Bez poczucia bezpieczeństwa każdy moment satysfakcji i spełnienia skradną nam zaraz starzy znajomi – niepokój i lęk. Jak jednak przy całej złożoności i niestabilności świata czuć się bezpiecznie? Odpowiedź tkwi w nas samych.

Poczucie bezpieczeństwa nie płynie z realnego świata, w którym żyjemy, lecz z tego, jak ten świat wygląda w naszej psychice. Wystarczy zamknąć oczy i wyobrazić sobie siebie w kilku sytuacjach.

Zacznijmy od widoku siebie przed kilkusetosobowym morzem głów podczas wystąpienia na ważnym wydarzeniu. Oczyma wyobraźni spójrzmy na mikrofon w naszej dłoni i te wszystkie oczy wpatrzone w nas w oczekiwaniu na pierwsze słowa.

Następnie przenieśmy się do pierwszego wagonika górskiej kolejki pędzącej po krętym torze gdzieś w parku rozrywki. Poczujmy pęd powietrza rozwiewającego włosy i wyciskającego nam łzy z oczu.

Na koniec udajmy się w jakieś dowolne spokojne miejsce i spójrzmy na własną dłoń, wyobrażając sobie chodzącego po niej ptasznika. Przy odrobinie skupienia możemy nawet poczuć na skórze dotyk włosków pokrywających jego odnóża.

A teraz otwórzmy oczy, zróbmy kilka głębszych oddechów i zastanówmy się, co właściwie się wydarzyło?

U większości osób wyobrażenie sobie każdej z opisanych scen może wywołać zauważalny lęk. Ale przecież nawet nie ruszyliśmy się z miejsca, to wszystko rozgrywało się jedynie w naszej wyobraźni!

Ponownie wróćmy do wyobrażania sobie powyższych scen, tyle że w wersji nieco zmodyfikowanej. Zamiast kilkuset osób na publicznym wydarzeniu wyobraźmy sobie grupę znajomych, którym mamy właśnie opowiedzieć w pubie jakiś żart. Górską kolejkę zamieńmy na narciarski wyciąg. A wielki, włochaty ptasznik niech stanie się swojskim nasosznikiem trzęsiem. Co teraz dzieje się w naszych emocjach?

U większości z nas te zmienione sytuacje prawdopodobnie nie będą wiązać się już z lękiem. Ale wciąż znajdzie się grono osób, dla których nawet tak złagodzone scenariusze tychże wciąż będą zbyt straszne, by mogli komfortowo je sobie wyobrażać.

Podróż przez wyobrażone sceny ujawnia dwie prawidłowości działania ludzkiego mózgu. Pierwsza to fakt, że zarówno realne bodźce, jak i te wyobrażone potrafią wzbudzać w nas emocje. Te emocje, podobnie jak towarzyszącą im reakcję ciała, odczuwamy naprawdę. Niezależnie od tego, czy obiekt pochodzi z realnego świata wokół nas, czy też ze świata w naszej głowie.

Druga prawidłowość pokazuje, że identyczne sytuacje oddziałują na różne osoby w różny sposób. Przykładowa górska kolejka dla jednych może być przerażająca, podczas gdy inni w tej formie rozrywki dostrzegą świetną zabawę. Łącząc te dwie informacje w całość, możemy dojść do wniosku, że choć żyjemy w realnym świecie, to przeżywamy inny, istniejący w naszym umyśle. Świat prywatny będzie odbiciem realnego, ale nie odbiciem wiernym. Niektóre elementy zostaną w nim odwzorowane dokładnie, podczas gdy inne zostaną zniekształcone przez naszą percepcję, nasze nastawienie czy doświadczenia. Poruszający się w przeciągu kłębek kurzu z realnego świata nagle w świecie prywatnym stać się może groźnym, jadowitym pająkiem. Lekko zardzewiały wagonik górskiej kolejki – wizją przyjemności bądź śmiertelnej pułapki, od której najlepiej trzymać się z daleka. Półgodzinne spóźnienie partnera dla jednych osób będzie informacją o potencjalnych korkach, podczas gdy dla innych oznaczać może śmierć, zdradę bądź porzucenie.

Poczucie bezpieczeństwa nie zależy od realnych zdarzeń w realnym świecie, ale od tego, na ile bezpiecznie czujemy się w naszym świecie prywatnym. Najlepiej ilustruje to sformułowane przez Kathleen Mooney w latach 80. XX w. tzw. równanie lęku. Według

Mooney na poziom przeżywanego lęku składają się cztery czynniki:

• na ile prawdopodobne wydaje nam się dane zdarzenie,

• na ile bolesne będą dla nas jego konsekwencje,

• jak oceniamy nasze możliwości poradzenia sobie z tym zdarzeniem,

• na ile prawdopodobne wydaje nam się otrzymanie w tej sytuacji jakiegoś zewnętrznego wsparcia czy pomocy.

Mooney zapisuje te czynniki w postaci ułamka, który w liczniku ma iloczyn prawdopodobieństwa i „bolesności” zdarzenia, zaś w mianowniku sumę własnych i zewnętrznych zasobów. Przewidywane prawdopodobieństwo i „bolesność” zwiększają poziom lęku, podczas gdy ocena własnych możliwości poradzenia sobie oraz otrzymania wsparcia obniża go. To proste równanie nie tylko wiele wyjaśnia, ale też daje bardzo konkretne wskazówki, jak rozwijać w sobie poczucie bezpieczeństwa.

Zajmijmy się najpierw licznikiem. Gdy stajemy w obliczu jakiegoś wyzwania, nasz mózg automatycznie zaczyna dokonywać szeregu ocen. Uwzględnia w nich zarówno bieżący kontekst, jak i wcześniejsze doświadczenia z podobnymi kategoriami zdarzeń. Każda taka ocena bazuje na poprzednich i zarazem staje się podwaliną dla kolejnych ocen. Szacujemy, próbujemy, wyciągamy wnioski. Potem ponownie stykamy się z daną sytuacją i powtarzamy cały ten proces, mając w pamięci poprzednie zdarzenie. Jeśli to poprzednie utrwaliło się w naszej pamięci z adnotacją „nie było aż tak źle”, wtedy łatwiej przyjdzie nam podjąć kolejne. Jeżeli zaś przy poprzednim pojawiła się notatka „to było straszne”, wówczas kolejne już na starcie wzbudzi w nas więcej obaw i niepokoju. W ten sposób możemy stopniowo oswajać się z różnymi sytuacjami lub na nie uwrażliwiać. Poczucie „nie było aż tak źle” pomoże nam rozwijać skrzydła, zaś poczucie „to było straszne” zachęci nas raczej do rozwijania sprawności w unikaniu takich sytuacji w przyszłości. Łatwo przy tym o efekt śnieżnej kuli, ponieważ każda taka adnotacja staje się jednocześnie kluczem, według którego mózg będzie przywoływać wspomnienia.

Każde wcześniejsze „nie było aż tak źle” przywoła wspomnienia momentów satysfakcji, poczucia sukcesu i innych przyjemnych doznań, zachęcając nas tym samym do kolejnych prób. Z kolei każde wcześniejsze „to było straszne” analogicznie odświeży nam wspomnienia wysycone ową „straszliwością”. To właśnie za sprawą tego mechanizmu realne wagoniki w naszych prywatnych światach stopniowo stają się źródłem przyjemności bądź narzędziem zagłady. Podobnie w relacjach. Częste bury od rodziców uwrażliwiają nas na krytykę, a straszenie oddaniem do domu dziecka uwrażliwia na porzucenie.

Czas na mianownik. Tu proces oceny możemy sprowadzić do dwóch pytań: „Czy jestem w stanie z tym sobie poradzić?” oraz „Czy mogę na kogoś liczyć?”. Optimum to oczywiście sytuacja, kiedy jesteśmy w stanie odpowiedzieć twierdząco na oba pytania. Łatwiej zmierzyć się z wyzwaniami czy trudnościami, kiedy mamy zaufanie do siebie i do innych. Takie zaufanie oczywiście również nie bierze się z powietrza, lecz opiera się na fundamencie wcześniejszych doświadczeń. Z dzieci, które mogą liczyć na zachętę i wsparcie, wyrastają dorośli chętni do próbowania i umiejący korzystać ze wsparcia. Dzieci wciąż karcone i rozliczane z niepowodzeń stają się dorosłymi, którzy nie potrafią uwierzyć w siebie. Ten brak zaufania czyni ich skłonnymi do unikania wyzwań bądź oddawania innym odpowiedzialności za ich własne życie. Bezpieczeństwo zaczyna kojarzyć się im z trzymaniem się kurczowo tego, co znane oraz poszukiwaniem osób, które przejmą odpowiedzialność za ich życie.

Odwrotna sytuacja – gdy polegamy jedynie na sobie – jest tylko nieznacznie lepsza. To częste doświadczenie osób dostających mało wsparcia w dzieciństwie. Stojące za takim doświadczeniem historie są różne: alkoholizm rodzica, przewlekłe choroby w rodzinie, bycie wychowywanym przez samotnego opiekuna, czasem też bycie najstarszym z rodzeństwa w wielodzietnej rodzinie. Sygnał ze strony otoczenia brzmi: „Jeśli czegoś chcesz, to musisz sam o to zadbać”. To wymusza samodzielność, która z czasem staje się czymś naturalnym, a jednocześnie uczy, że zwracanie się do innych o pomoc skazane jest na porażkę. Z takich dzieci wyrastają dorośli samodzielni aż do przesady. Sami sobie organizują życie, sami sobie wynajmują mieszkanie, sami do tego mieszkania wnoszą stół i krzesła, nawet jeśli to trzecie piętro bez windy. Za to, gdy przychodzi do wniesienia szafy…, ta rozkłada ich na łopatki.

Jeśli chcemy uczynić nasz wewnętrzny świat przyjaźniejszym i lepszym do życia miejscem, przebudowę warto zacząć od mianownika. Trzeba zobaczyć, co w nim jest, a potem zająć się obiema jego składowymi.

W ramach pierwszej składowej należy dać sobie szansę na rozwój i zaaranżować takie sytuacje, które pozwolą poczuć własną moc i kompetencję. Poszerzać strefę komfortu małymi krokami, ale konsekwentnie. Jak z nauką języka obcego czy treningami w sporcie – zbyt wysoko ustawiona poprzeczka podetnie nam skrzydła i zniechęci, zbyt nisko da poczucie, że podejmowane wysiłki nie przekładają się na widoczne efekty. Niech więc to będzie wyzwanie, ale powtarzane regularnie i częściej kończące się sukcesem niż porażką.

A co z drugą składową? Tu naszym mottem winno stać się hasło: „Życie to sport drużynowy”. Zobaczmy, kto już w tej drużynie jest oraz pomyślmy, kogo chcielibyśmy do niej zaprosić. W tym przypadku już sama świadomość, że jest jakaś drużyna, potrafi działać wzmacniająco.

Taka przebudowa prywatnego świata to projekt na lata. Ale gdy już będziemy mieć mocny mianownik, wówczas nawet wojna czy inflacja w liczniku nie zwalą nas z nóg.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version