Kandydaci, tym razem wszyscy, stawili się w studio TVP Info na warszawskiej debacie prezydenckiej przed wyborami samorządowymi. Wynik starcia w Warszawie jest oczywiście kluczowy dla Rafała Trzaskowskiego, ale może być też dużym sukcesem Lewicy i kompromitacją PiS.

W tej debacie było wszystko – jedzenie świerszczy, prohibicja i prawa mniejszości. Trochę mydło i powidło, bo i kandydaci skakali po tematach bez żadnej kontroli. Prowadzący poza zadawaniem pytań nie mieli żadnej znaczącej roli w tym starciu.

Urzędujący prezydent ma zawsze w takich starciach łatwiej, bo po prostu wie, jak działa miasto i może dowolnie przedstawiać dane, statystyki i liczby. Ale wśród pozostałych kandydatów od razu było widać, kto odrobił lekcje, a kto zapatrzył się na kolegów z centralnej polityki.

Magdalena Biejat mieściła się w czasie na odpowiedź i właściwie w każdej kategorii udało jej się powiedzieć o swoich pomysłach. Nie tylko „zbudujemy czy będziemy chcieli”, ale na przykład „rozszerzymy strefy ograniczenia ruchu na wszystkie szkoły”. W dodatku było widać, że jej sztab ciężko pracuje w social mediach. Cały czas na portalu X pojawiały się cytaty i wypowiedzi kandydatki. Nie popełniła też błędu z poprzedniego, zorganizowanego przez Wirtualną Polskę starcia kandydatów i tym razem przyjechała na Woronicza komunikacją miejską.

Tobiasz Bocheński natomiast wpadł w koleiny wyznaczone przez swoich partyjnych kolegów w polityce centralnej. Dużo było o tym, czego kandydat by chciał, a bardzo mało konkretów. W kilku sprawach pływał, żeby przypadkiem nie podpaść bardziej lewicowym wyborcom. Nie mógł też jednak rozczarować partii, która go wspiera. Warto tu przypomnieć, że były mazowiecki wojewoda nie jest członkiem PiS.

Przemysław Wipler specjalnie niczym nie zaskoczył. Może poza odpowiedzią na pytanie o nocną prohibicję w mieście. Kandydat stwierdził, że on akurat nadaje się do mówienia o abstynencji tak, jak prezydent Trzaskowski do mówienia o pracowitości. To wyraźne nawiązanie do wydarzeń sprzed lat na ulicy Mazowieckiej. Polityk, wówczas poseł, przesadził wtedy z alkoholem, został zatrzymany i trafił do izby wytrzeźwień, a potem do szpitala.

Najwięcej emocji obudziła oczywiście kategoria „światopogląd”. Prawa kobiet, aborcja, klauzula sumienia – to musiało sprawić, że kandydaci podniosą głos. Zarówno dla urzędującego prezydenta, jak i dla Magdaleny Biejat sprawa jest jasna — w warszawskich szpitalach nie ma miejsca na klauzulę sumienia. Kandydat wspierany przez PiS natomiast wykręcił się od odpowiedzi, na wszelki wypadek mówiąc, że przestrzegałby każdego prawa przyjętego przez Sejm i podpisanego przez prezydenta. Oczywiście też zarzucił swoim konkurentom, że ich ten temat rozpala, bo są politykami. To chyba była sugestia, że on jest samorządowcem, a to zwyczajnie nieprawda. Pan Bocheński do tej pory nie został wybrany na żaden urząd. Wszystkie dostał od partii.

Niektóre pytania nie były pytaniami na debatę samorządową i trudno było kandydatom się do nich odnieść. Bo jak odpowiedzieć na pytanie o ochronę zdrowia, skoro to państwo odpowiada za tę dziedzinę życia obywateli, a nie samorząd. Albo na pytanie „co powinno się stać w sprawie Centralne Portu Komunikacyjnego?”. Te pytania dały kandydatom szansę na popływanie na szerszych wodach.

Ciekawa była tura pytań wzajemnych. To jedyny moment, kiedy kandydaci mogli nawiązać bezpośredni kontakt. Najwięcej pytań w tej rundzie – czego można było się spodziewać – dostał urzędujący prezydent Warszawy. Trochę wszyscy na jednego. Dodatkowe punkty powinien tu dostać Rafał Trzaskowski za poważną odpowiedź na zupełnie niepoważne pytanie Janusza Korwin-Mikkego.

Z kolei prezydent stolicy zapytał Tobiasza Bocheńskiego o 11 mld zł, które straciła Warszawa po wprowadzeniu przez PiS Polskiego Ładu. Oczywiście odpowiedź dotyczyła tego, co PiS dało, a nie tego, co zabrało. I tu okazało się, że doświadczenie w dużej polityce jest nie do przecenienia. Rafał Trzaskowski dokładnie na tę okazję jako jedyny zachował sobie czas na ripostę i ostatnie zdanie należało do niego. W dodatku Tobiasz Bocheński tak skonstruował swoje pytanie do Rafała Trzaskowskiego, że pozwolił prezydentowi stolicy na koniec tej rundy pochwalić się swoimi wszystkimi sukcesami.

Jak w każdych wyborach jest też kandydat znikąd. W tym wypadku to Romuald Starosielec z Komitetu Wyborczego Ruch Naprawy Polski. W debacie wypadł nieźle, bo był spokojny i dość jasno komunikował swoje stanowisko. Chociaż pogubił się przy zgłaszaniu riposty, bo zamiast ripostować, zadał pytanie Trzaskowskiemu. Ale to oczywiście niczego nie zmienia, bo w tym wyścigu nie ma najmniejszych szans.

W tej debacie wziął udział także Janusz Korwin-Mikke. Czy warto się pochylać nad jego występami? Streścić je można w kilku hasłach: „wszyscy to komuniści, żadnego gender, dużo spalin i żadnej edukacji seksualnej”. To chyba wszystko, co miał do powiedzenia były poseł Konfederacji.

Tuż przed debatą pokazano sondaż zrobiony na zlecenie TVP Warszawa. Rafał Trzaskowski cieszy się najwyższym poparciem, ale nie wygrywa w pierwszej turze. I tu jest zaskoczenie. Do drugiej tury razem z obecnym prezydentem miasta weszłaby wicemarszałkini Senatu Magdalena Biejat. Trzecie miejsce ma Tobiasz Bocheński z 9 proc. poparciem. Prawo i Sprawiedliwość jest przeważnie niedoszacowane w stolicy, bo tutaj wyborcom PiS najtrudniej się przyznać, że głosują na kandydata partii. W dodatku ten kandydat jest kompletnie nieznany.

Słabość PiS-u w Warszawie to problem partii od lat. Struktury stołeczne są w tej chwili w rozsypce, a przez parę lat były w dryfie. Wynika to z pełnego uzależnienia warszawskiego PiS-u od prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Od lat liderzy warszawscy partii (obecny kandydat na prezydenta do nich nie należy) uznają, że to jest miasto rodzinne prezesa, tu Lech Kaczyński wygrał wybory samorządowe i rozpoczął drogę do prezydentury Polski i dlatego prezes może ustalać nie tylko listy w wyborach do parlamentu, ale także decydować o tym, jak partia ma działać w innych sprawach.

Efekty są dla stołecznego PiS opłakane. W Warszawie partia sprawia wrażenie, jakby kompletnie nie rozumiała, czego oczekują wyborcy i jak właściwie działa miasto. Można odnieść wrażenie, że Jarosław Kaczyński, który słabo rozumie współczesną rzeczywistą jeszcze mniej rozumie ją w stolicy. W związku z tym cała struktura jest kompletnie niewydolna. W dodatku po wyborach parlamentarnych Jarosław Kaczyński wyrzucił ze stanowiska szefa warszawskiej struktury Jarosława Krajewskiego i oddał je byłej wicemarszałkini Sejmu Małgorzacie Gosiewskiej. Pani poseł nie jest powszechnie znana z umiejętności zarządzania ludźmi. Ba, uważana jest w partii za osobę dość konfliktową i bardzo nieumiejętnie poruszającą się w partyjnych rozgrywkach. Już w czasie układania list wyborczych w Warszawie okazało się, że na przykład jedno z biorących miejsc dostała jej synowa, która do tej pory nie była działaczką PiS-u.

— To był cyrk. Kandydaci latali po dzielnicach, nikt nie wiedział, skąd startuje, ani dokąd, bo raz byli do rady miasta, a raz do sejmiku. Wszystko na ostatnią chwilę. No, masakra — słyszeliśmy od działaczy z Warszawy.

W dodatku PiS nie rozumie, że w Warszawie lewicowe, czy lewicujące poglądy, ma większość wyborców. W ostatnich wyborach parlamentarnych Koalicja Obywatelska miała w stolicy ponad 43 proc. poparcia, a Lewica prawie 13,5. Obie partie lepiej niż w całym kraju. W poprzednich wyborach samorządowych (do Rady Miasta) KO znowu ponad 43 proc. a Lewica i największe ruchy miejskie ponad 15 proc. Przy kompletnie nieznanym kandydacie na prezydenta i rozprężeniu struktur PiS może zostać — zwłaszcza w wyścigu do fotela włodarza miasta — pokonany przez kandydatkę, która tym razem jest wspólną kandydatką Lewicy i ruchów miejskich.

Załóżmy hipotetyczną sytuację: Magdalena Biejat naprawdę wchodzi do drugiej tury wyborów. Po pierwsze – to porażka dla Rafała Trzaskowskiego, bo teraz musi walczyć w drugiej turze, a pięć i pół roku temu wygrał w pierwszej z potężną przewagą. Od 2006 r. w drugiej turze sprawa w Warszawie sprawa jest jasna — wchodzi do niej kandydat związany z PO i drugi związany z PiS (nawet jeśli schowa logo). Wyborcy lewicy w drugiej turze oddają głosy na kandydata PO i ten wygrywa. Ale gdyby druga tura miała się rozegrać między kandydatami liberalnej lewicy, to wszystko zależałoby — znowu — od wyborców PiS-u. Można sobie wyobrazić, że część z nich nie pójdzie do wyborów, nie znajdując swojego kandydata. Ale spora ich część „na złość Czaskoskiemu” pójdzie zagłosować — chociaż z niechęcią — na kandydatkę Lewicy. Do tego na Biejat może zagłosować część wyborców Trzaskowskiego z poprzednich wyborów zawiedzionych jego rządami w stolicy.

Oczywiście Trzaskowski wciąż może wygrać w pierwszej turze. Ale nawet w takie sytuacji drugie miejsce Biejat na podium będzie oznaczało kompromitację PiS. Gdyby zaś do drugiej tury naprawdę doszło, efektem może być zepchnięcie prawicy do narożnika stołecznej polityki na lata. Taki rezultat to byłaby jedna z najbardziej spektakularnych porażek Prawa i Sprawiedliwości.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version