Mierzą się z sytuacją, w której ludzie tracą domy, zdrowie, życie. Niejeden z nich wróci z powodzi z urazem psychicznym. I po swojemu postara się z nim radzić.

Duchem jestem z kolegami, którzy walczą z powodzią. Non stop siedzę w internecie i obserwuję, co się dzieje na Dolnym Śląsku i zachodzie kraju – mówi Rafał Szczepański, geodeta i naczelnik Ochotniczej Straży Pożarnej w Wiskitkach (województwo mazowieckie). – Ciągnie mnie, żeby pojechać i pomagać, ale wiem, że potrzeba nas na miejscu, czyli na autostradzie A2. A tu co dwa, trzy dni dostajemy wezwania do akcji: od kolizji po wypadki z udziałem pieszych.

Na wszelki wypadek, gdyby jednak jego jednostka dostała polecenie wyjazdu na zalane tereny, ma przygotowany zapas zgrzewek wody, gorących kubków i chińskich zupek. Wystarczy jeden telefon i odpalają wozy. Na razie jednak nikt nie dzwoni, a Szczepański z zalewu informacji o powodzi wyławia te, które dotyczą druhów z OSP. Podziwia ich za błyskawiczną akcję zbierania i zawożenia na zalane tereny makaronu, konserw i karmy dla zwierząt. Cieszy się, że niektóre firmy myślą o ochotnikach biorących udział w akcjach i nie wymagają od nich przychodzenia do pracy. Współczuje druhom z OSP w Bodzanowie koło Opola, którzy przegrali z wielką wodą i wrócili do domów, żeby ratować swój dobytek. Podobnie jak innych strażaków denerwują go informacje o kradzieżach na zalanych terenach. Kilka dni temu, kiedy ochotnicy z OSP Cisie (powiat częstochowski) brali udział w akcji, ktoś uszkodził i okradł należące do nich samochody. Ktoś inny obrabował strażaków, którzy spali po akcji w jednym z akademików we Wrocławiu.

– Nie ma co ukrywać: powódź to sprawdzian z bycia człowiekiem – mówi Szczepański.

– Zrobimy wszystko, żeby zdać go na piątkę – przekonuje Damian Salawa, pracownik administracyjno-biurowy i szef OSP Kadłub Turawski (województwo opolskie). Od jego wsi do zalanego Lewina Brzeskiego jest 30 kilometrów. Woda lada moment może dotrzeć do pobliskich Siołkowic i Popielowa.

– Czekamy na wezwanie do akcji – mówi Salawa. – Z naszej gminy już cztery jednostki OSP pomagają przy workowaniu wałów. I my jesteśmy gotowi do wyjazdu: zatankowaliśmy wóz, przygotowaliśmy pompy, agregaty i ogrzewany specjalną pompą namiot, w którym możemy spędzić noc.

To jego kolejna powódź. Pierwszą przeżył jako czternastolatek. Był 1997 r., rodzice wsiedli na ciągnik z przyczepą i ruszyli na pomoc ciotce z Opola. Salawa pomagał ładować na przyczepę jej dorobek życia. Ciotka miała szczęście: woda zatrzymała się tuż przed drzwiami jej domu. Sąsiedzi z drugiej strony ulicy nie mieli dokąd wracać: wartki nurt zniszczył im wszystko.

– Z tamtej akcji pamiętam utrzymujący się przez kilka miesięcy lęk przed szumem wody – mówi Salawa. – Powrócił, kiedy już jako strażak ochotnik ruszyłem uszczelniać wały na rzece Mała Panew. Wtedy jednak czułem, że nie jestem sam. Mieszkańcy sąsiednich wiosek ruszyli na pomoc strażakom. Pospolite ruszenie pamiętam również z akcji przy przepełniającym się zbiorniku retencyjnym w Turawie. Woda mogła zalać położone niżej wioski. Świeciło słońce, a my w napięciu czekaliśmy na katastrofę. Na szczęście nic się nie stało, ale w takich momentach człowiek czuje respekt przed żywiołem.

Salawa czuje respekt nie tylko przed wodą, ale też ogniem. Nie raz gasząc płonące budynki, mógł zginąć. Raz płomień prawie go dosięgnął. Z druhami z OSP gasił nieużytki, kiedy nagle ogień przeniósł się na pobliskie wysuszone trzcinowisko. Nie było czasu na zbieranie sprzętu. Udało się uciec, ale węże i rozdzielacze spłonęły na miejscu.

– Po takich akcjach człowiek jest rozbity – mówi Salawa. – Ratuje poczucie humoru. W remizie po akcji ktoś rozładuje napięcie, opowiadając dowcip. Ale są momenty, w których to nie działa. Do dziś pamiętam poszukiwania osiemnastoletniego chłopca. Rodzina zgłosiła jego zaginięcie. Przeszukaliśmy pobliski las. Znalazłem go wiszącego na gałęzi. Przez wiele miesięcy prześladował mnie wyraz jego twarzy: uśmiechał się. Do dziś nie jestem w stanie o tym zapomnieć.

– Strażacy ochotnicy nie mają pomocy psychologicznej, na jaką mogą liczyć strażacy zawodowi. A przecież podobnie jak oni jesteśmy narażeni na ogromny stres – mówi Michał Sibora, właściciel zakładu stolarskiego, naczelnik OSP Gnojno (województwo świętokrzyskie). – To się właśnie dzieje. Druhowie z OSP, którzy teraz są na pierwszej linii pomocy powodzianom, mają do czynienia z ekstremalną sytuacją, w której ludzie tracą wszystko: domy, zdrowie, życie. Niejeden z naszych wróci z tej akcji z urazem psychicznym. I po swojemu będzie się starał z nim poradzić.

Niektórych to może przerosnąć. Sibora zna przypadki, kiedy strażak ochotnik zrezygnował z przynależności do OSP po pierwszej akcji gaszenia pożaru. Płonął drewniany dom, ogień trawił kotłownię. Omawiany wiele razy schemat działania wyrwał się spod kontroli. Trzeba było zachować zimną krew, a młody strażak poddał się emocjom, działał chaotycznie. Po akcji nie chciał nawet o tym, co się stało, pogadać, a – jak mówi Sibora – rozmowa z kolegą druhem to często jedyna pomoc, jaką można dostać. – Ratujemy się, jak możemy – mówi Sibora. – Niedawno kolega z OSP dojechał jako pierwszy do wypadku drogowego. W rozbitym samochodzie była trzyosobowa rodzina. Rodzice byli poszkodowani, ale najbardziej ucierpiało czteroletnie dziecko. Kolega stosował resuscytację krążeniowo-oddechową, czyli w odpowiedniej proporcji uciskał klatkę piersiową i prowadził sztuczne oddychanie. Dziecko umierało mu na rękach. Miał nadzieję, że w szpitalu uda się je uratować, ale, niestety, zmarło. Rozmawiałem z nim o tej akcji codziennie przez kilka tygodni. Rozbieraliśmy na drobne elementy wszystko to, co się wtedy zdarzyło. Mam wrażenie, że to mu pomogło.

Sibora przyznaje, że w taki sam sposób próbował pomóc siostrze, również druhnie z OSP. Jej jednostka została wezwana do wypadku na kolei. Mężczyzna rzucił się pod pociąg, który poćwiartował jego ciało. Sibora dzwonił do siostry, ale nie chciała o tym, co wtedy zobaczyła, rozmawiać. Podobnie zareagowali młodzi strażacy, których pierwszą akcją było wezwanie do wypadku drogowego. Autem jechała młoda dziewczyna z chłopakiem. Zginęła na miejscu. Chłopak stracił nogę: uciął ją kawał blachy.

– Moi strażacy mieli przygotować pole do lądowania dla samolotu ratowniczego. Nie mieli bezpośrednio kontaktu ze zwłokami. Mimo to widziałem, jak bardzo to przeżyli. Przydałaby się im pomoc psychologa, ale na to trzeba czasu i pieniędzy – mówi Sibora. On sam przez kilka miesięcy po trudnym rozwodzie korzystał z pomocy specjalisty. Pomogło w zarządzaniu stresem. Ostatnio był świadkiem wypadku. Wracał z pracy, na jego oczach dwunastoletnia dziewczynka wpadła pod autobus. Ugrzęzła między kołami. Krwawiła. Liczyły się czas i opanowanie. Zadzwonił po pogotowie, ale nie czekał bezczynnie. Najpierw wyciągnął spod autobusu plecak blokujący dostęp do dziewczynki, potem złapał ją za barki i delikatnie wyciągnął spod auta.

– Bycie strażakiem to nie zajęcie od do – mówi. – To nawyk i misja na całe życie.

– Stan podwyższonej gotowości wchodzi w krew. Wprowadza dyscyplinę, która organizuje człowiekowi codzienność – dodaje Jarosław Kordalewski, inżynier zajmujący się łącznością. Strażak przez jedną połowę roku związany z OSP Dobre (woj. mazowieckie), przez drugą z OSP Stare Jabłonki (woj. warmińsko-mazurskie). – Mam obrzędy, które ustawiają mi dzień – dodaje. – Ktoś wraca z pracy i myje ręce, a ja tuż po wejściu do domu szykuję ubrania i buty wyjazdowe. W widocznym miejscu kładę kluczyki do auta, pilnuję, żeby nikt mi go nie zastawił. Kiedy wpada do mnie kolega strażak, umawiamy się, czyim samochodem w razie alarmu dojedziemy do remizy. A na strażackich grillach pilnujemy, żeby jedna ekipa wyjazdowa nie piła. W każdej chwili może odezwać się syrena i trzeba ruszać na pomoc.

Kordalewski na dźwięk syreny przechodzi do innego świata. Maksymalnie koncentruje się na działaniu. Liczy się tylko tu i teraz. Często wskakuje do tego innego świata kosztem prywatnego życia. Syrena zawyła, kiedy siadał z żoną do uroczystej kolacji z okazji rocznicy ślubu. Innym razem – akurat dowodził akcją – musiał przerwać połączenie telefoniczne z ojcem. To była ich ostatnia rozmowa. Ojciec krótko potem zmarł. Kordalewski myśli, że mogliby wtedy porozmawiać dłużej, ale ojciec też był strażakiem. Wiedział, z czym to się je.

A na wsi druh z lokalnej OSP to nie tylko ratownik, ale też towarzysz niedoli. Kiedy człowiekowi spłonie dorobek życia, to strażak jest najbliżej jak to możliwe i – jak mówi Kordalewski – zarządza ludzką traumą. Tak było ostatnio, kiedy OSP Dobre zostało wezwane do wypadku. Szesnastoletni chłopiec został potrącony na pasach. – Reanimowaliśmy go razem z koleżanką, ale, niestety, zmarł – mówi. – Świadkiem wypadku była jego babcia. Mama chłopca właśnie wracała autobusem z pracy. Poprosiłem babcię, żeby odebrała ją z przystanku, opowiedziała, co się stało. Przynajmniej tyle mogliśmy zrobić.

Kordalewski również w takich sytuacjach stara się być mentorem dla młodych strażaków. A takich jest w OSP coraz więcej. Garną się do straży w poszukiwaniu wyzwań, ale też samodoskonalenia. Ostatnio z jedną z młodych strażaczek (świeżo po szkoleniu i egzaminie) ruszył na akcję. Palił się domek letniskowy. Dziewczyna bez wahania, w aparacie oddechowym, z ciężką prądownicą, weszła w ogień. – Bohaterstwo jest pociągające, ale bycie strażakiem ochotnikiem to również prozaiczne czynności, np. czyszczenie jezdni z plam oleju albo wyrzucanie ze spalonej stodoły nadpalonych i mokrych bel siana – mówi Kordalewski. – Przekonuję młodych strażaków, że nawet te prozaiczne czynności nauczą ich dyscypliny. Na szczęście od niej nie uciekają.

– Dzięki młodym na wsiach straż odżywa. I staje się centrum życia – cieszy się Justyna Świerczyńska, właścicielka mobilnego salonu podologicznego, prezeska OSP Straduny (woj. warmińsko-mazurskie).

Działa w ochotnikach razem z mężem, kierowcą wozu strażackiego. Zajmuje się papierologią i zakupami m.in. ubrań i rękawic przeciwpożarowych, ale też jeździ na akcje. Do końca życia nie zapomni swojego pierwszego razu: płonął budynek gospodarczy. Ludzie krzyczeli, że w środku są butle z gazem. Ktoś płakał, że ogień uwięził dzieci. Justyna nie miała taryfy ulgowej. Razem z kolegami rozkładała i montowała węże. Na szczęście budynek szybko udało się ugasić. W środku nie było ani dzieci, ani butli z gazem. Po akcji przez kilka dni paliły ją płuca, ale nawet na moment nie myślała, że nie nadaje się do straży. Tym bardziej że wokół OSP Straduny zaczęła się tworzyć lokalna społeczność, a ona odkryła, że jest urodzoną liderką. Jej jednostka zorganizowała akcję sprzątania brzegów rzeki Ełk, zaczęła się pojawiać podczas lokalnych festynów, świąt kościelnych. Na wesela druhów przygotowywała tzw. bramę powitalną, tłumnie uczestniczyła w pogrzebach członków OSP. Kiedy dom jednego z sąsiadów ucierpiał w pożarze, pomagała w remoncie, który za darmo zrobili ludzie ze wsi.

– Ostatnio w Stradunach wykryto niewybuchy z drugiej wojny światowej – mówi Świerczyńska. – Nasi strażacy pilnowali, żeby mieszkańcy opuścili gospodarstwa, wsiedli do podstawionych autokarów i wyjechali do domu wczasowego w pobliskiej Malinówce. Chodziłam od domu do domu, przypominałam, żeby zabrali ze sobą leki i dokumenty. Byłam obok, kiedy zamykali drzwi, płakali i bali się, że nie będą mieli dokąd wracać. Obecność strażaków łagodziła ich stres, a ja czułam, że jestem we właściwym miejscu i czasie. To samo muszą czuć członkowie OSP, którzy właśnie pomagają powodzianom: właśnie bezinteresownie robią coś niezaprzeczalnie dobrego.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version