Kłótnia o związki partnerskie nabiera rumieńców. Na razie wszyscy w koalicji poszli na ustępstwa i nikt nie jest z tego powodu szczęśliwy, a konkretne prawo zobaczymy prawdopodobnie dopiero jesienią.

To, co wydarzyło się do tej pory wokół ustawy o związkach partnerskich, nie daje się opisać w prostych zdaniach. Nie wiadomo, kto o czym był przekonany, a kto kogo przekonał. Kiedy oddawaliśmy do druku ten numer, wciąż nie było projektu, na który zgodziliby się wszyscy koalicjanci. Z wielu rozmów z przedstawicielami PSL i Lewicy, z ministrami, ludźmi premiera, liderami partii i zwykłymi posłami wynika, że możliwe są dwa rozwiązania. Albo negocjacje między koalicjantami, które miały podobno trwać od stycznia, były urojone, albo wszyscy siedli do rozmów przekonani tylko do swoich opinii, więc nie ma najmniejszego znaczenia, ile razy spotykała się od stycznia do maja ministra Kotula z wicepremierem Kosiniakiem-Kamyszem, skoro na końcu okazało się, że i tak trzeba negocjować publicznie.

– Projekt, który dostaliśmy w środę – mówiła nam w zeszłym tygodniu jedna z osób uczestniczących w negocjacjach między partiami – w czwartek rano wylądował w koszu, bo było tam dokładnie wszystko to, na co się nie zgodziliśmy. Nie było sensu w ogóle się tym zajmować.

Do opinii publicznej cały czas docierały sprzeczne sygnały. Ministra Kotula: „Projekt już jest i będzie rządowy”. Prezes PSL: „Nie ma powodu, żeby był rządowy, a my go nie widzieliśmy”. Marszałek Hołownia: „Właściwie to nie mamy pytań, ale chcemy zobaczyć, czy na pewno”.

Sprawę próbował załatwić premier, mówiąc, że będzie mediował między koalicjantami i że trzeba wyjść z tego negocjacyjnego korkociągu. To chyba najlepsze określenie na to, co wydarzyło się między lewicą a ludowcami.

Lewica zastosowała metodę „faktów dokonanych” i ogłosiła, że związki partnerskie będą. Jej polityczki najwyraźniej uznały, że presja społeczna postawi PSL pod ścianą i „chłopy się ugną”. Przelicytowały, bo nie wzięły zupełnie pod uwagę, że w politycznym interesie najbardziej konserwatywnej części klubu PSL jest walka o „tradycyjną, polską rodzinę” i upublicznienie tego sporu tylko doda konserwatystom popularności.

Ale Lewica nie mogła czekać. Nie było lepszej okazji do ogłoszenia sukcesu niż warszawska Parada Równości. Tyle że sukcesu jeszcze nie ma. Raz pani ministra Kotula mówi, że projekt jest w pracach legislacyjnych rządu, kilka dni później, że walczy o wpisanie go do wykazu. Jednego dnia zapewnia, że nie odpuści, że jest gotowa do daleko idących ustępstw, byle przyjąć ustawę. „Od czegoś musimy zacząć” – powtarzają politycy Lewicy, ale „tęczowe rodziny” odpowiadają, że ich dzieci „potrzebują praw, a nie tego, żeby w końcu przyznać, że istniejemy”.

Ludowcy są konsekwentni, chociaż oczywiście i w klubie PSL jest kilka osób, które nie mają problemu ze związkami partnerskimi. Liderką grupy progresywnej w partii chłopskiej jest Urszula Pasławska. To ona bierze udział we wszystkich rozmowach, ale także powtarza jak mantrę, że ustawy o związkach nie ma w umowie koalicyjnej i dlatego trzeba ją uzgodnić w biegu.

Partyjne doły w PSL są znacznie bardziej konserwatywne niż reprezentacja ludowców w Sejmie, a prezesa wybiera kongres i jeszcze Rada Naczelna może skrócić jego kadencję

Najistotniejsze jest to, czego chce lewica, a czego nie chcą ludowcy. W pierwotnym projekcie ustawy, który Katarzyna Kotula pokazała ludowcom, było przysposobienie dzieci jednego z partnerów w związku. Sprawa jest prosta i wydaje się, że nie ma o czym dyskutować, a jednak to właśnie jest dla PSL nie do przyjęcia. W Polsce żyje około 50 tysięcy „tęczowych rodzin” z dziećmi. To zazwyczaj dzieci biologiczne jednego z partnerów. Drugi partner, choć także wychowuje te dzieci, nie ma wobec nich w świetle polskiego prawa żadnych obowiązków ani praw. Jeśli biologicznemu rodzicowi cokolwiek się stanie, dzieci mogą trafić do rodziny zastępczej.

Początkowo ministra Kotula mówiła, że albo ustawa będzie „z pieczą” albo w ogóle, bo chyba była pewna, że ludowcy w końcu się zgodzą. Ale dla większości członków klubu PSL to jest rozwiązanie, które otworzy drogę do adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, a na to ludowcy pozwolić nie zamierzają. Nawet spotkanie na sejmowym korytarzu rodziny dwóch kobiet i ich dzieci nie przekonało posła Sawickiego, że takie rodziny istnieją. Pokrzykiwał coś o przekonaniach, powiedział, że można dzieci zabezpieczyć prawnie i trzasnął drzwiami.

Kiedy posłucha się Marka Sawickiego i innych najbardziej zagorzałych konserwatystów, zawarcie związku partnerskiego jest dla nich formalną procedurą w urzędzie gminy na równi ze składaniem wniosków o dowód osobisty i wymianą tablic rejestracyjnych. A najlepiej u notariusza, a nie w instytucji państwa, bo przecież państwo polskie nie powinno mieć z „takimi” związkami nic wspólnego

– Nie wyobrażamy sobie, żeby to rejestrować u notariusza i zanosić dokumenty do Urzędu Stanu Cywilnego, bo to jest sprawa i godnościowa, i kwestia bezpieczeństwa danych – tłumaczyła ministra Kotula, ale do ludowców bardzo długo te argumenty nie trafiały. Ministra odpowiadała na te wątpliwości, że jeśli ludowcy sobie życzą, to rejestrować związki można nawet w Agencji Rynku Rolnego, byle dane wrażliwe były w rękach państwa, a nie zewnętrznych podmiotów, jakimi są kancelarie.

PSL chce odebrać związkom partnerskim każdy element uroczystości. Ludowcom zawarcie związku partnerskiego w Urzędzie Stanu Cywilnego za bardzo kojarzy się ze ślubem i dlatego początkowo robili wszystko, żeby taką możliwość z projektu wykreślić.

– W pierwszej wersji, którą Kotula nam przyniosła, było to tak zapisane, że zapytaliśmy, czym właściwie to się różni od małżeństwa. Odpowiedziała, że taki akt nie może być podstawą do ślubu konkordatowego. No, dajcie spokój. To jest zrównanie z normalnym małżeństwem – gorączkują się ludowcy.

Jest dla nich ważne, żeby nie istniało nawet najmniejsze podejrzenie, że chodzi tutaj o równość małżeńską. Działaczom PSL po nocach nie dawało też spać to, że osoby zawierające związek partnerski mogłyby mieć jedno nazwisko. To też za bardzo przypomina im małżeństwo. Ale ponoć ministra Kotula odpuściła nazwiska, bo jest w stanie załatwić to na mocy rozporządzenia ministra spraw wewnętrznych i administracji.

– Już poszła dogadywać to z Siemoniakiem, chociaż z Kierwińskim byłoby pewnie łatwiej, Siemoniak to konserwa – tłumaczą nam politycy Lewicy. – Siemoniak ma jednak tę zaletę, że boi się Tuska, a kierownik chce sprawę zamknąć.

Koalicja Obywatelska stoi trochę z boku i obsadziła się w roli obserwatora, bo też niewiele więcej może zrobić. Ani w interesie PSL, ani Lewicy nie jest radykalne odstąpienie od swoich stanowisk.

– Nasi koalicjanci są tak nerwowi, że jeśli jeszcze my się włączymy w tę dyskusję, to pójdzie w przeciwnym kierunku – mówi nam jeden z wiceprzewodniczących Platformy. – A bardziej obrazowo: jak im wsadzimy palec w oko, to oni po prostu się obrażą i sobie pójdą.

Bo rzeczywiście i w Trzeciej Drodze, i w Lewicy sytuacja wewnętrzna jest bardzo trudna i rzutuje na to, co dzieje się na zewnątrz. Obie formacje znalazły się na życiowym zakręcie i każdy właściwie projekt, zwłaszcza kontrowersyjny, urasta do być albo nie być w polityce.

– To nie jest tak, że Władek tego nie chce – próbuje tłumaczyć kolegę wicepremiera z PSL wicepremier z Lewicy Krzysztof Gawkowski. – On też ma swój klub, który trzeba przekonać.

Nieoficjalnie politycy znający sytuację w PSL opowiadają, że Władysław Kosiniak-Kamysz nie może sobie pozwolić w tej chwili na forsowanie czegokolwiek, bo jego pozycja nie jest tak mocna jak jeszcze pół roku temu.

– Jest problem nierozwiązany po wyborach samorządowych. Ludowcy oddali swoje miejsca gościom od Hołowni, a te ofiary się nie dostały do samorządu, a ci, którzy się dostali, to są jakieś postacie nikomu nieznane i właściwie nie wiadomo, jak z nimi gadać. A w wyborach do Brukseli dostali 7 proc., czyli po 3,5 na każdego, to nie jest raczej potęga – opowiada nasz rozmówca. – Oczywiście, że Pawlak i Sawicki powiedzą publicznie, że popierają prezesa Kosiniaka, ale wewnątrz grają swoje.

Dlatego Władysław Kosiniak-Kamysz nie bardzo może sobie pozwolić nawet na to, żeby zgodzić się na szeroki lewicowy projekt i sprawdzić, kto jak zagłosuje. Musi walczyć, bo partyjne doły w PSL są znacznie bardziej konserwatywne niż reprezentacja ludowców w Sejmie, a prezesa wybiera kongres, w dodatku Rada Naczelna może skrócić jego kadencję dość dowolnie.

Z drugiej strony jest Katarzyna Kotula, która została ministrą ds. równości właśnie po to, żeby załatwić związki partnerskie i niewiele innych zadań ma w swoim kalendarzu. Jeśli Lewica „nie dowiezie tego tematu”, to będzie poważny problem dla tej formacji, bo to jedna z najważniejszych i najprostszych zdawało się spraw do załatwienia. Nie mówiąc już o wizerunkowym problemie samej Kotuli, która na uchwalenie ustawy o związkach postawiła cały swój autorytet i polityczną pozycję.

– Od stycznia to trwa i jeśli się nie uda, to niby po co ona ma tam dalej siedzieć? Co wiek emerytalny zrówna? – złośliwie pytają koledzy i koleżanki. Parę spraw by się znalazło – choćby jak ustawa o mowie nienawiści, ale rzeczywiście resort ds. równości nie należy do najbardziej obarczonych obowiązkami.

Kotula musi zakończyć negocjacje z ludowcami, ale to wcale nie oznacza, że ustawa pojawi się na kolejnym posiedzeniu Sejmu. Jeśli będzie to projekt rządowy, to oznacza kolejne przynajmniej 30 dni konsultacji międzyresortowych i społecznych. W sierpniu Sejm ma wakacyjną przerwę, do sprawy na sali plenarnej zapewne uda się w takiej sytuacji wrócić dopiero we wrześniu, a może nawet w październiku.

Niektórzy mówią, że trzeba iść na żywioł i złożyć projekt jako poselski. To zdecydowanie skróciłoby czas, bo takie projekty nie wymagają konsultacji. Mogą trafić do Sejmu już na kolejne posiedzenie, a jeśli marszałek Hołownia podejmie taką decyzję, prawie natychmiast na pierwsze czytanie na sali plenarnej.

– To byłaby okazja, żeby się zwyczajnie policzyć. Jestem pewien, że na sali okazałoby się, że projekt przechodzi – mówi nam poseł Lewicy.

Po to także Katarzyna Kotula przyszła do marszałka Hołowni. Policzyła, na ile głosów może liczyć, i twierdzi, że Polskę 2050 ma po swojej stronie. Ale to i tak za mało. Koalicja Obywatelska będzie generalnie za, ale tu też są jednostki, których nic do związków partnerskich nie przekona. Roman Giertych w głosowaniu nad projektami aborcyjnymi nie brał udziału, bo miał „ważne sprawy” poza Sejmem. Przy głosowaniu nad ustawą Kotuli też będzie miał niecierpiące zwłoki zajęcia? Politycy Konfederacji nie zgodzą się na żadne zrównanie partnerów z małżonkami, nawet w sferze symbolicznej.

– Praktyczne ułatwienie życia dla żyjących w faktycznych związkach, takie jak rejestracja osób uprawnionych do informacji medycznych czy likwidacja podatku spadkowego czy od darowizn jest dla nas ok – mówi Przemysław Wipler z Nowej Nadziei.

Bardzo podobnie mówią politycy PiS. Dla nich wszystko tkwi w szczegółach.

– O przysposobieniu dzieci nie będziemy rozmawiać, a z całą resztą zobaczymy, co oni tam sobie poustalają – mówi poseł PiS, którego pytamy o szanse na poparcie ustawy w jego klubie. – Nie może być zrównania związku z małżeństwem – zaznacza nasz rozmówca z młodego pokolenia posłów PiS.

Jeśli z PSL projekt poprze 19-20 osób, mogłoby się udać, bo „za projektem” mogłoby zagłosować 233 posłów. Wynegocjowany w trudach projekt rządowy gwarantuje zgodę koalicyjną, wrzucenie go do Sejmu bez uznania stanowiska ludowców byłoby aktem politycznej wojny. Z kompromisami jest jednak tak, że można w nich utknąć tak jak w kompromisie aborcyjnym na kolejnych 30 lat.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version