Pod internetową petycją domagającą się ponownego przeliczenia głosów w wyborach prezydenckich podpisało się ponad 200 tys. osób. W mediach krążą informacje o nieprawidłowościach w poszczególnych obwodowych komisjach wyborczych, które podkręcają niektórzy politycy obozu władzy.
Najbardziej aktywni w sieci zwolennicy koalicji zaczynają nawet mówić o możliwości sfałszowania wyborów przez PiS na korzyść Karola Nawrockiego. Sytuację próbuje uspokajać premier Donald Tusk. Z jednej strony zapewnia, że każdy przypadek nieprawidłowości w liczeniu i protokołowaniu głosów zostanie wyjaśniony, a z drugiej przestrzega, że zakładanie z góry, że wybory zostały sfałszowane, nie służy polskiemu państwu.
Sfałszowane wybory? Sposób na fanatyczny elektorat
Trudno nie zgodzić się z premierem: rzucane bez dowodów podejrzenia nie służą ani polskiemu państwu, ani polskiej demokracji. Mogą być jednak politycznie użyteczne dla różnych politycznych aktorów.
Dla najbardziej wiernych wyborców KO i innych partii koalicji rządowej narracja o „sfałszowanych wyborach” jest narzędziem redukcji dysonansu poznawczego. Zwycięstwo Karola Nawrockiego było dla nich szokiem. Rafał Trzaskowski od początku do niemal końca kampanii pozostawał przecież faworytem, prowadził w sondażach, od dawna wymieniany był jako przyszły prezydent i kandydat idealnie wypisujący się we wszystkie wymagania, jakie Polacy stawiają głowie państwa. Myśl, że przegrał z człowiekiem znikąd, z problematyczną przeszłością może być trudna do zaakceptowania. To na pewno trudniejsze niż postawienie hipotezy, że PiS wygrał nie dlatego, że zrobił lepszą kampanię i że partia wie o Polakach coś, czego nie wiedział sztab prezydenta Warszawy, ale dlatego, że sfałszował wybory.
Z kolei dla zawodowych polityków narracja o „ukradzionych wyborach” jest narzędziem do budowania politycznego mitu, wychowującego i wiążącego z partią czy jej liderem najbardziej fanatyczny elektorat. Jarosław Kaczyński grał tym mitem w 2014 r., gdy grzmiał z sejmowej mównicy, że wybory samorządowe „zostały sfałszowane”. Wyborcza klęska przygnębia i odbiera chęć do działania, narracja o „ukradzionych wyborach” wyzwala gniew, który można zaprząc do politycznej pracy. Każda partia potrzebuje wiernych wyborców, gotowych nie tylko głosować na nią bez względu na wszystko, ale też angażować się w jej imieniu w spory w mediach społecznościowych czy rozklejać plakaty. Zwłaszcza gdy za dwa lata mamy kolejne wybory.
PiS wychowywał sobie najbardziej fanatycznych wyborców, podgrzewając kolejne spiskowe teorie wokół katastrofy smoleńskiej. Antoni Macierewicz dzięki temu, że stał się twarzą smoleńskiej narracji, zbudował sobie w partii niezwykłą pozycję, opartą o więź z najbardziej betonowym elektoratem, co pozwalało mu funkcjonować w polityce na specjalnych zasadach. Można zgadywać, że politycy z okolic KO sięgający dziś po narrację „PiS sfałszował wybory” chcą w podobny sposób zbudować swoją pozycję w elektoracie PO, który jak pokazywały już wcześniej choćby badania Sadury i Sierakowskiego, też doczekał się własnego fanatycznego skrzydła.
Sfałszowane wybory i teorie spiskowe. Zyskują populiści
Jednocześnie im bardziej partia stawia w spiskowe teorie, tym bardziej odsuwa się od centrum i umiarkowanych wyborców. PiS w okresie, gdy najmocniej szedł w dyskurs smoleński, pozostawał w dużej mierze niewybieralny – przegrywał wszystkie wybory od 2010 r. do momentu, gdy Bronisława Komorowskiego pokonał Andrzej Duda, budując kampanię na przekazie silnie przesuniętym ku centrum, nieporównanie bardziej umiarkowanym niż to, co Kaczyński proponował w latach 2010-14.
Można spodziewać się, że pójście w spiskowy przekaz o „sfałszowanych wyborach” jeszcze bardziej zaszkodzi KO jako partii liberalnego centrum. Prawicowym populistom taki przekaz uchodzi bowiem bardziej niż partiom głównego nurtu.
W elektoracie liberalnego centrum próg tolerancji dla treści uznawanych przez wyborców za „szurskie” jest na ogół o wiele niższy niż na populistycznej prawicy. I nawet jeśli KO doczekała się własnych fanatyków, to ciągle olbrzymia część – jeśli nie większość – wyborców koalicji 15 października niekoniecznie oczekuje od swoich polityków popierania słabo uzasadnionych teorii spiskowych. Wręcz przeciwnie, wyborcy zmobilizowali się, bo mieli dość polityki opartej na fake newsach, niesprawdzonych pogłoskach, insynuacjach i lękach podsycanych przez polityków i ich farmy trolli.
Na dłuższą metę informacje o „sfałszowanych wyborach”, bez względu na to, kto je dystrybuuje, służą głównie populistycznym, antysystemowym siłom. Podważają bowiem zaufanie do państwa i jego demokratycznych procedur, wzmacniają obiegi informacji oparte o farmy trolli karmiące się niesprawdzonymi informacjami. Nawet jeśli podobne narracje mogą porwać do działania najbardziej sfanatyzowany elektorat, przekonany, że ktoś „ukradł” wybory, to będą jednocześnie najpewniej zniechęcać do udziału w polityce wszystkich innych, coraz bardziej umacniając w nich przekonanie, że jest to sfera znajdująca się poza jakimikolwiek granicami zdrowego rozsądku, opanowana przez ludzi całkowicie oderwanych od rzeczywistości.
Teorie spiskowe w polityce. Pamiętajcie o USA
Oskarżenia o fałszerstwa, gdy zaczyna powtarzać je każda strona sporu, mogą nie tylko głęboko podważyć zaufanie do demokracji i wepchnąć wyborców w pełną rezygnacji polityczną bierność, ale także zachęcić aktów przemocy tych najbardziej zaangażowanych w polaryzację. Widzieliśmy to w USA cztery lata temu, gdy ożywieni fake newsami zwolennicy Donalda Trumpa zaatakowali Kapitol, próbując zablokować proces oficjalnej certyfikacji wyników.
Fundamentem demokracji jest zgoda przegranych i ich gotowość do pokojowego zaakceptowania własnej porażki, oddania władzy. Demokracja nie jest w stanie przetrwać, gdy choćby jedna strona sporu odrzuca to założenia, gdy po każdych wyborach musimy się zastanawiać, czy przegrani zaakceptują werdykt i nie będą próbowali zmienić go pozaprawnymi środkami.
W Polsce jesteśmy blisko tego momentu, co jest winą PiS. Jeszcze przed wyborami działacze i media tej partii nakręcali panikę wokół „wariantu rumuńskiego”, jaki rząd ma szykować na wypadek przegranej. W dniu drugiej tury politycy PiS-u straszyli, że w wielkich miastach – bastionach Trzaskowskiego – ludzie mogą głosować wielokrotnie na jedno zaświadczenie. Można się obawiać, że gdyby to Nawrocki przegrał niewielką różnicą głosów, PiS w pełni odpaliłby narrację o „sfałszowanych wyborach”.
Swoje dorzuca nawet ustępujący prezydent Andrzej Duda, który w reakcji na wątpliwości dot. wyników w niektórych komisjach, straszy Polaków w mediach społecznościowych, że „postkomuniści do spółki z liberalno-lewicowymi chcą przekręcić ostatnie, rozstrzygnięte już wybory prezydenckie w Polsce i odebrać nam wolność wyboru”. Prezydent raz jeszcze zachowuje się w sposób, który podważa powagę piastowanego przez niego urzędu.
Obóz władzy, który określa sam siebie słowem „demokratyczny” nie powinien pogarszać sytuacji, sięgając po podobny język. Choć wszelkie nieprawidłowości wyborcze trzeba wyjaśnić, to jednak sugestie „o możliwym fałszerstwie”, wymagają największej ostrożności.