W świętach nie widzą magii. Kojarzą je raczej z czasem napięcia. Mimo to spotykają się w tym czasie z rodziną. Michał nauczył się, by unikać tematów kościelnych. Dusi w sobie chęć dyskusji ze względu na syna. – Nie chcę, żeby zapamiętał święta jako czas kłótni – mówi.

– Moje podejście można podsumować stwierdzeniem, że obchodzę święta, ale się nie cieszę – mówi 32-letnia Sandra. I zaraz dodaje, że właściwie to nie tyle, co się nie cieszy, ale cierpi. Jeździ do domu rodzinnego, tylko za względu na matkę. Ta wywiera na niej presję: mówi, że nie chce być w tym wszystkim sama, że potrzebuje wsparcia, że tęskni. Często płacze.

Sandra wyjaśnia, że w każde święta dochodzi do kłótni. Jej ojciec ma problem z alkoholem. Nie jest alkoholikiem jak ze stereotypów: świetnie zarabia, wypełnia wszystkie obowiązki w pracy, dobrze wygląda, zabiera żonę na drogie wakacje. Ale pije. Większość wieczorów i święta spędza ze szklanką whisky w ręce. I wypiera, że coś jest nie tak, bo funkcjonuje, a zresztą uzależnieni nie piją whisky.

– Próbowałam mu tłumaczyć, czym jest wysoko funkcjonujący alkoholizm, podsyłałam teksty, podcasty, ale jak sądzę, nigdy do nich nie zajrzał – podkreśla Sandra. Mówi, że ojciec po alkoholu zaczyna mieć pretensje do całego świata. Wypomina matce, jak przyłapał ją na flircie ze współpracownikiem 20 lat temu. Robi wyrzuty Sandrze, jak mogła pójść w grafikę, a nie została prawnikiem lub lekarzem – to są porządne zawody. Dostaje się też młodszemu bratu, który słyszy o sobie, że jest zniewieściały i zawiódł wszystkie nadzieje ojca. Jego tyrady szybko przeradzają się w krzyki.

Sandra marzy, że któregoś dnia powie matce „nie” i zostanie na święta w Warszawie. Sama, ale przynajmniej spokojna. Na razie nie jest się jednak w stanie postawić. Ulega, a potem wraca do siebie zmęczona tak, jakby przebiegła maraton. – To wykańcza psychicznie i fizycznie. Niszczy moje poczucie wartości. Nawet nie ze względu na to, co mówi ojciec. Tylko dlatego, że jestem tak słaba, że nawet nie potrafię o siebie zawalczyć – opowiada kobieta.

Dodaje, że jest w terapii i uczy się stawiać granice. Najtrudniej jest je jednak postawić własnej matce. Przez lata stawała w jej obronie, stała się jej powierniczką i splotła z nią tak mocno, że teraz ciężko jej z tego wyjść. – Ale wierzę, że w końcu się z tego wyplączę. Że nadejdą święta, na które nie będę czekać ze ściśniętym żołądkiem – podsumowuje.

Michał na święta do rodziny jeździ z pozytywnym nastawieniem. Wie, że jego dziewięcioletni syn, będzie miał okazję pobawić się z kuzynami od strony żony. Ma świadomość, jak dużą radość mu to sprawia i trochę zaraża się tą radością. Jednocześnie wie, że musi się uzbroić w cierpliwość i trzymać język za zębami.

Rodzina jego żony jest religijna, a jemu od Kościoła tak daleko, jak to tylko możliwe. – Rozstałem się z tą instytucją jako nastolatek. Ksiądz na rozmowach przed bierzmowaniem zaczął mnie wypytywać, co bym zrobił, gdyby moja mama umarła. Kazał mi wizualizować sobie jej śmierć. Pewnie, żeby dowiedzieć się, czy będę za to winił boga. Rozsierdziło mnie to, uważam, że to jakiś rodzaj tortur. Więcej w nie postawiłem nogi w kościele – opowiada 39-latek.

Bierze go wściekłość, gdy kuzyni żony zmuszają swoich synów do bycia ministrantami. Nie rozumie, po co wciskać dzieciom na siłę katolicką doktrynę. Nic nie ma przeciwko samej wierze, ale instytucję widzi jako opresyjną. – To jest dla mnie grupa przestępcza – stwierdza.

Złości się, tym bardziej że tę rodzinę lubi. Uważa, że to dobrzy ludzie i nie może się nadziwić, jak to się stało, że tak inteligentne, wykształcone osoby, dały się wciągnąć w tryby kościoła. Na początku próbował o tym rozmawiać, tłumaczyć, pokazywać, ile złego Kościół zrobił. Te próby, kończyły się zawsze kłótnią, z której nic nie wynikało. Każdy pozostawał okopany przy swoich poglądach.

To, że ma odmienne podejście do katolicyzmu, pokazuje więc już tylko symbolicznie. W Boże Narodzenie nie tyka opłatka, a w Wielkanoc święconki. – Czasem rzucę pod nosem, że nie będę wkładał do ust czegoś, co było tak blisko księdza – śmieje się.

Nauczył się jednak sznurować usta. Przede wszystkim dlatego, żeby jego syn nie zapamiętał świąt, jako czasu rodzinnych kłótni. Sam też chce się zresztą zrelaksować. Chociaż nie ukrywa, że napięcie związane z różnicą poglądów, jest gdzieś pod powierzchnią. – Staram się je ignorować. Raz na jakiś czas, można się poświęcić – stwierdza.

Psycholożka Katarzyna Wieloch uważa, że czasem unikanie wrażliwych tematów, jest dobrą taktyką. Szczególnie kiedy wiemy, że nie zmienimy czyjegoś podejścia. Zauważa, że chęć przeżycia świąt w spokoju, jest wystarczającym powodem, by zrezygnować ze sporów. O ile oczywiście, jest to w zgodzie z nami i nie ponosimy zbyt dużych strat emocjonalnych.

– Jednocześnie warto się do takiego czasu przygotować. Zastanowić, jak będziemy odpowiadać, jeśli pojawią się jakieś niewygodne pytania, poćwiczyć mówienie „stop”, jeśli coś będzie dla nas za trudne. I zaplanować, co będziemy robić po takich świętach, żeby przetrawić powstałe w nas odczucia. To może być coś drobnego jak wyjście do kina czy na spacer. Ważne, żeby sprawiało nam przyjemność i dawało poczucie, że o siebie zadbaliśmy – mówi.

Jednak, kiedy wizyta u rodziny wiąże się z przemocą psychiczną czy fizyczną, albo doprowadza nas do stanów lękowych, jej radą jest odpuścić taki wyjazd. – To oczywiście trudne, bo bywamy mocno uwikłani w relacje rodzinne, niejednokrotnie, wracając do domu, znów stajemy się bezbronnym dzieckiem, które w rodzicu widzi autorytet i musi go słuchać – podkreśla psycholożka.

Uważa, że w takim przypadku może pomóc terapia i dostrzeżenie, że jesteśmy dorośli i relację z rodzicami możemy postrzegać właśnie z tej perspektywy. Dobrze jest podjąć próbę rozmowy, jak dorosły z dorosłym, mówiąc jasno o swoich potrzebach i granicach. – Czasem rodzina nie dostrzega, jaką krzywdę na robi i jasny komunikat, może im pomóc w refleksji i zmianie zachowania. Jeśli to się jednak nie udaje, to tak jak wspomniałam – zadbajmy o siebie. Może bliscy będą źli, że nie przyjechaliśmy, ale za to nasze zdrowie psychiczne nie ucierpi – wyjaśnia Wieloch.

Marta potrzebowała czasu, żeby ułożyć swoją relację ze świętami, bo te kojarzą się jej z konfliktem. Mogłyby dla niej nie istnieć, nie lubi związanego z nimi napięcia. Chociaż jest towarzyską osobą przymus spotykania się i robienia czegoś z innymi członkami rodziny, nawet jeśli się za nimi nie przepada, uważa za absurd. Nie przemawia do niej też ta osławiona magia świąt, nie zachwyca się migoczącymi światełkami czy malowaniem jajek. Mimo to Wielkanoc organizuje w tym roku u siebie.

– Mój mąż bardzo lubi święta. Pochodzi z tradycyjnej, katolickiej rodziny. To dla niego ważny czas. Dlatego wytrzymuję własny dyskomfort. Jestem w stanie przeżyć te trzy dni, bo nie chcę mu odbierać radości – wyjaśnia 35-latka.

To, że święta odbywają się w ich domu, jest formą kompromisu. Jeśli już Marta ma je spędzać z rodziną, to woli to robić „na swoim gruncie” i na swoich zasadach. Zapraszając innych do siebie, ustala, kto co przywiezie do jedzenia, kiedy się pojawi. Łatwiej zorganizować też spacer w jakieś ciekawe miejsce – jeśli teściowie chcą iść do kościoła, to może chociaż wybrać taki w ładnej okolicy, w której jest coś do zwiedzania. No i śpi we własnym łóżku, a nie po pokojach gościnnych, czy na kanapie.

– Gdybym była sama, pewnie wybrałabym wyjazd gdzieś nad Bałtyk czy do ciepłych krajów. Bo moje wymarzone święta to brak świąt. Ale musiałabym zrobić ogromną rewolucję w domu i mierzyć się z tym, że mąż jest nieszczęśliwy. Świadomie wybieram, żeby mu tego nie robić – podkreśla.

Dodaje, że jest w trakcie dokładnego sprzątania domu i gotuje. Jak święta się skończą, będzie zmęczona. Ale z tym też nauczyła się sobie radzić. Bierze zawsze dwa dni wolnego, wyleguje się w łóżku, czyta, idzie na masaż. Mówi: – Zawsze czekam na ten czas i jeśli z czegoś wokół świąt mam przyjemność, to właśnie z tej mojej małej „tradycji”.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version