Tusk w czasie kampanijnych spotkań wraca też do tematu rozliczeń, który ma niewiele wspólnego z wyborami samorządowymi. Za to bardzo dużo z wyborczą mobilizacją. Bo dla graczy na politycznej scenie te wybory są bardzo ważną rozgrywką. Tyle że z niewłaściwych powodów.
Ta kampania ma tak naprawdę cztery dni. Od wtorku do piątku, od świąt do ciszy wyborczej. Wcześniej niby coś się działo, ale bez przekonania. Trochę jakby wszyscy byli zmęczeni kampanią trwającą nieprzerwanie od prawie dwóch lat. Na ostatniej prostej liderzy jednak się ruszyli do kolejnej potyczki.
Donald Tusk pojechał tam, gdzie Koalicja Obywatelska może mieć spore problemy – do Krakowa. Dlaczego problemy i dlaczego spore? Bo w Małopolsce jeden mandat Konfederacji może przeważyć szalę i PiS może zdobyć władzę w sejmiku. Oczywiście, jeśli stworzy koalicję z partią Mentzena i Bosaka. Jakby tego było mało, kandydat KO na prezydenta Krakowa wcale nadzwyczajnie nie radzi sobie w przedwyborczych sondażach. Na razie jest drugi, zaraz za Łukaszem Gibałą, który kolejny raz przymierza się do zdobycia prezydenckiego fotela. Przegrana z Gibałą byłaby nie tylko prestiżową porażką KO w dużym mieście, ale także chyba osobistym problemem dla premiera. Donald Tusk nad wyraz dużo czasu poświęcił byłemu politykowi Platformy w czasie wizyty w Krakowie. Poza tym elementem jego wystąpienie mogło być spokojnie przeniesione z kampanii parlamentarnej.
Liderzy największych partii od lat toczą ze sobą tę samą bitwę. I za każdym razem przekonują wyborców, że tym razem to jest starcie ostateczne i fundamentalne. Ale samorządowe wyniki rzeczywiście będą miały dla polskiej sceny politycznej duże znaczenie.
Wynik wyborów samorządowych będzie kluczowy dla koalicyjnej układanki
Z punktu widzenia koalicji 15 października samorządowe starcie jest fundamentalne dla utwierdzenia wygranej i przekonania wyborców, że jesienią oddali władzę właściwym ludziom. W wystąpieniach Donalda Tuska bardzo wyraźnie słychać, że i w tych wyborach frekwencja będzie miała kolosalne znaczenie dla nowej rządzącej większości. Na niskiej mobilizacji zyskuje wyłącznie PiS. Dlatego Tusk znowu jest w kampanijnej trasie.
Wynik tych wyborów będzie miał także znaczenie dla dalszych układów w obozie władzy. Koalicja Obywatelska ma jeden cel – pognębić PiS. To zapewne uda się w mniejszym albo większym stopniu. Jednak mniejsi koalicjanci mają spore oczekiwania w związku z tym, co wydarzy się w niedzielę. Trzecia Droga – a tak naprawdę głównie PSL – liczy na dobry wynik, żeby zacząć negocjować z Tuskiem swoją polityczną przyszłość. Po pierwsze, chodzi o umowę koalicyjną. Ludowcy chcieliby więcej i ważniejszych stanowisk. Ale chcieliby też pójść z KO do wyborów do Parlamentu Europejskiego. Pięć lat temu, kiedy Grzegorz Schetyna zmontował Koalicję Europejską, polityczny zysk odniosły wyłącznie lewica i PSL. PO straciła mandaty. Donald Tusk nie zamierza powtarzać tego błędu, a PSL boi się, że jeśli wypadnie bardzo źle, to może stracić swoje dwa mandaty (PSL miało trzech europosłów, ale Krzysztof Hetman został ministrem i zastąpił go związany z PO Włodzimierz Karpiński). Ludowcy, startując razem z PO, mogliby ocalić swoje trzy miejsca. Zwłaszcza że oba ugrupowania współpracują ze sobą w Europejskiej Partii Ludowej i wspólny start ma sens. Zresztą podobne lęki towarzyszą Lewicy. W tej chwili ma siedmiu europosłów (choć z Leszkiem Millerem nie układa się jej najlepiej), ale w czerwcowym rozdaniu może stracić połowę tego składu. Ale Donald Tusk też czeka na niedzielne wyniki, żeby zobaczyć, z kim warto negocjować.
Tego PiS boi się najbardziej
Tusk w czasie kampanijnych spotkań wraca też do tematu rozliczeń, który ma niewiele wspólnego z wyborami samorządowymi. Za to bardzo dużo z wyborczą mobilizacją. Elektorat rządzącej koalicji chciał rozliczeń i właśnie je dostał. Funkcjonariusze ABW w domach polityków Suwerennej Polski czy zainteresowanie prokuratury ludźmi Adama Bielana to – jak sam powiedział premier (chociaż zaznaczył, że to nie on go realizuje, ale niezależna prokuratura) – element realizacji programu „Cela plus”.
Co ciekawe i świadczy o pewnej refleksji na Nowogrodzkiej, PiS wcale nie rzuciło się do histerycznej obrony koalicjantów. Po prostu po wydarzeniach sprzed Sejmu, kiedy posłowie PiS próbowali wprowadzić do gmachu byłych posłów Kamińskiego i Wąsika do władz partii dotarło, że to nie działa. Ba, obrona Suwerennej Polski jeszcze bardziej nie zadziała, bo jak twierdzą politycy PiS, wszyscy wiedzą, że Fundusz Sprawiedliwości to był fundusz wyborczy Solidarnej (dziś Suwerennej) Polski i nikt za ziobrystów ginąć nie zamierza. A na pewno nie na końcówce kampanii wyborczej.
Układ wyborczy zaplanowany przez PiS (bo przecież Prawo i Sprawiedliwość specjalnie zmieniło datę wyborów samorządowych) miał zminimalizować straty. Gdyby wszystko odbyło się zgodnie z kalendarzem wyborczym, to wybory samorządowe byłyby we wrześniu 2023 r., a parlamentarne w listopadzie. Kampania tak naprawdę byłaby jedna, ale PiS z kilku powodów uznało, że to jest bardzo niekorzystny układ. Po pierwsze od dawna było jasne, że PiS tym razem przegra (nie stworzy rządu) i Nowogrodzka zwyczajnie bała się, że porażka będzie jeszcze bardziej dotkliwa. Eksperci partii byli – pewnie słusznie – przekonani, że gdyby we wrześniu PiS przegrało samorządy, to dwa miesiące później mogło naprawdę przegrać z Koalicją Obywatelską, a nie tylko nie móc zbudować gabinetu.
Poza tym PiS wiedziało doskonale, że część posłów nie dostanie się już do Sejmu i trzeba będzie im jakoś zapewnić lądowanie. Teraz po prostu startują z “jedynek” do sejmików wojewódzkich, co powinno zagwarantować wyborczy sukces w większości przypadków. Ale to nie gwarantuje wygranej partii. Na Nowogrodzkiej panuje autentyczny strach przed kolejnym ciosem od Tuska i koalicji 15 października.
Przez osiem lat PiS budowało narrację nieudolności niedawnej opozycji. Jej koronnym dowodem miała być seria wyborczych porażek od 2015 r. Ale jeśli PiS przegra teraz i w czerwcu, to na koncie będzie miało trzy klęski. Od tego do wrażenia nieudolności jest dość blisko.
O czym są te wybory samorządowe
Wybory samorządowe to jedne z najważniejszych wyborów w naszym politycznym kalendarzu nie tylko dla polityków. W tych wyborach zdecydujemy nie o tym, czy w Polsce będzie dostępna aborcja do 12 tygodnia i nie będziemy rozstrzygać innych wielkich sporów światopoglądowych. Zdecydujemy jednak, czy szpitale w naszym mieście i regionie będą wykonywały legalne procedury medyczne, czy lekarze masowo będą zasłaniali się klauzulą sumienia. Bo to samorząd może podjąć decyzję o tym, że w każdym szpitalu musi być lekarz, który nie podpisał klauzuli. Nie zdecydujemy w tych wyborach o inwestycjach w koleje wysokich prędkości czy przekop Mierzei. Zdecydujemy jednak budowie tramwaju czy uregulowaniu kawałka przechodzącego przez miasto potoku. Nie podejmiemy decyzji o tym, że w szkole mają być prace domowe czy nie. Za to o tym, że przed szkołą na końcu naszej ulicy będzie strefa z zakazem jazdy już tak.
O tym są te wybory. To nie jest kolejna wielka bitwa między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim, nawet jeśli liderzy partii chcą ją tak postrzegać. To jest codzienna walka z korkiem, dziurami w chodniku, zatkanymi rurami. I dokładnie tym powinna być. To byłoby dla polskiej polityki najbardziej ożywcze i byłaby to najbardziej fundamentalna zmiana, gdyby partie naprawdę tym się zajmowały – naszymi codziennymi bolączkami.