Polska armia uzupełnia pancerny arsenał, kupując koreańskie czołgi K2 Black Panther i amerykańskie M1 Abrams. Ale samo to, że maszyny są nowoczesne, nie wystarczy. Boleśnie przekonali się o tym Ukraińcy, którzy wycofali swoje abramsy z pierwszej linii. Jakie wnioski dla polskich czołgistów płyną z konfliktu na Ukrainie?
Zacznijmy od K2, których polscy żołnierze mają już 48, a w przyszłości będzie ich znacznie więcej. To czołgi skonstruowane tak, by spełniać specyficzne wymagania koreańskiej armii. W tamtejszych warunkach to maszyny znakomite. Są dość lekkie, mają solidny pancerz czołowy, ale znacznie słabszy boczny. Ta ostatnia cecha na płaskich, otwartych polach Europy Środkowej i Wschodniej stanowi spory problem. Trafienie w bok pojazdu może się skończyć dla załogi po prostu źle.
Podobnie jak w magazyn amunicji, który w koreańskich czołgach nie jest wyizolowany. Inaczej jest w maszynach państw NATO, np. w amerykańskich abramsach i niemieckich Leopardach. Amunicja znajduje się tu w pancernej cytadeli z tyłu wieży, odgrodzonej przegrodą przeciwwybuchową. Jest w niej niewielkie zamykane pancerną przegrodą okno, przez które ładowniczy pobiera pocisk i ładunek nośny. W razie trafienia w magazyn i wybuchu amunicji załoga ma spore szanse na przeżycie. Sam czołg też może przetrwać w nie najgorszym stanie. Tak, że da się go wycofać z pola bitwy. Koreańskie czołgi mają się dopiero dorobić wyizolowanego magazynu amunicji, kiedy powstanie ich spolszczona wersja – K2Pl. To znacznie poprawiłoby przeżywalność załogi i pojazdu na polu walki. Tyle że nie wiadomo na razie, kiedy taka modernizacja nastąpi.
Siły Zbrojne nadal nie sprecyzowały wymagań, więc Koreańczycy pracują nad projektem we własnym zakresie. Producent jest świadomy, że wersja kupiona przez Polskę ma opancerzenie znacznie gorsze niż leopardy czy abramsy. Koreańskie maszyny mają jednak aż 8 ton zapasu nośności, który można wykorzystać na poprawę ochrony boków kadłuba i wieży, a także ochronę magazynów amunicji.
Abramsy na Ukrainie
To, do jakiego poziomu bezpieczeństwa powinien zostać doprowadzony czołg w wersji K2Pl, pokazują walki na Ukrainie. Wystarczy porównać, jak radzą sobie na froncie zachodnie czołgi z silnym opancerzeniem i odseparowanym magazynem amunicji i wozy bazujące na radzieckiej myśli technicznej, nawet te produkowane długo po upadku ZSRR. W największym skrócie – zachodni sprzęt wypada znacznie lepiej.
Wynika to z analizy uszkodzeń zachodnich czołgów, które zostały trafione przez rosyjskie pociski przeciwpancerne. Przyjrzymy się przede wszystkim uszkodzeniom, jakich doznały ukraińskie abramsy. Polska ma docelowo kupić 366 tych czołgów w dwóch wersjach.
Ukraińcy otrzymali 31 abramsów w wersji M1A1SA. Trafiły na stan 47. Samodzielnej Brygady Zmechanizowanej, która od lutego wykorzystywała czołgi na najtrudniejszym odcinku pod Awdijiwką i Berdyczami. Ukraińcy w ciągu dwóch miesięcy stracili prawdopodobnie cztery pojazdy. Dwa zostały poważnie uszkodzone i nie wiadomo, czy nadają się do remontu, a dwa kolejne uszkodzone i porzucone przez załogi. W tym przypadku bardzo trudno będzie odzyskać pojazdy, które utknęły na ziemi niczyjej.
Uszkodzenia ukraińskich abramsów
26 lutego rosyjski bezzałogowiec trafił w magazyn amunicji jednego z abramsów. Znajduje się on w tyle wieży. Uderzenie doprowadziło do zapłonu amunicji, jednak wóz w żaden inny sposób nie został uszkodzony. Spanikowana załoga opuściła pojazd i wycofała się. Wszystko wskazuje, że prócz wypalenia amunicji, wóz nie odniósł żadnych innych uszkodzeń i gdyby załoga nie spanikowała, mogłaby się bezpiecznie wycofać. Dopiero po porzuceniu pojazdu, Rosjanie kilka razy ponownie trafili bezbronny czołg.
Z kolei 3, 5 i 10 marca załogi porzuciły abramsy, które zostały lekko uszkodzone. Jeden po wjechaniu na minę stracił gąsienicę, pozostałe dwa – trafione przeciwpancernymi pociskami kierowanymi 9M133 Kornet. W obu przypadkach nie doszło do przebicia pancerza burtowego, jednak załogi porzuciły pojazdy.
Być może wynika to z doświadczeń ukraińskich pancerniaków, którzy wcześniej służyli na czołgach radzieckiej konstrukcji. Dla nich takie ciosy byłyby najpewniej śmiertelne. Po penetracji kadłuba następuje reakcja łańcuchowa – eksplozja ładunków w nieosłoniętym pancerzem magazynie karuzelowym wyrywa z pojazdu wieżę, wyrzucając ją w powietrze.
Działa to dokładnie tak samo, jak w dziecięcych zabawkach – im większe ciśnienie, tym korek leci dalej. Skutki eksplozji amunicji widać na wielu nagraniach z frontu – wyrzucone z ogromną siłą wieże biją rekordy w wysokości i odległości lotu. Oczywiście załoga takiej maszyny ginęła natychmiast, chyba że eksplozja następowała już po opuszczeniu przez nią pojazdu.
Wspomniane już zachodnie rozwiązanie – amunicja w pancernym magazynie – zapobiega takim sytuacjom. Znakomitym przykładem działania systemu jest trafienie pojazdu z 26 lutego, który otrzymał bezpośrednie trafienie w magazyn amunicji, a mimo to załoga przeżyła.
Ukraińskie błędy
Wynika to z zachodniej doktryny wojennej – załoga ma przeżyć, jej wyszkolenie jest kosztowne i czasochłonne. W przypadku ukraińskich abramsów to się udało. Ba, trafione czołgi mimo zniszczeń wciąż nadawały się do bezpiecznego wycofania z pola walki. To, że do tego nie doszło, wynika z niskiego wyszkolenia ukraińskich pancerniaków i skandalicznych wręcz błędów w taktyce użycia czołgów.
Wielokrotnie na nagraniach można było zauważyć czołgi atakujące bez wsparcia bojowych wozów piechoty, a nawet bez samej piechoty. Umożliwia to podejście przeciwnikowi na niewielką odległość i odpalenie pocisku przeciwpancernego wprost w najsłabiej chronione boki i tył.
Na opublikowanych w sieci filmach wyraźnie widać, że Ukraińcy prowadzą ogień z nieprzygotowanych, odsłoniętych pozycji, nie zmieniają miejsca po oddanym strzale, narażając się na zniszczenie pojazdu.
26 kwietnia agencja prasowa Associated Press poinformowała, że 47. Brygada tymczasowo wycofała z walk pozostałe Abramsy ze względu na zagrożenie ze strony rosyjskich bezzałogowców i amunicji krążącej. Nieoficjalnie mówi się jednak, że głównym celem jest zmiana taktyki działania abramsów na polu walki.
Bezzałogowce zagrożeniem
Wojna na Ukrainie doskonale pokazuje, jak istna jest ochrona wozów bojowych przed amunicją krążącą, czy nawet najzwyklejszymi dronami z improwizowanymi ładunkami kumulacyjnymi podwieszonymi pod kadłubem.
Obecnie pojazdy NATO niemal w żaden sposób nie są w stanie się obronić czy to przy wykorzystaniu środków elektronicznych, czy fizycznych. Z tymi drugimi nie jest tak źle, ponieważ istnieją gotowe rozwiązania. Niestety polska armia w żaden sposób ich nie wykorzystuje. Podczas ćwiczeń Dragon 24 pojazdy sojuszników posiadały klatki ochronne i były zamaskowane. Polskie już nie. Dlaczego? Tego nie wiadomo, choć minęły już ponad dwa lata od początku pełnoskalowej wojny i jakieś wnioski powinny zostać w kwestii ochrony przed amunicją krążącą wyciągnięte.
W przypadku ochrony elektronicznej pojazdów od ponad dwóch lat zrobiono niewiele, choć tego typu rozwiązania są dostępne na rynku i można je kupić nawet w ramach pilnej potrzeby operacyjnej. Zwłaszcza że tego typu rozwiązania proponuje także polski przemysł obronny. Jest to najpilniejszy wniosek z wojny na Ukrainie, który należałoby wdrożyć. Oby MON wziął to pod uwagę. W innym wypadku sprzęt będzie narażony na jedno z najczęstszych zagrożeń, jakie pojawiło się na froncie.