Miażdżące zwycięstwo opozycyjnej Partii Pracy w wyborach parlamentarnych w Wielkiej Brytanii. Labourzyści odsunęli od władzy rządzącą od 14 lat Partię Konserwatywną.

Na chodniku, kilkadziesiąt metrów od lokalu wyborczego przy placu Russel Square w samym centrum Londynu, stoi dwoje starszych ludzi. Próbują rozdawać przechodniom ulotki niezależnego kandydata Andrew Feinsteina, ale mało kto je bierze.

– Zdajemy sobie sprawę, że nasza misja jest beznadziejna, wygra Partia Pracy, ale zrobimy wszystko, by nasz kandydat zdobył jak najwięcej głosów – mówi siwowłosa szczupła kobieta i wręcza mi ulotkę: „Starmer OUT! Vote Feinstein IN”. I wyborcze obietnice: „Andrew obiecuje zatrudnienie 20 tys. lekarzy rodzinnych, 50 tys. pielęgniarek i docieplenie 160 tys. domów. W tym samym czasie Partia Pracy chce wydać dodatkowe 10 mld funtów na armię. Liberalni Demokraci się na to zgadzają, a Zieloni nie protestują”.

– Lider Partii Pracy Keir Starmer startuje z tego samego okręgu, więc Andrew Feinstein rzuca mu rękawicę. Zna problemy Wielkiej Brytanii i wie, jak im zaradzić. A przede wszystkim w odróżnieniu od Starmera nigdy nie zdradził swoich ideałów. Był parlamentarzystą Afrykańskiego Kongresu Narodowego, doradcą Nelsona Mandeli, ale od ponad 20 lat mieszka na Camden w Londynie. Tylko on wie, jak zaradzić problemom, z którymi nie poradzili sobie ani konserwatyści, ani labourzyści – przekonuje mężczyzna.

Oboje kiwają smutno głowami, gdy przypominam, że szanse ich kandydata są zerowe. – Walka trwa do końca, a lokale wyborcze będą otwarte jeszcze przez pięć godzin – mówią. – Wszystko się może zdarzyć.

Ale zaskoczenia nie było. Według wstępnych wyników, Partia Pracy wygrała wybory parlamentarne z większością 170 głosów. Oznacza to, że Keir Starmer zostanie premierem z 410 posłami Partii Pracy, niewiele mniej niż miał Tony Blair w 1997 roku.

Przewiduje się, że Konserwatyści będą mieć 119 posłów, co jest najniższą liczbą w powojennej historii. Liberalni Demokraci zajmą trzecie miejsce z 71 posłami, a prawicowo-populistyczna Reform UK będzie miała 4 posłów.

Ciężkie straty poniosła proniepodległościowa Szkocka Partia Narodowa (SNP): zdobyła tylko 9 z 57 przypadających Szkocji mandatów. Irlandzka Sinn Fein – 7 mandatów.

Partia Zielonych Anglii i Walii będzie mieć 4 posłów, podobnie jak centrolewicowa walijska Plaid Cymru. Inne partie uzyskają 19 mandatów.

– Zrobiliśmy to – powiedział po ogłoszeniu wyników Keir Starmer. – Zmiana zaczyna się teraz.

Komentatorzy są zgodni, że lider labourzystów dostał potężny mandat, by przeprowadzić w Wielkiej Brytanii konieczne reformy. – Brytyjczycy pokazali torysom, że mają dość ich 14-letnich rządów – twierdzą.

Walka trwała do samego końca. Jeszcze w środę, dzień przed wyborami, partyjni przywódcy gorączkowo podróżowali po kraju. Lider Partii Pracy na wiecu w West Midlands ostrzegał wyborców przed groźbą obudzenia się w powyborczy piątek z wizją kolejnych pięciu lat rządów torysów. „Jeśli chcesz zmian, musisz na nie zagłosować” – apelował.

Obecny premier Rishi Sunak z Partii Konserwatywnej wygłosił inny apel do Brytyjczyków: aby nie dali Partii Pracy „superwiększości” w nowym parlamencie. Przemawiając w Hampshire Sunak ostrzegł, że jeśli labourzyści otrzymają klucze do Downing Street, to zgodnie z obietnicami podniosą podatki, zwiększą koszty działań proekologicznych i zmienią Wielką Brytanię w „miękkie podbrzusze Europy” w kwestii nielegalnej migracji. Przyznał, że wyborcy wahają się, czy ponownie udzielić poparcia Partii Konserwatywnej i że rozumie ich frustrację. Dodał jednak, że czwartkowe głosowanie to nie referendum w sprawie przeszłości, ale wybór przyszłości kraju.

Lider Liberalnych Demokratów Ed Davey postawił na kampanię niekonwencjonalną: wsiadł do różowego Cadillaca i objeżdżał regiony, w których tradycyjnie wygrywają Torysi. Z kolei Nigel Farage z partii Reform UK wybrał pojazd wojskowy: w nadmorskim Clacton-on-Sea, skąd kandydował, przekonywał wyborców: „Chcemy odzyskać nasz kraj”. Spotkał się też z bokserem wagi ciężkiej Derekiem Chisorą, który oficjalnie poparł go w wyborach w 2019 roku. W lokalnym klubie stoczyli krótką walkę, która miała pokazać, jak Farage, sojusznik byłego prezydenta USA Donalda Trumpa, znokautuje w wyborach swoich przeciwników.

Szkocki premier John Swinney skupił się w swych wyborczych wystąpieniach na walce z ubóstwem wśród dzieci i zacieśnianiu więzi z Europą, a współprzewodniczący Partii Zielonych Anglii i Walii zapowiedzieli, że ich celem jest zdobycie co najmniej czterech mandatów w Nowej Izbie Gmin.

Dzień przed wyborami bulwarówka „The Sun” opublikowała na pierwszej stronie wstępniak pt. „Nadszedł czas na zmiany”. Należąca do magnata prasowego Ruperta Murdocha gazeta, która popierała labourzystów za czasów Blaira, ale w ostatnich latach stała się jej zagorzałym krytykiem, teraz otwarcie poparła Partię Pracy. Obserwatorzy brytyjskiej polityki są zgodni, że tuż przed wyborami był to nieoceniony prezent.

Ci sami obserwatorzy nie mają wątpliwości, że katastrofalnym błędem była decyzja premiera Rishiego Sunaka, by wyznaczyć wybory do Izby Gmin na początek lipca. Spodziewano się, że odbędą się w październiku lub listopadzie, więc kiedy 22 maja szef rządu ogłosił datę 4 lipca, zapanowała konsternacja. Dziwiono się, że szef rządu zdecydował się na tak bliski termin, choć wszystkie sondaże pokazywały, że kierowana przez niego Partia Konserwatywna je przegra, a samodzielną większość zdobędzie Partia Pracy.

Ponieważ Sunak ogłosił datę wyborów tuż po tym, jak urząd statystyczny ONS potwierdził, że gospodarka wyszła z recesji, a inflacja spadła do 2,3 proc. w skali roku, spekulowano, że premier zdecydował się na szybkie wybory, bo wiedział, iż jesienią dane na temat inflacji i bezrobocia się pogorszą.

A potem było tylko gorzej. Notowania konserwatystów spadły, gdy okazało się, że premier wyjechał przed czasem z obchodów 80. rocznicy desantu w Normandii po to, by nagrać wywiad telewizyjny. Chwilę później wyszło na jaw, że kilku polityków Partii Konserwatywnej tuż przed ogłoszeniem daty wyborów obstawiało ją u bukmacherów i wszczęto śledztwo, czy korzystali z poufnych informacji.

Ale najbardziej zaszkodziła torysom populistyczna partia Reform UK. Na początku czerwca na jej czele ponownie stanął Nigel Farage, który przez lata zabiegał o wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej i w końcu doprowadził do brexitu. Z sondaży wynikało, że spora część wyborców Partii Konserwatywnej teraz zamierzała głosować na Reform UK.

Wtedy mało kto już pamiętał, że jeszcze na początku 2020 roku niektóre sondaże wskazywały, że mogą się utrzymać przy władzy nawet przez kolejne 20 lat. Potem jednak media zaczęły podawać informacje o imprezach odbywających się w siedzibie premiera na Downing Street w czasie pandemii Covid-19, mimo że na Wyspach obowiązywały wówczas surowe restrykcje. To doprowadziło do odsunięcia od władzy premiera Borisa Johnsona. Jego następczyni Liz Truss urzędowała krótko, ale za jej czasów wzrosła nie tylko inflacja, ale także stopy procentowe. Konserwatyści już nigdy nie odrobili strat.

– Do tego dochodzi jeszcze słaby poziom usług publicznych, a szczególnie systemu ochrony zdrowia NHS. Pomimo rosnących wydatków na NHS, kolejki do lekarza są coraz dłuższe. Mamy też oczywiście kryzys związany z wysokimi kosztami utrzymania, spowolnienie wzrostu gospodarczego oraz inflację. I nawet jeśli inflacja teraz spada, to ludzie czują, że pod rządami torysów ich poziom życia się pogorszył – tłumaczyła prof. Sara Hobolt, politolożka z prestiżowej London School of Economics podczas przedwyborczego briefingu dla dziennikarzy.

Dodała, że poprzednie wybory w 2019 roku konserwatyści wygrali pod hasłem dokończenia brexitu, ale nawet ci, którzy wówczas za tym głosowali, nie widzą korzyści płynących z wyjścia z Unii. – Obiecywali także, że imigracja spadnie, a zamiast tego rośnie. Nic dziwnego, że Brytyjczycy chcieli się pozbyć konserwatywnego rządu – powiedziała politolożka.

Inni eksperci diagnozują: Brytyjczycy są rozgniewani. Uważają, że nic nie działa właściwie i obwiniają za to rząd konserwatystów. Głosowali więc przeciwko niemu, a nie za programem Partii Pracy.

Labourzystom tymczasem udało się uniknąć poważniejszych wpadek czy kontrowersji. I to mimo że Keir Starmer zaczął szefowanie partii od spacyfikowania swojego poprzednika Jeremy’ego Corbyna.

W swoim manifeście wyborczym Partia Pracy położyła nacisk na bezpieczeństwo narodowe i ochronę granic, a także na pobudzenie wzrostu gospodarczego.

Zapowiedziała modernizację krajowej infrastruktury oraz wybudowanie 1,5 mln nowych domów. Ważnym elementem programu była walka z kryzysem klimatycznym i przestawianie gospodarki na energię odnawialną.

Labourzyści obiecali też, że nowy rząd będzie wspierał związki zawodowe i walczył z zatrudnianiem pracowników na niekorzystnych dla nich umowach. Płaca minimalna będzie ustalana tak, by była bardziej dostosowana do szybko rosnących kosztów życia. W praktyce oznaczać to będzie podwyżki dla sporej części pracowników.

Labourzyści zapowiedzieli, że nie będą podnosić składek na ubezpieczenie społeczne, podatku dochodowego ani VAT-u. Zobowiązali się również do obniżenia cen żywności. Nie wiadomo jednak, jak chcą to zrobić, bo – jak przypominają eksperci – jedynym sposobem jest zacieśnienie stosunków handlowych z Unią Europejską, a przecież Partia Pracy stanowczo wykluczyła powrót do jednolitego rynku lub unii celnej.

– Musimy zresetować nasze stosunki z Unią Europejską, opierając je na nowym pakcie bezpieczeństwa UE-Wielka Brytania. Potrzebujemy resetu w kwestii klimatu, bo chcemy, aby Wielka Brytania ponownie objęła przywództwo w sprawie walki z kryzysem klimatycznym. Potrzebujemy też resetu z wschodzącymi mocarstwami i z globalnym Południem – oświadczył David Lammy, który w laburzystowskim prawdopodobnie obejmie stanowisko ministra spraw zagranicznych.

Zaznaczył, że w resecie z UE chodzi o zawarcie paktu w dziedzinie bezpieczeństwa i przywrócenie wzajemnego zaufania, ale nie ma mowy o wracaniu do UE czy też o wchodzeniu do unii celnej.

Ale wbrew obiegowym opiniom zwycięstwo Partii Pracy w wyborach do Izby Gmin wcale nie oznacza, że brytyjscy wyborcy mocno skręcają w lewo. Są po prostu rozczarowani niekompetencją 14-letnich rządów Partii Konserwatywnej.

– W tych wyborach nie było wielkich sporów politycznych o to, czego brytyjscy wyborcy chcą dla kraju, jakiego rodzaju polityki podatkowej i wydatkowej. Tak naprawdę chodziło o to, iż ten rząd nie jest w stanie radzić sobie ze sprawami, nie jest w stanie zarządzać gospodarką, kierować krajem, stracił zaufanie i nie jest postrzegany jako uczciwy – uważa prof. Sara Hobolt.

Kiedy publiczna sieć BBC zapytała młodych ludzi, którzy 4 lipca poszli po raz pierwszy do wyborów, co jest dla nich ważne, większość odpowiedziała, że koszty życia, wynajmowania mieszkań i fatalna ochrona zdrowia.

–– Ciężko się patrzy, jak nasi rodzice ledwie sobie radzą z utrzymaniem rodziny. I zastanawiamy się, jak to będzie, kiedy przyjdzie nasza kolej – mówiła – tłumaczyła 18-letnia Winner Ekwunife studentka Coventry College.

Saida Mawala chciałaby uzdrowienia NHS. – Czekanie w kolejce na wizytę u lekarza trwa zbyt długo. Trudno jest dostać choćby receptę albo skierowanie na dalsze badania.

– Będziemy mieć tu piekło, jeśli nic nie zostanie zrobione. Chciałbym zobaczyć, że nasz NHS dostanie odrobinę miłości – tłumaczył jej kolega Jay Thomas. – Nasz system ochrony zdrowia jest na kolanach i potrzebuje pomocy, by z nich powstać. Każdego rodzaju pomocy – przekonywał. On też martwi się rosnącymi cenami.

– Dawniej mogłem kupić batona za jednego funta, teraz kosztuje 1.35. Niby mała różnica, ale jak się kupuje więcej, to robi się duża – mówił.

Studentka trzeciego roku inżynierii Ayesha Karim powiedziała, że chce, aby następny premier usiadł i posłuchał młodzieży. – Jesteśmy coraz bardziej świadomi, ale nie czujemy, by którakolwiek z głównych partii do nas przemawiała. A przecież w końcu to my będziemy stanowić siłę roboczą. Będziemy liderami jutra – powiedziała.

– Młodzi ludzie nie widzą dla siebie w tym kraju przyszłości. Nie stać ich na studia, nie będą mieli własnego mieszkania, nawet o wynajęciu mogą tylko pomarzyć. NHS jest w tak tragicznym stanie, nic dziwnego, że to jest och główna troska – komentowała wolontariuszka stojąca z ulotkami Andrew Feinsteina w pobliżu lokalu wyborczego.

– Keir Starmer nie powstrzyma przejmowania prywatnych praktyk naszych lekarzy rodzinnych przez amerykańskie korporacje. I nie ma pojęcia, jak to jest, gdy wyrzucają cię z wynajmowanego domu, bo jego właściciel podniósł właśnie czynsz o kilkaset procent. Nasz kandydat przeżył coś takiego i nie chce, by inni musieli przeżywać taki stres – dodawał jej towarzysz. Oboje byli swego czasu aktywistami Partii Pracy, ale odeszli, bo nie mogli znieść tego, jak się zmieniła. I że nie dotrzymała żadnej ze swoich obietnic. – Podobnie jak torysi służyła najbogatszym, a nie najbardziej potrzebującym obywatelom – ubolewali.

Z labourzystami pożegnał się też ich były przywódca Jeremy Corbin, który w tych wyborach startował ze swojego macierzystego regionu Islington North jako kandydat niezależny.

– Ten kraj jest podzielony jak nigdy wcześniej. Nigdy nie widziałem tylu ludzi żyjących w skrajnej biedzie i zmuszonych do korzystania z banków żywności. Coraz więcej rodzin zastanawia się, jak związać koniec z końcem – mówił Corbyn w wyborczym manifeście zamieszczonym na YouTube. I jak na socjalistę przystało, dodał, że nie da się tego zmienić bez fundamentalnej zmiany: redystrybucji władzy i bogactwa.

Jeremy Corbyn był jednym z 459 niezależnych kandydatów. O 650 miejsc w Izbie Gmin ubiegało się w sumie 4515 osób, najwięcej w historii. Nowa Izba Gmin zbierze się we wtorek 9 lipca. Na 17 lipca zaplanowana jest ceremonia otwarcia nowej sesji parlamentu wraz z mową tronową króla Karola III.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version