbiła się na jej możliwościach. Już w kwietniu 2016 r. zamknięta została delegatura warszawska, a rok później kolejne dziesięć, w tym w tak newralgicznych miejscach, jak sąsiadujący z obwodem królewieckim Olsztyn. Znamienne, że wśród zlikwidowanych delegatur były te, z których terenów pochodzili zamachowcy z Wilna (Warszawa), ale również Buenos Aires (Bydgoszcz), niedoszły podpalacz z Wrocławia czy wspomniany były żołnierz podhalańczyków (Rzeszów).

Zamykano nawet wydziały zamiejscowe, które podlegały delegaturom. Choć zarządzeniem premiera Tuska wszystkie zostaną przywrócone za dwa miesiące, to nie od razu odbudują one utracone zdolności operacyjne.

Z jak przyziemnymi, ale i trudnymi do pokonania problemami mierzyć się musi nowe kierownictwo ABW, pokazując przykład nieistniejącego już wydziału zamiejscowego w Elblągu, a więc tuż przy granicy z Rosją. Nie dość, że go zlikwidowano, to jeszcze sprzedano budynek, który zajmował. Choć również w tym przypadku podjęto decyzję o jego odtworzeniu, to zdecydowanie trudniejsze okazało się znalezienie nowej siedziby.

Jak zauważa Marek Biernacki, szef sejmowej komisji do spraw służb specjalnych, szczególnie zaskakujące jest to, że mimo upływu niemal dwóch lat od rosyjskiej agresji na Ukrainie poprzedni rząd nie zrobił nic, by odtworzyć zlikwidowane w latach 2016-2017 przedstawicielstwa agencji w terenie. – Teraz mierzymy się z konsekwencjami takich decyzji podejmowanych za poprzedniej władzy. Dlatego sytuacja służb na odcinku wschodnim jest trudna. Odbudowa ich zdolności musi niestety potrwać – mówi „Newsweekowi” Biernacki.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version