To, gdzie spotkano daną kobietę, określało sposób jej postrzegania: jeśli znalazła się w pewnych miejscach, automatycznie uznawano ją za prostytutkę, niezależnie od tego, jak się zachowywała lub ubierała.

Tym, co najbardziej uderzało ludzi, którzy po raz pierwszy – lub po raz tysięczny – ujrzeli Londyn, był jego ogrom oraz niemożność jego poznania. Dotyczyło to nie tylko ulic i gmachów, ale także zamieszkujących go ludzi. Charles Dickens pisze na przykład o jednej z postaci występujących w „Martinie Chuzzlewicie”, iż ów człowiek należał „do pewnej klasy, do rasy właściwej City, której członkowie stanowią dla siebie wzajemnie równie głęboką tajemnicę, jak dla reszty ludzkości”.

Z kolei w „Opowieści o dwóch miastach” narrator oznajmia, że „ilekroć przybywam nocą do wielkiego miasta, ulegam posępnym myślom, bo każdy z ciemnych, zabezpieczonych okiennicami domów kryje przecież własną tajemnicę, (…) każde serce bijące w setkach tysięcy piersi jest pod wieloma względami tajemnicą nawet dla najbliższego mu serca. Co więcej, każdy obcy człowiek na ulicy był tajemnicą, a Londyn zapełniały miliony obcych sobie ludzi. Wielu z tych obcych stanowiły kobiety wiodące żywot, który zdawał się niepojęty dla ich bliźnich. Budziły one obawy z powodu swej liczby, jak również niemożności ich poznania”.

Na podstawie tych skąpych informacji, jakimi dysponujemy obecnie, wydaje się, że większość kobiet zarabiających na życie sprzedawaniem seksu pochodziła ze środowisk robotniczych, a wiele z nich pracowało wcześniej jako służba domowa lub uliczne handlarki. Wyraźna była nadreprezentacja sierot i półsierot, których odsetek wśród prostytutek mógł wynosić nawet siedemdziesiąt procent. Ich przeciętny wiek rozpoczęcia aktywności seksualnej wynosił zapewne około 16 lat, a większość z owych dziewcząt, zanim trafiła na ulicę, najpierw nawiązywała stosunki z mężczyznami z tej samej warstwy społecznej.

Wbrew temu, co twierdzono w licznych raportach, opublikowanych zarówno wtedy, jak i później, wydaje się, że prostytucja dziecięca zdarzała się dosyć rzadko. Michael Ryan (autor wydanej w 1839 r. książki „Prostytucja w Londynie”) przekonywał jednak, że było to zjawisko powszechne i na potwierdzenie swej tezy przytoczył czternaście konkretnych przypadków zarejestrowanych przez Londyńskie Towarzystwo Ochrony Młodych Kobiet i Zapobiegania Prostytucji Nieletnich. W tej grupie jedna dziewczynka miała 12 lat, jedna 13, kolejnych pięć po 15, reszta była starsza. Wśród tych ostatnich znalazła się nawet pewna kobieta, której wieku nie podano, odnotowując jednak, że przez sześć lat była mężatką. Owe dziewczęta mogły zostać nakłonione do nierządu podstępem lub zostały prostytutkami z innych powodów – ich cierpienie było niezaprzeczalne – ale z punktu widzenia ówczesnego prawa żadna z nich nie była uważana za dziecko [stosunek seksualny z dziewczynką starszą niż 12 lat nie był wtedy uważany za przestępstwo, granicę tę podniesiono do 16 lat w 1885 r. – przyp. red.]. Z kolei statystyki sądowe, zebrane przez współczesnych badaczy pokazują, że między rokiem 1849 i 1865 tylko 6,5 proc. kobiet przyjętych do szpitali z powodu chorób wenerycznych stanowiły dziewczęta mające mniej niż szesnaście lat.

Znacznie bardziej typowa była historia pewnej szesnastolatki, która pracowała jako służąca od 10. roku życia. W wieku 11 lub 12 lat przeniosła się do nowego domu, gdzie właścicielka ją biła, dlatego dziewczyna stamtąd uciekła. Nie miała dokąd pójść, bo jej matka już nie żyła (nie wspominała o ojcu: być może umarł, zniknął lub ponownie się ożenił i nie chciał się zajmować córką). Poznała pewnego piętnastoletniego chłopca, z którym żyła w tanim hotelu (lodging house), dopóki on nie został aresztowany za kradzieże kieszonkowe. Zaraził ją chorobą weneryczną; stłukła szybę w oknie, by trafić do więzienia, gdzie mogła przynajmniej liczyć na opiekę lekarską. Kiedy wyszła na wolność, nie miała już żadnej możliwości powrotu na służbę, ponieważ była karana. Dlatego została ulicznicą i zamieszkała w tanim hotelu z innymi w jej wieku, gdzie żyło nawet po pięćdziesiąt osób w jednym pokoju. „Wiele dziewcząt – prawie wszystkie z nich – idzie na ulicę […] żeby zarobić pieniądze dla swych ulubionych chłopców […]. Jeśli dziewczyna nie może zarobić pieniędzy, musi coś ukraść albo zostanie pobita przez swojego «chłopa», kiedy wróci do domu” – opowiadała.

Starsze kobiety, którym powiodło się lepiej, zazwyczaj mieszkające na West Endzie i na zamożnych przedmieściach, przez kilka lat pracowały jako prostytutki, oszczędzając pieniądze, a potem wychodziły za mąż. Przypominało to trochę zwyczaje panujące wśród służby domowej, która dla wielu dziewcząt była tylko pewnym etapem w życiu. Arthur Munby spotkał kiedyś na Regent Street kobietę, którą znał z czasów, gdy była służącą w pewnym domu przy Oxford Street. A teraz „miała na sobie olśniewający strój. «Jak to możliwe?», spytałem. Miała już dosyć służby, chciała użyć życia i być niezależna; i tak została prostytutką z własnej woli i bez niczyjego zwodzenia. Ona […] czerpała z tego wielką przyjemność, sądziła, że może ją to wynieść na wyższy poziom i okaże się dochodowe. Traktowała to jako profesję […] czytała książki i brała lekcje pisania oraz innych umiejętności, żeby stać się odpowiednim towarzystwem dla dżentelmenów”. Później widział ją jeszcze kilka razy na ulicy i zauważył, że „nadal to lubiła – miała dobrych przyjaciół i świetnie jej się powodziło”. Kilka lat później, gdy spotkał ją znowu, była ubrana „skromnie i porządnie, jak szanowana służąca z dobrego domu”. Po trzech latach pracy w roli prostytutki odłożyła oszczędności i została właścicielką kawiarni po południowej stronie mostu Waterloo. „Mówiłam panu, że powinnam sobie poradzić, wie pan” – stwierdziła.

Na ulicy nazwanej trafnie Angel Alley najlepiej płatną pracą było świadczenie usług seksualnych.

„I ta oto atrakcyjna młoda kobieta, mająca 26 lat, zacząwszy swe życie jako służąca od wszystkiego, a potem spędziwszy trzy lata na dobrowolnej prostytucji […] inwestuje zyski ze swego niesławnego procederu w szanowaną kawiarnię, gdzie znajduje ustatkowanie w niewyszukanej użyteczności i cnotliwej wygodzie! To, że owa kawiarnia jest szanowana, wynika jasno, jak sądzę, z jej manier: z tego, że zainwestowała swoje dochody […] gdyż nie wydaje mi się, aby była na tyle modna, że mogła pozwolić sobie na przejście na emeryturę, a nawet gdyby była, to i tak mężczyźni nie pozwalają swoim ladacznicom wycofać się z zawodu w taki sposób”. […]

To, gdzie spotkano daną kobietę, określało sposób jej postrzegania: jeśli znalazła się w pewnych miejscach, automatycznie uznawano ją za prostytutkę, niezależnie od tego, jak się zachowywała lub ubierała. Dickens sugeruje to samo w „Wielkich nadziejach” (1860-61), gdy Pip mówi, że członkowie klubu o nazwie Zięby w Gaiku spotykają się w pewnym hotelu w Covent Garden – już samo połączenie słów „hotel” i „Covent Garden” wystarczało, aby zasugerować ówczesnemu czytelnikowi, iż owi młodzieńcy podrywali tam kobiety. Dwie dekady później, gdy tygodnik „All the Year Round” opisywał pewien hotel położony w bocznej uliczce między gmachem parlamentu i slumsami Pye Street, gdzie „zawsze widać” było „piękne dziewczęta”, czytelnicy dokładnie wiedzieli, o jaki rodzaj pięknych dziewcząt chodziło.

Przede wszystkim od początku XIX w. kobieta sygnalizowała swój status już samą obecnością w miejscu publicznej rozrywki. Książka „Life in London” traktowała tę kwestię całkowicie rzeczowo. W tej błahej opowiastce z czasów regencji bez wahania nazywa się prostytucję po imieniu. Mężczyźni idą do teatru Covent Garden, gdzie udają się do salonu, zwanego kolokwialnie baranim wybiegiem, a tam natychmiast otaczają ich „liczne wesołe Cypryjki, które wieczorami odwiedzają to miejsce”. Mają one bilety wizytowe, które wręczają gościowi z prowincji, zanim „regularni klienci nie dobiorą się w pary ze swymi wybrankami”. Ten fikcyjny opis odzwierciedlał realne życie: kilka lat później Hékékyan Bey odnotował, że w teatrze „zwykłe ladacznice siedzą obok szanowanych żon i córek londyńskich mieszczan”. W latach trzydziestych XIX w. pewien przybysz z Ameryki stwierdził nawet, że w teatrach ulicznice były obdarzane pewnymi względami, gdyż sprzedawano im „karnety po niższej cenie”.

[…]

Wiele ulicznic pozostawało jednak we własnej dzielnicy, obsługując mężczyzn, którzy mieszkali i pracowali w pobliżu. Mnóstwo prostytutek kręciło się w okolicach doków, a szczególnie złą sławę z tego powodu miała Granby Street, biegnąca równolegle do Lower Marsh Street, przy stacji kolejowej Waterloo Station. W 1839 r. Flora Tristan widziała tam „kobiety wyglądające z okien lub siedzące na progach […] półnagie; kilka z nich było obnażonych od pasa”. Walter [autor stylizowanej na pamiętnik 11-tomowej powieści „My Secret life” opisującej życie w Londynie w XIX w. – przyp. red.] miał podobne obserwacje: w sobotni wieczór ulica była „pełna kobiet, które siedziały w oknach półnagie”, a jeszcze więcej nagabywało przechodniów przed drzwiami wejściowymi. Według spisu powszechnego z 1841 r. 24 domy na tamtej ulicy zamieszkiwało 57 młodych, samotnych kobiet, które prowadziły własne gospodarstwa domowe. Ich wiek oraz brak męskich lokatorów sugerowały, iż prostytucja mogła być ich głównym źródłem dochodów. Dwadzieścia lat później prawie dwie trzecie zamieszkujących tam samotnych kobiet miało po dwadzieścia parę lat, a tuzin nie przekroczyło dwudziestki. […]

Wiele z mieszkających tam kobiet obsługiwało klientów we własnym domu, ale równie wiele z nich codziennie około godz. 9 wieczorem przechodziło przez most na Tamizie, aby dostać się na West End. Po drodze mijały podążający w przeciwną stronę strumień mężczyzn, wracających z pracy do domu. Około godz. 8 następnego ranka to one z kolei wracały tą samą trasą na południowy brzeg Tamizy. Prostytutki z Haymarket generalnie krążyły po ulicach od godz. 11 w nocy do godz. 1 nad ranem […]. Według Waltera na Regent Street „nadzwyczaj piękne kobiety […] spotykało się […] od 11 [w nocy] do 1 nad ranem i od 3 do 5 po południu”. Ten schemat różnił się w zależności od dzielnicy. Pod koniec lat 30. XIX w. na zachodnich obrzeżach przedmieść Londynu, gdzie jeszcze niedawno była wieś i ogrody warzywne, wyparte następnie przez nowe, jeszcze nieoświetlone ulice, „wesołe kobiety z ubogich warstw krążyły […] po najciemniejszych miejscach lub chodziły tam z tymi, których poznały w jaśniejszej części ulicy”.

Wizje łajdaków z wyższych sfer, podkręcających wąsa i wodzących na pokuszenie pracujące dziewczyny, były przeważnie wytworem literackiej wyobraźni, a nie faktem. Raporty policyjne z epoki wskazują, że „znaczna większość” prostytutek pochodzących ze środowisk robotniczych obsługiwała mężczyzn należących do tej samej klasy społeczno-ekonomicznej, a ich życiorysy miały niewiele wspólnego z powieściowym blichtrem. Kiedy pod koniec lat 40. XIX wieku Walter szukał sobie kobiety, zaczynał od „spaceru po ulicach zamieszkiwanych przez bardzo biedne wesołe kobiety”, które mniej więcej od godziny drugiej po południu stały we własnych drzwiach, „aby łapać przechodniów”. Jedna z nich, o imieniu Mary, mieszkała w pokoju mającym niewiele ponad metr kwadratowy powierzchni, w którym jedną trzecią miejsca zajmowało łóżko, a ponadto mieściły się tam jeszcze dwa krzesła, stół, szafka, komoda, lustro, wiadro na węgiel i kubeł na nieczystości. Pomieszczenie było więc całkiem nieźle umeblowane jak na standardy ubogiej dzielnicy, ale było w nim tak zimno, że Walter nie zdjął żadnej części ubrania (co było dla niego czymś tak nietypowym, że specjalnie o tym wspomniał). Warunki były zatem trudne, i to mimo że Mary radziła sobie zupełnie nieźle. Walter zaczął odwiedzać ją regularnie, płacąc po dwa funty tygodniowo, chociaż czasami „robiłem sobie przerwę i dawałem Mary szansę na spotkanie z jej innymi przyjaciółmi […] głównie ubogimi kancelistami […] i lepiej sytuowanymi żonatymi mężczyznami, którzy płacili jej funta”. Jeśli podawane przez Waltera kwoty były prawdziwe, to Mary zarabiała około 80-100 funtów szterlingów rocznie, czyli tyle, co niższej rangi kancelista.

Źródła potwierdzają, że właśnie tak wyglądała rzeczywistość w biedniejszych okolicach. W Whitechapel było mało pracy dla kobiet, poza służbą domową oraz lokalnymi pałacami ginu i kawiarniami. Na ulicy nazwanej trafnie Angel Alley (Aleja Aniołów) najlepiej płatną pracą było świadczenie usług seksualnych mężczyznom, którzy dwa razy w tygodniu dostarczali słomę i siano na pobliski targ Whitechapel. W pobliżu doków wiele kobiet utrzymywało przerywane, ale długotrwałe związki z marynarzami, żyjąc z nimi w czasie ich pobytu na stałym lądzie. Pewna kobieta opowiadała, że ma „sześciu, ośmiu, dziesięciu, och!, nawet więcej […] mężów. Oczywiście nie jestem mężatką, ale oni uważają mnie za żonę, kiedy są na lądzie”. Był to w pełni akceptowany sposób na życie, którego ani owe kobiety, ani miejscowe społeczności nie uważały za prostytucję.

Skromne mieszkanie, takie jak wspomnianej Mary, i tak było poza zasięgiem wielu z jej koleżanek po fachu. W latach 40. XIX w. większość prostytutek pracujących wokół Granby Street musiała „wyżyć za kilka szylingów”. Walter podejmuje w swojej książce próbę oszacowania opłacalności nierządu. Kobiety „najwyższej klasy” pobierały suwerena, ale połowę tej kwoty także przyjmowały „z zadowoleniem, w razie potrzeby”. „Dwa dobrze umeblowane pokoje koło klubów mogły być wynajmowane przez kobiety za 15-20 szylingów tygodniowo, a ładna sukienka jedwabna za 5-10 funtów”. Nawet jeśli nie było ich stać na miły pokój, to jeśli miały ładną suknię, mogły brać „od pięciu do dziesięciu szylingów za numerek” w domu schadzek.

Domy schadzek (accommodation houses) były miejscami, do których zabierało się kobietę na chwilę lub na całą noc. Mogły to być pokoje nad kawiarniami, a niektóre z nich przypominały nawet domy prywatne. Jedyna różnica polegała na tym, że drzwi wychodzące na ulicę pozostawiano otwarte, a wewnątrz znajdowała się „czerwona lub niebieska przezroczysta żaluzja”, podświetlona od tyłu latarnią gazową. Klasa takiego miejsca zależała od ceny i lokalizacji. Pierwsza „parogodzinna” wizyta Waltera w domu schadzek na przedmieściu kosztowała go pięć szylingów. Pokój był dobrze umeblowany z „czerwonymi zasłonami, lustrami, świecami, czystą pościelą, wielkim krzesłem, dużym łóżkiem i podłużnym stojącym lustrem”.

W przydrożnym zajeździe Pod Skrzyżowanymi Kluczami przy Gracechurch Street płaciło się cztery szylingi za noc lub za „krótką wizytę, do której wystarczało samo zamówienie wina” – do ceny wina doliczona była opłata za pokój. Krótka wizyta faktycznie jednak okazała się krótka, bo Walter i jego przyjaciółka ledwo zdążyli zasnąć, gdy do drzwi ktoś zapukał i spytał: „Czy będzie pan długo, sir, bo potrzebujemy pokoju”. Jak to skomentował Walter: „Chciałem zbyt długo nocować za moje pieniądze”.

Fragment książki Judith Flanders „Życie codzienne w Londynie Dickensa” w przekładzie Tomasza Fiedorka, wydanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy.

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version