Nie ma ulic, kanalizacji, wodociąg jest tak stary, że co chwilę pęka. Na najbiedniejszym osiedlu najbogatszej parafii żyje się ciężko i chwilowo.
Po tym, jak dostałam pozew od proboszcza, znajomi musieli pilnować, żebym sobie czegoś nie zrobiła – mówi Bronisława Waszkiewicz. Ma 67 lat, 1215 zł emerytury i niewielki, parterowy dom na Osiedlu Maltańskim w Poznaniu. To ziemia kościelna. Parafia pod wezwaniem św. Jana Jerozolimskiego za Murami ma tu 287 parceli. Pani Bronisława dostała wezwanie do „opróżnienia, opuszczenia i wydania” parceli, na której stoi jej dom.
Takie samo wezwanie dostała Violetta Gulczyńska. Kupiła dom na osiedlu całkiem niedawno, zdążyła zrobić remont. – Położyłam nowy dach, wyremontowałam pokoje. I co teraz? – denerwuje się. Mieszka z 19-letnią niepełnosprawną córką i 7-letnim wnukiem, dla którego jest rodziną zastępczą. – Parafia żąda, żebyśmy zabrali rzeczy, opuścili to miejsce – mówi Gulczyńska.
Podobne wezwania trafiły w sumie do 22 domów na Osiedlu Maltańskim. Jednak i w pozostałych domach zrobiło się nerwowo.
Bronisława Waszkiewicz jest przekonana, że to dopiero początek. – Parafia przygotowuje ziemię do sprzedaży, chce się nas wszystkich pozbyć – podejrzewa.
Parafialna ziemia w tym miejscu kusi deweloperów, bo to kilkanaście hektarów w świetnej lokalizacji – blisko centrum miasta, przy ładnym parku i słynnym Jeziorze Maltańskim.
– Ziemia, którą ma tu parafia, warta jest ok. 350 mln zł. Ale bez ludzi. Bo z ludźmi, którzy tu teraz mieszkają, trudno będzie ją sprzedać – mówi nam jeden z poznańskich rzeczoznawców zajmujących się wyceną nieruchomości. Twierdzi, że Kościół od dawna prowadzi rozmowy z potencjalnymi kupcami. Padała kwota 200 mln zł, innym razem 150 mln – zainteresowani kupnem zbijali stawki, rozmowy były zrywane. Wszystko przez to, że kościelne parcele nie są puste – stoją tu domki, altanki, szopy, garaże. Żyje w tym miejscu ok. 700 osób.
Prymas pobłogosławił
– Żeby proboszcz chociaż chciał poczekać, aż zamknę oczy – mówi 70-letni Zbigniew Banicki, siwy, szczupły, mieszka w parterowym domu na parceli nr 129. Nie wie, dokąd pójdzie, jak proboszcz sprzeda tę ziemię. Tu żyli jego dziadkowie, rodzice, tu się wychował, tu dorastały jego dzieci.
Żyło się tu – jak twierdzi – bez świadomości, że to grunt kościelny. W domu zachowała się umowa, jaką dziadek Zbigniewa podpisał 89 lat temu ze Związkiem Towarzystw Ogrodów Działkowych. Banicki wyciąga pożółkły dokument: parcela ma 328 mkw., Związek ustalił stawkę czynszu dzierżawnego na 3 grosze za metr i obiecał, że umowa co roku będzie automatycznie przedłużana.
To był czas, gdy w całej Polsce Związek tworzył ogrody działkowe. Stały się ratunkiem dla ludzi dotkniętych wielkim kryzysem gospodarczym – mając ogród, mieli co jeść. Państwo dawało dotacje na tworzenie takich miejsc, ziemię najczęściej przydzielano z zasobów miejskich, choć udostępniały też parafie. W Poznaniu powstało kilka ogrodów, ziemię pod jeden z nich wydzierżawiono z gminy kościelnej św. Jana – zgodził się na to ówczesny proboszcz ks. Karol Mazurkiewicz, który później zginął w Dachau.
Początkowo na działkach był surowy zakaz pomieszkiwania. Z czasem zaczęto przymykać oko. W wydanej w 1939 r. „Historii ogrodów działkowych w Polsce” można przeczytać, że tworzenie takich miejsc to była „pomoc, otucha i nadzieja” dla „bezrobotnych i mało zarobkujących”. Twórców ogrodów błogosławił ówczesny prymas Polski August Hlond. Z radością informowano, że ludzie, którzy wcześniej mieszkali „w niezdrowych warunkach, znaleźli kawałek ziemi i zdrowe, higieniczne pomieszczenie w domkach”.
– Po wojnie w tym miejscu był Pracowniczy Ogród Działkowy Wolność – opowiada Banicki. Później ogród został wyrejestrowany, a uchwałą poznańskich radnych powołano osiedle. – Byliśmy przekonani, że należymy do miasta. Po czym usłyszeliśmy, że do parafii – mówi żona Banickiego.
To, że żyją na kościelnej ziemi, uświadomił im poprzedni proboszcz, ks. Kazimierz Królak – trzeba było zacząć płacić parafii za dzierżawę.
Zaoranie
Ks. Królak został proboszczem parafii pod wezwaniem św. Jana Jerozolimskiego za Murami w styczniu 1988 r.
To burzliwy rok: strajki, antykomunistyczne demonstracje pacyfikowane przez ZOMO, a w czerwcu wybory do rad narodowych bojkotowane przez demokratyczną opozycję. Ks. Królakowi udaje się dojść z władzą do porozumienia. W maju, na miesiąc przed wyborami, Wydział do Spraw Wyznań Urzędu Wojewódzkiego wydaje zaświadczenie, dzięki któremu parafia ma potwierdzenie prawa do terenów nad Jeziorem Maltańskim. Założona zostaje nowa księga wieczysta. Choć na obszarze, który teraz nazywany jest Osiedlem Maltańskim, są domy, a w nich są zameldowani ludzie, to w księdze wieczystej parafia ma je zapisane jako grunty orne.
– I zachowuje się tak, jakby chciała nas zaorać – skarżą się mieszkańcy osiedla.
– Wszędzie wokół jest cywilizacja – ludzie mają gaz, ogrzewanie, kanalizację, a my wciąż żyjemy jak w skansenie. Parafia nie podejmuje żadnych inwestycji, a wręcz je blokuje – mówi Bronisława Waszkiewicz. Jeśli ktoś się stąd wyprowadzi, na opuszczoną parcelę nie wchodzi nikt nowy, bo parafia się nie zgadza. Opuszczone działki popadają w ruinę, zamieniają się w śmietnik. – Ludzie z miasta patrzą na nas jak na slumsy – narzekają na Maltańskim. Wodę do mycia muszą podgrzewać w bojlerach, palić w piecach. Zamiast kanalizacji mają szamba, zamiast ulic – błotniste drogi. A wodociąg tak stary, że co chwilę pęka.
Gdy rozmawiam z obecnym proboszczem parafii księdzem prałatem Pawłem Deskurem, przyznaje, że tu wszystko działa w systemie awaryjnym. – Rury są jak sito. Nie ma tygodnia, żeby nie było usterki. Problem jest z oczyszczaniem szamb – z wielu domów wylewa się do studzienek kanalizacyjnych. Stan tych działek jest taki, że w tym miejscu nie da się dłużej żyć. Najlepiej byłoby wyprowadzić mieszkańców, zrównać wszystko z ziemią i na nowo urządzić – twierdzi proboszcz.
– Jasne – denerwuje się Bronisława Waszkiewicz. – Dawniej, jak Kościołowi ktoś przeszkadzał, to go zabijali. A nas chcą tylko „wyprowadzić”. Wszyscy tu już dawno zaczęliśmy się domyślać, że wieloletni brak inwestycji nie był przypadkiem. Można teraz mówić: „Zobaczcie, ludzie, jak tu jest strasznie, tu się nie da żyć, trzeba to zlikwidować”. Doskonały sposób na wykurzenie nas stąd – twierdzi Waszkiewicz. I dodaje, że pierwsze próby wykurzenia były w 2002 r., za poprzedniego proboszcza.
Ks. Królak wynajął firmę, która chodziła po domach, podsuwała umowy, w których wyznaczona była opłata dla parafii – po 50 zł miesięcznie od parceli, więc niewygórowana jak za działkę w mieście, ale w sam raz jak za grunt orny. Musieli też przy tym zobowiązać się, że gdy parafia im wypowie umowę, opuszczą domy i nie będą żądać odszkodowania. – Kto nie chciał podpisać, był straszony eksmisją, wysokimi opłatami za bezumowne korzystanie z ziemi oraz tym, że jak umrze, ksiądz go nie pochowa w poświęconej ziemi – wspominają mieszkańcy. Część się poddała, część nie. Spory trafiły do sądu. Ksiądz pozwał m.in. oporną Marię Wydmuch, lat 87. Kobieta pracowała jako szlifierz, dorobiła się 800 zł emerytury i domku wielkości altany. Proboszcz za bezumowne korzystanie z parafialnej ziemi zażądał od niej 47 tys. zł. Ludzie tu pamiętają, że idąc na rozprawę, Maria Wydmuch elegancko się ubrała. Po powrocie położyła się do łóżka, nad którym wisiał obraz przedstawiający Jezusa Chrystusa, nakryła się kołdrą i już nie wstała.
Sztaby złota w sejfie
– Mówiliśmy proboszczowi, że szkoda pani Marii, taka biedna. A on na to, że też jest biedny. Ciągle narzekał, że musi oszczędzać nawet na jedzeniu. Obiady jadał w domu opieki społecznej – opowiadają. Dopiero jak zmarł, dowiedzieli się, że w sejfie miał grube pliki banknotów, dwie kilogramowe sztaby złota, klasery ze złotymi monetami, złote ruble, zegarki, sygnety, łańcuszki. Do tego w bankach blisko 2,5 mln zł, poza tym 2 mln ulokowane w funduszach i jedną trzecią udziałów w hotelu w centrum Poznania.
– A chciał, żebyśmy myśleli, że żyje skromnie, jak my. Oszukał nas – mówi Zbigniew Banicki.
– Nosił się biednie, ale zachowywał, jakby był naszym panem. Z nikim się nie liczył. Zresztą ksiądz, który po nim nastał, też się nami nie przejmuje. Jesteśmy bardzo biednym osiedlem w bardzo bogatej parafii – mówi Waszkiewicz.
Kilka lat temu grupa happenerów z poznańskiej grupy teatralnej Circus Ferus uszyła i zaniosła na parafię dużo wielkich worków na pieniądze. Parafia zarabiała na wąskotorowej kolejce dla dzieci, której trasa biegnie wzdłuż Jeziora Maltańskiego. Miasto musiało oddawać parafii równowartość jednej trzeciej rocznego przychodu z kolejki, bo część torów przecinała kościelną ziemię. Parafia zażądała też pieniędzy za wcześniejsze bezumowne korzystanie z terenu pod kolejkową infrastrukturę i miasto musiało jej zapłacić 2,7 mln zł. Ostatecznie wykupiło od parafii ziemię zajmowaną przez tory, płacąc 1,3 mln zł. W 2017 r. parafia wywalczyła od skarbu państwa 72 mln zł za tereny nadmaltańskie utracone w czasach PRL.
– Uzyskaliśmy odszkodowanie, rzeczywiście potężne, ale tylko część z tych pieniędzy została w parafii. Przeprowadziliśmy kompleksowy remont kościoła, a resztę – zgodnie z decyzją księdza arcybiskupa – przekazaliśmy na potrzeby diecezji – mówi ks. Deskur.
Ludziom z osiedla od razu przyszło do głowy, że skoro parafia ma tak dużo pieniędzy, że część oddaje, to może pójdzie im na rękę i pozwoli za rozsądną cenę wykupić parcele, na których mieszkają. – Przecież to formalnie ziemia rolna, więc każdy z nas mógłby zapłacić parafii za kawałek pola – twierdzą.
– Wartość całego tego terenu jest tak olbrzymia, że nikt rozsądnie myślący nie będzie sprzedawał pojedynczych działek, bo to od razu umniejszy wartość całego terenu, ani też nikt z tych mieszkańców nie jest w stanie zakupić takiego terenu z własnych środków, bo gdyby był w stanie, to już dawno by mieszkał gdzie indziej – tłumaczy ks. Deskur.
Lęk przed utratą
– Tu dawniej było bardzo ładnie. Odkładałam na to, żeby zamieszkać w tym miejscu. Pojechałam do Niemiec, pracowałam ciężko, fizycznie i uzbierałam – mówi malarka Iwona Chrzanowska, która na Osiedlu Maltańskim ma 90-metrowy dom, za który w 1987 r. zapłaciła 1,6 mln zł. – Wymagał remontu, więc w sumie wydałam 2 mln. Wtedy to były 54 średnie krajowe, w dzisiejszych realiach równowartość ponad 400 tys. zł – mówi. Gdy siedzimy w ładnie urządzonym, przytulnym pokoju pełnym obrazów, wyciąga dokumenty: umowy, przepisy, na których się opierała, kupując dom. – Miałam gwarancję, że jeśli to miejsce będzie kiedyś likwidowane, otrzymam zwrot poniesionych nakładów. Miałam spokojną głowę. Dopóki w moje życie nie wtargnął Kościół, a dokładnie poprzedni proboszcz. Przepraszam, że to powiem, ale on mi się wydał wysłannikiem diabła – mówi pani Iwona. – Wszystkim nam tu życie przetrącił. Straszył, naciskał, żeby każdy z nas miał umowę z parafią, bardzo korzystną dla parafii, ale niekorzystną dla nas. Jeżeli parafia postanowi sprzedać ziemię, będziemy musieli po prostu spakować się i odejść, zostawiając dom. Żyjemy teraz w ciągłym lęku przed utratą dachu nad głową – mówi Chrzanowska.
Violetta Gulczyńska
Foto: Wojciech Robakowski / Newsweek
Violetta Gulczyńska: Gdy znalazłam dla nas ten dom na Osiedlu Maltańskim, ucieszyłam się. Kupiłam za 80 tys. zł, drugie tyle wydałam na remont. A teraz mam pozew, straszenie eksmisją
Długo się spierała z poprzednim proboszczem, przeciągała podpisanie umowy, ale w końcu – jak większość – podpisała. 22 rodziny tego nie zrobiły.
– Odmówiłam, bo to by było jak podpisanie wyroku na siebie. Ja tu mieszkam od 40 lat, miałabym po prostu zostawić wszystko i odejść? Pod most? – mówi Bronisława Waszkiewicz. Umowa, jaką jej ostatnio zaproponowała parafia: czasowa, do końca tego roku, ewentualne przedłużenie wymagałoby aneksu, po wypowiedzeniu miałaby trzy miesiące na opuszczenie domu, bez żądania od parafii lokalu zamiennego, odszkodowania czy zwrotu poniesionych nakładów.
– Wszyscy, którzy zdecydowali się nie zawierać umowy z parafią, dostali pozwy. Grożą nam eksmisją – mówi Waszkiewicz.
– Proszę zobaczyć, jak gruby jest ten pozew, ile załączników – Violetta Gulczyńska pokazuje gruby plik kartek z kancelarii prawnej, która reprezentuje parafię. Prawnicy sięgnęli w pozwie aż do XII w., kiedy ziemia, na której teraz jest Osiedle Maltańskie, była komandorią zakonu joanitów.
– Ja nigdy nie miałam w życiu lekko, fatalne małżeństwa, jedna córka niepełnosprawna, druga uzależniona – zajmuję się jej dzieckiem. Gdy znalazłam dla nas ten dom na Osiedlu Maltańskim, ucieszyłam się. Kupiłam za 80 tys. zł, drugie tyle wydałam na remont. A teraz mam pozew, straszenie eksmisją – mówi Gulczyńska.
Ks. Deskur twierdzi, że nie ma mowy o żadnej przymusowej eksmisji. Chciał tylko, żeby te osoby, które odmówiły podpisania umowy z parafią, miały świadomość, że ziemia, na której są, nie jest ich.
– Gdy będziemy mieć sądowe orzeczenie, głęboko się zastanowimy, w jaki sposób ułatwić im opuszczenie tych działek – mówi. I dodaje, że Kościół od dawna szuka rozwiązania, jak pomóc ludziom się stąd wyprowadzić. – Zachęcamy ich, żeby sami szukali możliwości zamieszkania gdzie indziej. Są tacy, którzy sobie poradzą, znajdą nowe miejsce, ale też tacy, którzy sobie nie poradzą, i tym trzeba pomóc, to oczywiste – mówi.
Tylko jak? Tego nie wyjaśnia.
Szacuje się, że na osiedlu zasiedlonych jest ponad 200 domów. Jeśli tyle rodzin stanęłoby w kolejce po mieszkanie komunalne, to lista oczekujących zrobi się niemal dwa razy dłuższa niż obecnie. Katarzyna Kaszubowska, dyrektorka poznańskiego Biura Spraw Lokalowych, informuje, że na mieszkanie z zasobu gminy czekają 232 rodziny. Do tego 88 jest na liście socjalnej.
– Nawet w noclegowniach brakuje miejsc – mówi Patryk Szynkowski z Wielkopolskiego Stowarzyszenia Lokatorów. – Ani w umowach, jakie parafia dawała do podpisania mieszkańcom, ani w pozwach nie ma wzmianki o żadnym wsparciu – dodaje. Twierdzi, że sytuacja mieszkańców Osiedla Maltańskiego przypomina los ofiar czyścicieli kamienic.
Ks. Deskur przyznaje, że słyszał to porównanie, nawet ktoś wprost nazwał go „czyścicielem”. Twierdzi, że to przykre, bo – jak zapewnia – ze wszystkimi potencjalnymi inwestorami, którzy dotąd zgłaszali zainteresowanie kupnem ziemi, rozmawiał przede wszystkim o tym, że trzeba rozwiązać problem mieszkańców.
– Przecież to są moi parafianie, ja tam chodzę po kolędzie – tłumaczy. Pytają go, co ich czeka. Czy robić naprawy w domu? Dach zaczął przeciekać, ale czy uszczelniać? Okno trzeba by było wymienić, ale czy jest sens to robić? – Mówię im, że drobne remonty tak, ale nie grubsze, bo to będzie wyrzucenie pieniędzy –tłumaczy proboszcz. – Nikt im tych pieniędzy nie zwróci.

