Marie Collins skrzywdziło dwóch mężczyzn. Obaj byli księżmi i obaj służyli w parafii Świętej Moniki, do której należałem. Gdy na początku tej pracy usiłowałem pojąć, co nie daje mi spokoju w odniesieniu do Irlandii i jej katolickiej przeszłości, uświadomiłem sobie, że muszę się spotkać z Marie.

W eleganckim barze hotelowym w Dublinie przez chwilę krążę wokół tematu, a potem przechodzę do rzeczy. W ciągu prawie trzydziestu lat, mówię, doświadczyliśmy trzech odsłon skandalu pedofilii kościelnej w Irlandii. Pierwszą były początkowe rewelacje i sprawy karne przeciwko księżom pedofilom; drugą – ujawnienie tuszowania procederu przez kościelną hierarchię; trzecią – skandale wokół kościelnych instytucji i zmowy państwa z Kościołem. – Jak sądzisz, kiedy dojdziemy do odsłony czwartej? – pytam Marie.

– Czego ona będzie dotyczyć? – Nas. – Derek, dwadzieścia lat czekałam na to pytanie. Od tamtej pory spotkaliśmy się z Marie kilka razy i prowadziliśmy wnikliwe i pełne refleksji rozmowy, takie jak ona sama. Marie sprawia wrażenie osoby skrupulatnej – kogoś pomiędzy życzliwą sędzią a zaradną zakonnicą – i jest uważną słuchaczką. Nie ma gotowych odpowiedzi. Jest czujna i ciepła, ale za ostrą inteligencją, ironicznym humorem, badawczym spojrzeniem i bladą cerą kryje się kobieta głęboko zraniona przez pedofilię kościelną i późniejszą walkę o sprawiedliwość.

Choć historia Marie jest znana wielu osobom w Irlandii, wciąż zachowuje swą szokującą moc. Urodzoną i wychowaną w Dublinie dziewczynkę w 1960 roku rodzice zostawili pod opieką młodego życzliwego kapelana w szpitalu dziecięcym w Crumlin (Our Lady’s Hospital for Sick Children). Marie weszła do szpitala jako szczęśliwa – mimo złamanej ręki – trzynastolatka, a wyszła jako zalękniona, złamana psychicznie dziewczyna. Fakt, że jej krzywdziciel, Paul McGennis, był księdzem, tylko potęgował chaos w jej głowie. Te same dłonie, z których rano przyjmowała komunię, w nocy dotykały i robiły zdjęcia jej nagiego ciała. Dopiero w 1985 roku – po kryzysie psychicznym, leczeniu farmakologicznym, kilku pobytach w szpitalu i czterech latach agorafobii, przy czym żadnej z tych rzeczy nie łączyła z McGennisem – Marie poszukała pomocy terapeutki. Jakaś myśl, która przyszła jej do głowy podczas niedawnej niedzielnej mszy, powtórzona mimochodem na terapii, wydobyła z powrotem na powierzchnię wspomnienie jej krzywdziciela.

Bała się, że McGennis nadal wykorzystuje dziewczynki, więc zwróciła się do Eddiego Griffina, księdza ze swojej parafii, którego uważała za dobrego przyjaciela. Kiedy Griffin zorientował się, dokąd zmierza jej opowieść, przerwał jej i oznajmił, że nie chce słyszeć nic więcej ani poznać nazwiska tego księdza. W pamięć zapadły jej dwa zdania, które wtedy powiedział. Pierwsze: „Jeśli podasz mi jego nazwisko, będę musiał coś z tym zrobić”. Drugie: „Nie musisz się martwić, zostało ci przebaczone, pewnie skusiłaś tego nieszczęśnika, twój grzech jest odpuszczony”.

Po wyjściu zalała ją fala zwątpienia w siebie i poczucia winy. W jej umyśle opadła stalowa kurtyna. Okłamała swoją terapeutkę, powiedziała, że wszystko załatwione, i zamilkła na kolejną dekadę. Przez ten czas Paul McGennis był wikarym w mojej parafii, a w jego samochodzie i domu roiło się od dzieci. Na początku 1990 roku Marie podjęła na nowo walkę ze swoim krzywdzicielem, a w czerwcu 1997 roku jej zeznania walnie przyczyniły się do jego skazania jako jednego z pierwszych w Irlandii. Sprawa Marie skupia w sobie wszystkie przygnębiające elementy znanej nam już opowieści o pedofilii kościelnej w Irlandii: przebiegły sprawca; władze pragnące za wszelką cenę uniknąć skandalu; straumatyzowana ofiara, którą przez kilkadziesiąt lat dręczy poczucie winy i wstydu. Marie Collins o tym nie wiedziała, ale kiedy po raz pierwszy próbowała porozmawiać o swojej krzywdzie z księdzem Griffinem, policja już raz zdążyła ją zawieść – ćwierć wieku wcześniej. W 1960 roku McGennis wysłał negatywy do wywołania do pewnej pracowni fotograficznej w Wielkiej Brytanii. Pracownia od razu zgłosiła się z kliszą do brytyjskich władz, które przekazały materiał irlandzkim kolegom.

Zamiast przeprowadzić dochodzenie w sprawie przestępstwa, ówczesny komisarz policji w Irlandii osobiście zadzwonił do arcybiskupa Johna Charlesa McQuaida i przekazał mu dowody, których już nikt nigdy więcej nie zobaczył. Przeskoczmy teraz trzy dekady w przód, do lat dziewięćdziesiątych, kiedy to Marie Collins złożyła skargę na swojego krzywdziciela. Gardaí, którzy trzydzieści lat wcześniej sprawili, że dowody wykorzystywania seksualnego znikły, uznali, że nie mogą zrobić zbyt wiele w sprawie Marie. Niedługo później na policję zgłosiła się niezależnie druga kobieta z hrabstwa Wicklow z podobnymi zarzutami wobec McGennisa.

Sądząc z wcześniejszego postępowania policji, gdyby Marie zawiadomiła gardaí w 1985 roku, kiedy wróciła do niej trauma związana z McGennisem, prawdopodobnie zmarnowałaby tylko czas. Bądź co bądź tego nie zrobiła; szerzej omówimy tę kwestię za chwilę. McGennis dostał wyrok dziewięciu miesięcy więzienia za molestowanie kobiety z Wicklow, który miał odbywać jednocześnie z wyrokiem za wykorzystywanie Marie Collins. Czekały go później kolejne procesy, ale ten pierwszy, dotyczący dwóch wymienionych kobiet, każdej z nich przyniósł odmienne rezultaty. Podczas gdy Collins mogła liczyć na wsparcie przyjaciół i sąsiadów, druga ofiara miała zupełnie inne doświadczenie w swojej prowincjonalnej parafii. – Mówiła, że połowa miasteczka odwróciła się od niej za to, że doniosła na McGennisa, i to w dziewięćdziesiątym siódmym roku – wspomina Marie. – Nie dlatego, że uważali, że kłamie, tylko dlatego, że ich zdaniem przyniosła wstyd miastu. Z Collins zaczęły kontaktować się inne osoby nagabywane w dzieciństwie przez McGennisa. Dwie siostry opowiedziały jej, jak McGennis zaprosił je do swojego domu na podwieczorek – jedna miała wtedy osiem, druga dziesięć lat.

Gospodyni w tamtej dublińskiej parafii nie chciała ich wpuścić, oznajmiając, że księdza nie ma i że „to nie jest dom, do którego warto przychodzić”. Kiedy dziewczynki nalegały – ksiądz obiecał im jakąś książkę – gospodyni zgodziła się jej poszukać w pokoju McGennisa, chociaż, jak powiedziała, jej pracodawcy nie podobało się, że tam wchodzi. Siostry poszły za nią. Po kilkudziesięciu latach opowiadały Collins, że pamiętają „upiorny” ciemny, zakurzony pokój z dużym białym ekranem. Idealnym do oglądania slajdów z takimi obscenicznymi zdjęciami, jakie Paul McGennis robił Marie Collins i innym. – Po ostrzeżeniach gospodyni dziewczynki już nigdy tam nie wróciły. Musiała coś wiedzieć i coś widzieć – stwierdza Marie. – Może nie mogła nic zrobić, może przeszła przez pralnię magdalenek, w której ją nauczono, że jeśli puści parę z ust, wyląduje na ulicy. Po skazaniu McGennisa Marie Collins opowiedziała publicznie swoją historię i stała się jedną z czołowych postaci kampanii na rzecz sprawiedliwości dla ofiar pedofilii kościelnej.

O arcybiskupie Diarmuidzie Martinie wyraża się pochlebnie, ale nie ma dobrego zdania o jego poprzedniku, nieżyjącym już Desmondzie Connellu, który pełnił tę funkcję w czasie procesu McGennisa i kiedy ogłaszano wyrok. Marie pamięta, że Connell był mniej zainteresowany pomocą ofiarom takim jak ona, a bardziej ochroną reputacji swojej instytucji i księży, którym często stawiano zarzuty za czyny sprzed kilkudziesięciu lat. Marie odbyła wiele pełnych napięcia spotkań z Connellem. Podczas jednego z nich arcybiskup przystał na jej żądanie, by wysłać fachowe wsparcie do parafii Świętej Moniki w Edenmore i w ten sposób pomóc mieszkańcom poradzić sobie ze szkodami wywołanymi przez tajemnicze zniknięcie McGennisa i całą ujawnioną potworną historię. Mówię jej, że serce mi się kraje, kiedy to słyszę, bo do niczego takiego nie doszło. Zamiast eksperckiego wsparcia i wyjaśnień parafia Świętej Moniki dostała nowego proboszcza. Został nim ksiądz Eddie Griffin, ten, który zlekceważył Marie Collins w 1985 roku, sprawiając, że zamilkła na dziesięć lat, i pośrednio umożliwiając McGennisowi pozostanie w naszej parafii.

– Kiedy zrobili proboszczem Eddiego Griffina, czułam się tak, jakby pokazali mi środkowy palec – mówi Marie Collins. – Był ostatnią osobą, która umożliwiłaby ofiarom ujawnianie doznanych krzywd. Zamknął im usta. Przez lata ksiądz Griffin odmawiał rozmowy z Marie Collins. Poinformował ją przez pośrednika, że takie spotkanie 205 byłoby dla niej „zbyt stresujące”. Ta protekcjonalna odpowiedź rozzłościła Marie, ale także zmotywowała ją do dalszych działań. W ciągu ostatnich dwudziestu lat Marie prowadziła ostrą wymianę zdań z dwoma papieżami (Benedyktem i Franciszkiem), odbyła niezliczone spotkania z przedstawicielami Watykanu i irlandzkiego Kościoła, współdziałała z duchownymi, którym zależało na zmianie, i walczyła z pustosłowiem innych. Próbowała współpracować z Kościołem na najwyższym szczeblu – w 2014 roku na zaproszenie papieża Franciszka dołączyła do papieskiej komisji na rzecz ochrony nieletnich.

Po trzech latach, zmęczona grami politycznymi w kurii i hipokryzją Stolicy Apostolskiej, zrezygnowała z zasiadania w tym gremium. Słyszała wszystkie możliwe wymówki, widziała wszystkie metody zaciemniania sprawy. Tymczasem z całego świata płyną do niej wartkim strumieniem zaproszenia do wygłaszania wystąpień i prośby o wywiady. Bycie Marie Collins jest z pewnością wyczerpujące fizycznie i emocjonalnie. Prawie ćwierć wieku po ujawnieniu swojej historii kobieta wciąż polaryzuje opinię publiczną w Irlandii. Dla wielu jest bohaterką, ale w niektórych kręgach katolickich budzi irytację lub jeszcze gorsze emocje. Kiedy jej nazwisko pada w rozmowie z prominentnym starszym irlandzkim duchownym, znającym niejeden przypadek kościelnej pedofilii, ów następująco komentuje cierpienie, jakiego doznała za sprawą Paula McGennisa i wykonywanych przez niego zdjęć: – Musiała mieć fotogeniczną cipkę. Siedzę w milczeniu, ogłuszony. Uwaga duchownego odbiera mi dech. To mała próbka wściekłości, mizoginii i pogardy – otwartych i maskowanych – z którymi Marie Collins mierzy się na co dzień.

Podczas jednej z rozmów z Marie pytam, co sprawia, że się nie poddaje. Stwierdza, że wytrwałość i upór zawdzięcza niezależnej duchem matce. Opisuje ją jako „pobożną katoliczkę, ale nie z tych cichych i potulnych”. Matka wyszła za protestanta wbrew ogromnemu oporowi ze strony kleru. Później, kiedy po urodzeniu Marie przyszedł ksiądz, żeby przeprowadzić „wywód” *, czyli oczyszczenie po porodzie, pogoniła go. (Matka Marie miała ponad osiemdziesiąt lat, kiedy córka powiedziała jej o doznanej krzywdzie. Była zdruzgotana, słysząc, co przeszła Marie, a także dlatego, że nie zauważyła, co się dzieje). Marie była dzieckiem Irlandii lat pięćdziesiątych, ale matka, starając się kultywować w niej niezależnego ducha, posłała ją do szkoły prywatnej – szkoły Miss Meredith w Ballsbridge, gdzie jedną z jej nauczycielek była pisarka Maeve Binchy.

– Kiedy co dwa tygodnie przychodził ksiądz na wizytację, zadawałyśmy mu tak trudne pytania, jak się tylko dało. Nauczycielka powtarzała mu: „Ksiądz wie, że to wszystko heretyczki!”. Ani wzór w postaci upartej matki, ani bardziej liberalna niż zazwyczaj edukacja nie przeszkodziły Collins w zostaniu posłuszną katoliczką, która, według jej własnych słów, „płynęła z prądem […], nie kwestionowała niczego i nie zastanawiała się nad wiarą”. Przykrywała głowę mantylką podczas mszy, w piątki jadła rybę i wiedziała, czym się różnią grzechy lekkie od ciężkich. * W tradycji chrześcijańskiej „wywód” to ceremonia pobłogosławienia matki po zakończeniu połogu, wywodząca się ze zwyczajów żydowskich. Wiele Irlandek uważało ten rytuał, przedstawiany im jako „oczyszczenie” po porodzie, za poniżający. Inną dawną uczennicą szkoły Miss Meredith była nieżyjąca już dziennikarka Mary Raftery, której praca okazała się mieć przełomowe znaczenie w ujawnianiu historii przemocy instytucjonalnej w Irlandii. Jej trzyczęściowy serial dokumentalny States of Fear [Stany strachu] o irlandzkich szkołach poprawczych został wyemitowany w 1999 roku, a Cardinal Secrets [Sekrety kardynalne], film o pedofilii w archidiecezji dublińskiej, w 2002 roku. Oburzenie opinii publicznej, które wywołały te produkcje, doprowadziło do powołania dwóch komisji śledczych i opublikowania raportów Ryana i Murphy.

A w 1985 roku, przypominam jej łagodnie, posłuchała rady terapeutki i zwróciła się do księdza w sprawie McGennisa. Choć boję się, że może to zabrzmieć jak zarzut, pytam delikatnie, dlaczego nie poszła na policję. – Nie wiem… – zaczyna i urywa. – Nie wiem, dlaczego moje myśli nigdy nie popłynęły w takim kierunku. Na ogół Marie jest silną, pewną siebie osobą. Teraz jednak, gdy wspomina Irlandię z jednym obowiązującym sposobem myślenia, tak bardzo różną od dzisiejszej, w jej głosie i spojrzeniu pojawia się cień ambiwalencji. Tamta Irlandia była odizolowaną wyspą, gdzie dominowało ograniczone, surowe podejście do religii, mówi Marie.

Otwarte krytykowanie aroganckich księży nie wchodziło w grę, podobnie jak zastanawianie się na głos, dlaczego kobiety są zamykane, a dzieci znikają. Zamiast elokwentnej Marie Collins, chętnie występującej w telewizji, mam teraz przed sobą inną kobietę, która wspomina restrykcje w dawnej Irlandii. Podczas jednego z poprzednich spotkań twierdziła stanowczo, że kobiety „nie trafiały do pralni magdalenek za sprawą czarów, lecz dlatego, że w ich społeczności dotykał je ostracyzm, a własne rodziny wyrzucały je z domu”. Teraz jednak nie jest już taka pewna swego zdania. Zastanawia się głośno, czy to, że wówczas milczano na temat tego procederu, można usprawiedliwić – albo przynajmniej wytłumaczyć. – Jeśli wszyscy wokół ciebie w społeczeństwie, rodzina, przyjaciele, autorytety, mówią ci, że coś jest słuszne, że tak będzie najlepiej, czy naprawdę można cię winić, że tego nie kwestionujesz? Mimo wszystko jedna rzecz nie ulega dla niej wątpliwości. Nawet jeśli okoliczności były trudne dla zwykłych ludzi, a ich sprawstwo ograniczone, Marie uważa, że każdy odpowiada za swoje działania – i zaniechania – z przeszłości i ma obowiązek zastanowić się nad ich dzisiejszymi skutkami.

Niewyczerpany potok potworności, których dopuścił się Kościół, i wywołany nimi głęboko zakorzeniony gniew jeszcze przez pewien czas mogą utrudniać tego rodzaju refleksję. Marie Collins nie straciła jednak nadziei na szerszą dyskusję w Irlandii. Dyskusję mniej skoncentrowaną na duchownych, którzy trzymali irlandzkie społeczeństwo twardą ręką, a bardziej na samym tym mocnym chwycie i na tych, którzy mu ulegali. Jej zdaniem, gdybyśmy zbadali teraz dokładnie, dlaczego kościelne władze tak długo trzymały ludzi w uścisku, nie zmieniłoby to wprawdzie sytuacji, którą wytworzyły, ale może pozwoliłoby nam lepiej zrozumieć teraźniejszość. A to właśnie teraźniejszości – zwłaszcza zaś kwestii bezpieczeństwa dzieci – Marie poświęca dziś najwięcej energii. Zastanawia się, czy postawy, które umożliwiły trwanie katolickiej Irlandii – unikanie skandali i zasada niewtykania nosa w nie swoje sprawy – wciąż są w kraju obecne, mimo że wiele się tu zmieniło i nastał XXI wiek. Marie ma termin na określenie swoich obaw – „uzależnienie od uległości”. Irlandia mogła odejść od Kościoła katolickiego, ale według niej kraj wciąż jest uzależniony.

Fragment książki: Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z kościołem

Udział

Leave A Reply

Exit mobile version