— Gdybym mógł cofnąć czas, zagłosowałbym inaczej, a głosowałem za brexitem, czuję się jak głupiec — mówi mieszkaniec Londynu. Brytyjczycy są sfrustrowani konsekwencjami rozwodu z Unią Europejską.
— Pokaż mi choć jedną, słownie jedną rzecz, która sprawiła, że brexit polepszył życie w Zjednoczonym Królestwie. Nie ma żadnej! – uważa Tomasz Górski, Polak mieszkający w Londynie. – Ja mówię to, co mówią mi nie tylko Polacy, ale również moi brytyjscy znajomi. Słychać narzekania od rana do wieczora, na wszystko: na podróżowanie, na ceny, na brak rąk do pracy, w każdej dziedzinie życia nad Tamizą jest jeden wielki dramat. Kto na tym skorzystał? Banda oderwanych od rzeczywistości polityków – sam odpowiada sobie na pytanie polski imigrant.
Na ulicy w Londynie
O tym, jak odbierany jest brexit, rozmawiamy z londyńczykami. Słyszymy o tym, że rozwód z Unią przyniósł rozczarowanie, a niedobory produktów są „nową normalnością”. — W aptekach nie ma antybiotyków i tabletek na epilepsję – skarży się zaczepiona na ulicy kobieta z niemieckim akcentem.
— Tak mnie to denerwuje, że nie mam nawet ochoty na dłuższą pogawędkę na ten temat – dodaje Angielka, która czeka na autobus w centrum Londynu. Wtóruje jej hiszpański imigrant Daniel: – Oszukali nas wizją pobrexitowego raju, obiecanych pieniędzy na służbę zdrowia nie ma, liczba imigrantów się powiększyła, Europejczycy uciekają, gdzie pieprz rośnie, za to nikt w Brukseli Brytyjczykom nie mówi, co robić. Ach, szkoda mówić.
Foto: ANDY RAIN / PAP/ EPA
Gorzkie lekcje Brexitu
W referendum przeprowadzonym w czerwcu 2016 r. 52 proc. wyborców głosowało za opuszczeniem Unii, 48 proc. za pozostaniem. Teraz większość wolałaby wspólną przyszłość w Zjednoczonej Europie. Najnowsze sondaże pokazują, że ponad 60 proc. chciałoby powrotu do Unii Europejskiej, a tylko 35 proc. utrzymania rozwodu.
— To torysi pomogli przekonać Brytyjczyków do brexitu, ale brexit zaszkodzi Partii Konserwatywnej podczas następnych wyborów. Jestem o tym przekonany – mówi John Gareth, właściciel punktu sprzedaży dań rybnych na wynos.
— Prawie osiem lat od referendum w UE warto przyjrzeć się temu, co brexit robi z naszym krajem. Nasz upadek jest widoczny gołym okiem. Władze lokalne są w rozsypce, miliony oczekujących na zabiegi i wizyty w szpitalach pacjentów, rosnące ceny żywności, puste półki sklepowe, dziury w drogach, banki żywności, problemy z rekrutacją w hotelarstwie i gastronomii – ocenia Paul Hardman, dziennikarz z Yorkshire.
— Chodzi także o kulturę, edukację i badania oraz środowisko. Wystarczy spojrzeć na nasze rzeki pełne ścieków i niegdyś zakazanych pestycydów na naszych polach, które powróciły, gdy porzuciliśmy standardy unijne. Zagorzali „brexitowcy” nadal będą obwiniać wszystko oprócz brexitu. Ale większość z nas to rozumie. W UE prawicowi politycy, którzy fantazjują o Polexach, Frexitach, Nexitach i Swexitach, budzą się i po cichu rezygnują z tego szaleństwa. Widzą, co wydarzyło się w Wielkiej Brytanii – dodaje dziennikarz.
(Nie)Trudny wybór
Politolog James Cranch z Edynburga uważa, że „populizm jest potężną formą polityki demokratycznej”.— Niestety, ma ona także charakter destrukcyjny, osłabia instytucje, niszczy debatę i pogarsza politykę. Może zagrozić samej demokracji liberalnej — mówi. I dodaje, że saga o brexicie to przykładowa lekcja na temat zagrożeń: zniszczyła to, co od dawna uważano za jedną z najbardziej stabilnych demokracji na świecie.
— Czy ludzie żałują, że dali się ponieść antyeuropejskiej fali? Oczywiście, że tak, gdyby referendum odbyło się dzisiaj, za pozostaniem w Unii głosowałoby co najmniej o 10 proc. wyborców więcej niż w 2016 r. – uważa. I dodaje: — W biznesie, w życiu prywatnym popełniamy błędy. Jest to nieuniknione i nie ma w tym nic złego, trzeba wyciągnąć z tego naukę. W związku z brexitem wydaje się, że ludzie żałują, że do niego doszło, ale nikt nie stara się tego naprawić.
Według politologa Brytyjczycy popadli w marazm, wielu mówi, że „jest jak jest” i myśli, że nic nie można zrobić. To błąd. – Powinniśmy szukać drogi do zacieśniania więzi z kontynentem europejskim – podkreśla Cranch.
Foto: Federico Gambarini/dpa / PAP/ EPA
Brakuje rąk do pracy
Na larum biją londyńskie włoskie restauracje. Właściciele mają problem z personelem. —Trudno nam zatrudnić Włochów, nawet na sezon, bo żaden kelner w tym kraju nie zarabia ponad 38 tysięcy funtów na rok, a to oznacza, że nie dostanie wizy pracowniczej. Te zasady są beznadziejne – mówi „Newsweekowi” Antonio Mancini, właściciel pizzerii w dzielnicy Fulham w zachodnim Londynie. Zatrudniamy ludzi z całej Europy, ale zależało nam zawsze, żeby mieć personel z Italii i pokazać nam nasza miłość do jedzenia, włoskiej kuchni – dodaje Mancini.
Zgodnie z nowymi przepisami, które weszły w życie w zeszłym tygodniu, kandydat do pracy nad Tamizą może otrzymać pozwolenie na zatrudnienie, jeśli znajdzie posadę z roczną pensją w wysokości 38,7 tys. funtów, czyli znacznie wyższą, niż wielu pracowników restauracji. Według serwisu rekrutacyjnego „Glassdoor” średnie wynagrodzenie kelnerów w Londynie w 2024 r. wynosi 28 tys. funtów. Wcześniej restauratorzy nie mieli problemu z zatrudnianiem pracowników spoza Wielkiej Brytanii, bo próg zarobkowy dla cudzoziemców wynosił 26 tys. funtów.
Nie tylko kelnerzy nie spełniają nowych wymogów dotyczących zatrudnienia.
— Brytyjczycy chcą, aby ich seniorami opiekowali się na przykład Polacy, ale, wprowadzając utrudnienia wizowe, wymuszają, aby ci zostawiali swoje rodziny w kraju. Nie znam żadnego pracownika opieki osób starszych, który zarabiałby ponad 38 tys. funtów, co oznacza, że nie mogą tu przyjechać ze współmałżonkiem czy dziećmi. To nie ma sensu. Brakuje pracowników, mamy zapotrzebowanie i pięć niezapełnionych etatów – żali się Anne Jenning, kierowniczka domu opieki w Birmingham. To samo dotyczy wielu innych zawodów. Europejczycy nie przyjeżdżają już pracować do Wielkiej Brytanii, a nawet brytyjscy pracownicy wolą wyjechać do Kanady albo Australii.
Gospodarka Wielkiej Brytanii wciąż nie radzi sobie ze skutkami brexitu. Wyjście Wielkiej Brytanii z Unii przyczyniło się już do szczególnie wysokiej inflacji i spadku wartość funta. Niedawne badanie przeprowadzone przez London School of Economics pokazało, że brexit był odpowiedzialny za około jedną trzecią podwyżek cen żywności w Wielkiej Brytanii od 2019 r., co zabrało z kieszeni Brytyjczyków prawie 7 miliardów funtów.
Będzie jeszcze gorzej?
Nastroje są fatalne.— Jesteśmy biedniejsi niż nasi europejscy sąsiedzi, powolny wzrost i brak produktywności definiują brytyjską gospodarkę. Powiedziano społeczeństwu, że Wielka Brytania będzie miała większą kontrolę nad swoimi granicami i że przeznaczy 350 milionów funtów tygodniowo na inwestycje w służbę zdrowia. Ale mimo tych zapowiedzi Wielka Brytania jest daleka od obiecanej krainy mlekiem i miodem płynącej. Podkreślanie, że brexit już się dokonał, jest nieprawdą. Uważam, że to jeszcze nie koniec i obawiam się, że będzie jeszcze gorzej – twierdzi nauczycielka z Norwich.
— Bez względu na to, czy chodzi o długo obiecywane międzynarodowe umowy handlowe, niskie podatki, czy nawet coś tak prostego, jak ustalenie, gdzie są nasze granice handlowe, po kilku latach trudno jest zrozumieć, jak przebigał brexit — uważa z kolei student ekonomii z Londynu Jeremy Sinclare.
To nie koniec wielkich brexitowych zmian. 30 kwietnia wchodzą w życie przepisy o imporcie produktów roślinnych i zwierzęcych do Wielkiej Brytanii. To – zdaniem ekspertów – znów boleśnie uderzy Brytyjczyków.
Rząd brytyjski wprowadza kontrole graniczne na produkty rolne i żywność importowaną z krajów unijnych. Wymagane będą świadectwa jakościowe, zdrowotne i identyfikujące pochodzenie produktów rolnych, dokumenty będą musiały być przygotowane w języku angielskim.
Foto: Tolga Akmen / PAP
Oznacza to, że każdy pojazd będzie musiał przejść kontrolę brytyjskich urzędników celnych, co przełoży się na jeszcze większe kolejki na przejściach granicznych.
Alice Kenneth, właścicielka małych delikatesów w Southampton obawia się, że wzrost cen produktów spożywczych zmiecie jej mały interes z powierzchni ziemi. – Sprzedaje sery z całej Europy, kiełbaski z Polski, oliwki z Grecji, boję się, że będę musiała zamknąć mój sklep – mówi Angielka.
Sery niepasteryzowane, które stanowią jedne z najpopularniejszych produktów w delikatesach Alice, znajda się w kategorii „średniego oraz wysokiego ryzyka”.
Oznacza to prawdopodobny wzrost cen. – Ze złamanym sercem, bo nie chcę „karać” klientów cenami, ale nie będę miała wyboru. Nie stać mnie na pokrycie kosztów – stwierdziła. – Ser Brie kosztuje teraz 3,5 funta za 100 gramów. Jeśli podniosę go do 7 funtów, to go nie sprzedam, to po prostu niewykonalne. Ludzie nie kupią go wcale albo znacznie mniej – żali się Angielka. – To są właśnie moje, prywatne konsekwencje brexitu. Teraz nikt nie chwali się raczej, że głosował za brexitem, ale jak tylko kogoś takiego spotkam, to spojrzę mu bardzo długo i głęboko w oczy. Jesteś z Polski, masz szczęście. Unia nie jest idealna, ale popatrz na nas i nie głosuj nigdy za wyjściem – mówi Alice.